Kącik Złamanych Piór
- Forum literackie
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
|
Autor |
Wiadomość |
Mer
Kapłanka Momenta
Dołączył: 04 Lip 2007
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 14:28, 26 Lip 2009 Temat postu: Airel & Mer |
|
|
Pojedynkujący się: Airel & Mer
Fandom: Twórczość własna
Temat: Podróż. Duża lub mała, najważniejsze, że musi znacząco wpłynąć na podróżującego. Przede wszystkim (bądź wyłącznie) w sensie psychicznym/rozwoju/zmiany poglądów (do wyboru).
Gatunek: Nieokreślony, ale bez absurdu.
Warunki dodatkowe: musi wystąpić obraz (malowidło), który będzie miał znaczenie dla akcji, oraz mapa (fizycznie, albo niekoniecznie, interpretacja dowolna).
Termin: 17 lipca, przełożony na 1 sierpnia.
Opiekun: Mer
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Mer
Kapłanka Momenta
Dołączył: 04 Lip 2007
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 14:29, 26 Lip 2009 Temat postu: |
|
|
TEKST A
Dream is so close to me
iPod: Liquido – Narcotic
Z westchnieniem ulgi zająłem miejsce w autobusie, kładąc plecak na kolanach, i założyłem słuchawki na uszy. Za oknem padał deszcz, a Wisła wyglądała raczej ponuro, brudną szarością zlewając się z pochmurnym niebem. To zapewne kiepski wybór pogody na jakikolwiek początek.
Gdyby nie to, że właściwie lubię deszcz.
Plecak był dość wypchany, ale lżejszy, niż sądziłem. Udało mi się opanować stare nawyki i zabrałem ze sobą tylko dwie książki, wychodząc z założenia, że i tak nie powstrzymam się od kupna kolejnych. Jedną był „Zen i sztuka oporządzania motocykla”, drugą „Franny i Zooey”. I cały czas wydawało mi się, że zapomniałem czegoś ważnego. Ale miałem ze sobą portfel, książki, iPoda i ulubioną kurtkę. Wszystko inne można było jakoś zastąpić. Żadnych powodów do zmartwień.
Odprężyłem się i odpłynąłem myślami.
Lubię swoją wyobraźnię. Lubię patrzeć przez okno i między spływającymi kroplami deszczu oglądać inną rzeczywistość. Myśleć, kim mógłbym być i co bym robił w tym innym, dziwnym życiu. Teraz wyobrażałem sobie, jak konno opuszczam rodzinną posiadłość, niesforny dziedzic, znudzony monotonią rodzicielskiej opieki. Wiosna dopiero rozkwita zielenią, wdycham chłodne powietrze i rozglądam się wokoło, ciesząc się wolnością. Wizja niewiele odbiegała od prawdy, zmieniłem tylko oprawę, cofnąłem się o jedną porę roku i kilka epok.
To nawet nie było dobre wyobrażenie.
Rozgoniłem je, szukając czegoś lepszego, ale nie mogłem się skupić. Błądziłem myślami od obrazu do obrazu, żadnego nie kończąc. Zanim udało mi się porządnie zastanowić, przejechałem most i parę kolejnych przystanków, zbliżając się do dworca.
Wciąż nie zdecydowałem, czym miałbym jechać dalej. Jeszcze wysiadając z autobusu i zarzucając plecak na ramię nie wiedziałem, co właściwie wybiorę. Gdybym choć chwilę się zastanowił, doszedłbym do wniosku, że nie zdecydowałem się nawet co do celu podróży. Ale nie zastanowiłem się. Nie odczuwałem potrzeby solidnego przygotowania, czy zaplanowania całej trasy.
Chciałem jechać. Chciałem zdać się na żywioł i zobaczyć, co spotka mnie po drodze. Jakiś plan był, na szczęście wystarczająco ogólny, by zadowalał moją potrzebę spontaniczności.
Wszedłem do hali, zerkając na tablicę odjazdów pociągów. Nic na niej nie zwróciło mojej szczególnej uwagi. Postałem chwilę, przyjrzałem się długim kolejkom i wzruszyłem ramionami, kierując się w stronę autobusów. Ten, który wybrałem, miał przyjechać za kwadrans. Kupiłem chipsy i oparłem się o słupek, z plecakiem pod nogami i książką w ręku.
Autobus był czysty, nowy i całkiem przyjemny. Razem ze mną wsiadało sporo ludzi, ale pomimo to udało mi się zająć miejsce koło okna. Nikt też się do mnie nie dosiadł, przynajmniej do następnego miasta. Nawet wtedy nie zwróciłem uwagi na współpasażera, czytając. Cóż, „Zen…” to świetna książka.
Mijaliśmy kolejne miasta, wsie i lasy. Kiedyś byłaby to długa, poważna podróż i zapewne jadąc tędy konno nie pokochałbym deszczu. Ale pomimo tego, że mogłem tak szybko pokonać tak dużą odległość, w tamtych konnych czasach byłbym bardziej niezależny. Szybciej zdany na samego siebie.
Kiedy nigdzie nie jest daleko, bezwiednie zaczynamy coś tracić.
Rozumiałem Pirsiga z jego skłonnością do motocykli. Wyobrażałem sobie łączące nas podobieństwa. On także nie chciałby niczego utracić. A już na pewno nie tej szalonej niezależności, o której snułem tyle marzeń.
Nie czytałem już, patrząc tylko w bezruchu gdzieś ponad kartki. Dopiero głód ściągnął mnie na ziemię. Zamknąłem książkę, kładąc ją na kolanie i sięgnąłem do plecaka po bułki.
Dziewczyna, która siedziała obok, poruszyła się, zerkając na okładkę. Jej oczy rozbłysły radością i zaciekawieniem.
- Zen – powiedziała z uznaniem w głosie. Wyraźnie znała tę książkę.
- Tak, rzeczywiście – potwierdziłem, nie chcąc wyjść na kompletnego gbura. Wtedy pierwszy raz na nią spojrzałem. Kto by przypuszczał, pomyślałem, widząc kolejną książkę na jej kolanach. „Norwegian Wood” Murakamiego. Preferowałem inną powieść tego autora, ale ta też była niezła. Dziewczyna najwyraźniej miała dobry gust.
iPod: 3 Doors Down – When I’m Gone
Zdjąłem słuchawkę z ucha i zaczęliśmy rozmawiać. Była oczytana i bardzo inteligentna. Miała też dość śmieszny nawyk potrząsania głową, żeby poprawić grzywkę.
W Rzeszowie mieliśmy dłuższy postój, a ja wyszedłem rozprostować nogi. Chodziłem po dworcu, rozglądając się wkoło i doszedłem do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie widziałem Rzeszowa. Nie spodziewałem się po nim zbyt wiele, był zbyt podobny do innych dużych miast, a mimo to coś kusiło mnie, żeby tu zostać. Sprawdziłem rozkład autobusów i podjąłem decyzję.
Wróciłem do autobusu, a dziewczyna podniosła głowę znad książki. Sięgnąłem po plecak i kurtkę.
- Wysiadasz już?
- Postanowiłem pozwiedzać miasto – przytaknąłem. Pokiwała głową. – Do zobaczenia – dodałem z uśmiechem.
Chyba chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
- Jasne – powiedziała tylko.
Autobus odjechał, a ja zostałem sam w obcym mieście. Cudowne uczucie. Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca i ruszyłem w stronę domniemanego centrum miasta. Pora coś zjeść, pomyślałem.
Później, wczesnym wieczorem, wsiadłem do innego autobusu, jadącego prosto do Sanoka. Zadzwoniłem do brata.
- Słyszałem, że jesteś teraz w Bieszczadach.
- Owszem. A co, młody, chcesz przyjechać?
- Zasadniczo to jestem już w autobusie – roześmiałem się. – Wyjechałbyś po mnie na dworzec? Będę koło dziesiątej.
- Dobra. Do zobaczenia.
Rozłączyliśmy się, a ja wyciągnąłem się w fotelu. Gdybym miał krótsze nogi, byłoby nawet wygodnie.
Lubiłem samotne podróże. W ogóle lubiłem być sam. Nie musiałem wtedy znosić głupoty innych ludzi, a prawie tak samo jak głupota, denerwowało mnie ich pragnienie zła. Byłem pewien, że nawet towarzystwo tej dziewczyny z autobusu na dłuższą metę byłoby tak samo męczące jak wszystkich pozostałych. Większość ludzi, których kiedykolwiek poznałem, była jednakowo egoistyczna, podstępna (sprytem iście zwierzęcym), a przede wszystkim ciasno ograniczona. Jaki miałbym cel w przebywaniu z nimi? Nie miałem pozytywistycznych tendencji do pracy u podstaw i nie wierzyłem też w ich skuteczność. Ludzie byli zawsze tacy sami i robiłem, co mogłem, by odciąć się od jak największej ich części.
Spędziłem w Bieszczadach kilka dni na samotnych wędrówkach po okolicy z mapą i kompasem, i wieczornych partiach szachów z bratem. Obawiam się, że wygrał większość z nich.
Góry były piękne jak zawsze, ale nie miałem ochoty dłużej tu zostać. Moją obecność u brata trudno było uznać za nieprzewidywalną, a na dokładkę ciężko nazwać prawdziwą podróżą. A ja chciałem odbyć podróż. Odbyć podróż, a nie odwiedzać rodzinę.
A jednak zrobiłem to drugie. Jeśli to siła przyzwyczajenia, nadeszła pora, by ją pokonać. Miałem dosyć bezpiecznego gniazdka i cichych, przewidywalnych posunięć. Sądzę, że wizyta u brata, który nigdy nie zadawał mi pytań, pomogła otrząsnąć się z wpływu tych wszystkich ludzi w mieście, ludzi, których nie akceptowałem. Nie reprezentowali sobą żadnych trwałych wartości, właściwie nie mieli w sobie nic godnego szacunku.
Pożegnałem się z bratem i ruszyłem okrężną, bieszczadzką trasą do Przemyśla. Tam, w tym ładnym, nastrojowym mieście spędziłem kolejne dwa dni, aż w końcu moje plany nabrały wystarczająco wyraźnego kształtu. Wrocław. Z tą decyzją ruszyłem na dworzec, poszukać pociągu.
I kupiłem kolejną książkę.
iPod: Nightwish – Wish I Had an Angel
Przechadzałem się po peronie, mijając pojedynczych ludzi, tak samo jak ja oczekujących na pociąg. Na każdej ławeczce ktoś siedział, ale pomimo to dworzec nie wydawał się zatłoczony.
Obejrzałem się nagle. Kto by pomyślał, że tu ją spotkam.
Na najbliższej ławce siedziała dziewczyna, z którą jechałem autobusem. Na kolanach miała rozłożoną książkę, ale patrzyła na mnie, najwyraźniej tak samo zaskoczona jak ja. Podszedłem do niej.
- A jednak miałeś rację – przywitała mnie z uśmiechem.
Zanim zdążyłem zapytać, o co jej chodzi, przyjechał pociąg. Usiedliśmy w jednym przedziale, ułożyliśmy bagaże i dopiero, gdy pociąg ruszył, zadałem pytanie.
- Z czym miałem rację?
Popatrzyła na mnie rozkojarzona, a potem plasnęła dłonią w czoło.
- Już wiem! Chodziło mi o to, że wtedy w Rzeszowie powiedziałeś „do zobaczenia”. Nawet chciałam cię poprawić, powiedzieć, że już nigdy się nie spotkamy, że ludzie tak się nie spotykają znienacka, ale dałam sobie spokój, bo właściwie po co o tym mówić? A tutaj, minął tydzień i spotykamy się ponownie. Nie uważasz, że to coś niezwykłego? Zazwyczaj takie rzeczy się nie zdarzają.
Spojrzała za okno, splatając włosy w dwa kucyki.
- Czemu się nie zdarzają? Masz setki filmów o drugich szansach i przeznaczonych spotkaniach – zaśmiałem się. – Najwyraźniej jest to naturalne zjawisko dla rodzaju ludzkiego, powinniśmy tylko się zastanowić, o czym to spotkanie świadczy dla nas dwojga.
Popatrzyła na mnie rozbawiona.
- Można i tak… Ale na twoim miejscu nie wierzyłabym tak we wszystko, co pokazują na ekranie. Widzisz, ja to widzę tak. Z reguły człowiek ma jedną szansę. Spotykasz kogoś, coś czujesz. Co, to już zależy, zainteresowanie, fascynację, jakieś poczucie przywiązania, obojętnie tak naprawdę, ważne, że zaczyna ci zależeć. Teraz od ciebie zależy, co z tym fantem zrobisz. Możesz spróbować coś zadziałać, podejść, porozmawiać, wymienić się numerami telefonów, cokolwiek. Możesz też się krępować, albo po prostu zignorować to wszystko. Jednak takie sytuacje potem człowieka męczą. Myślisz „a co by było, gdyby”, albo zastanawiasz się, czy i kiedy spotkasz tamtą osobę jeszcze raz. Oczywiście próba kontaktu może zakończyć się nie tylko niepowodzeniem, co jakąś przykrością, ale wtedy należy sobie powiedzieć „widocznie tak miało być, trudno, przynajmniej nie będę żałować, że się nie odezwałam”, no i naprawdę nie ma czego żałować. Nie ma się powodu, by wypominać sobie niepodjęte decyzje. Była jakaś taka mądrość, czy coś… jak to brzmiało? Coś w stylu, że lepiej żałować czynów, niż tego, że się nic nie zrobiło. Nie wiem, może masz inne podejście do życia, może ty filmowo spotykasz tę samą osobę kilka razy, ja w życiu nie miałam takiego szczęścia, po prostu kilka z nich przemknęło bez śladu.
Nagle zaczerwieniła się i zaczęła nerwowo przeglądać rzeczy w torbie.
- Przepraszam, że tak cię zagaduję. To w ogóle nic ważnego, nie zwracaj na mnie uwagi.
- Dlaczego? To było ciekawe.
Wyciągnęła książkę, obdarzywszy mnie najpierw krzywym uśmiechem.
- To świetnie.
- Nie, naprawdę. Po prostu nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem.
Nie odpowiedziała. Wyjęła odtwarzacz mp3 i zaczęła czytać.
Naprawdę nigdy się nie zastanawiałem. Nie, wróć. Po prostu za każdym razem dochodziłem do wniosku, że i tak bym się rozczarował. Skądinąd zapewne miałem rację.
Myślałem nad tym dłuższy czas, nim podjąłem decyzję. Poczekałem, aż dojdzie do końca rozdziału i przerwałem jej.
- Słuchaj, a gdybym postanowił zrobić eksperyment i wypróbował twoją filozofię?
Zmarszczyła brwi.
- Teraz?
- A widzisz lepszy moment? W końcu to już drugie spotkanie, nawet w filmach nie można tego marnować.
Rozśmieszyłem ją i skinęła głową. Wyciągnąłem rękę.
- Gabriel.
- Anita.
- Jedziesz do Wrocławia?
- Tak. Jak rozumiem, ty też?
- Owszem.
- Na długo?
Wzruszyłem ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Tak naprawdę, nie mam dokładnego celu podróży. Chcę coś zmienić, gdzieś pojechać, coś zobaczyć i niczym się nie przejmować. Wyjechałem z domu, bo chciałem się uwolnić. Nie ma o czym mówić.
Milczała chwilę, a potem rozmawialiśmy o głupstwach. Kiedy dojeżdżaliśmy do Wrocławia, pomyślałem, że chyba miała rację.
- Twój eksperyment się najwyraźniej powiódł – powiedziałem, gdy znaleźliśmy się na dworcu. Uśmiechnęła się, ale pomimo to wydawała się zafrasowana. W końcu podniosła głowę.
- Słuchaj, mam pomysł. Skoro nie wiesz, gdzie chcesz jechać, ani co robić, to może wybierzesz się ze mną? Jadę niedługo do Czech, samochodem. Możesz się dołączyć.
Zaniemówiłem. A po chwili omal nie powiedziałem „nie mam paszportu”. Idiota.
Ona najwyraźniej inaczej odebrała moje milczenie i chyba pożałowała spontanicznej oferty.
- To była tylko taka luźna propozycja, wiesz – zbagatelizowała, poprawiwszy torbę na ramieniu. – Jakbyś się namyślił, to masz mój numer. To cześć!
- Zaczekaj! – Złapałem ją za ramię. – Gdzie się tak spieszysz? Nie odezwałem się, bo wdałem się w głupie rozważania o paszportach, zresztą, nawet nie pytaj. Czasem nie grzeszę inteligencją.
iPod: Carolina Liar – Show Me What I’m Looking For
- No nie wiem. Jak uważasz.
- Uważam, że to pomysł warty przedyskutowania. I może niekoniecznie na dworcu. Nie wyjeżdżasz przecież już dzisiaj, prawda? Może spotkalibyśmy się jutro?
Patrzyła na mnie, jakby nie wiedziała, czy ma większą ochotę się obrazić, czy jednak spotkać. W końcu odpowiedziała niepewnie.
- Jeśli naprawdę masz ochotę…
- Mam. Jakbym nie miał, już bym odmówił, zaręczam ci.
Nagle jej twarz się rozpogodziła.
- Zabawnie mówisz. „Owszem”, „zaręczam”. Bardzo mi się to podoba.
- Chociaż jedna rzecz – prychnąłem.
Podała mi adres i umówiliśmy się w kawiarni. Pojechałem do kumpla, a w międzyczasie zastanawiałem się, czy na pewno wiem, co robię.
iPod: Marilyn Manson – Sweet Dreams
Chociaż przyszedłem przed czasem, Anita już na mnie czekała. Słuchała muzyki, a na stoliku przed nią leżał szkicownik. Była tak zamyślona, że nawet nie zauważyła mojego nadejścia.
Robili tam pyszne cappuccino.
Przez dłuższy czas rozmawialiśmy o niczym. Muszę przyznać, że dobrze czułem się w jej towarzystwie. Nie zachwiało to moimi poglądami. Nigdy nie twierdziłem, że żaden człowiek na świecie nie jest interesujący, po prostu jest ich nieproporcjonalnie miało, a wręcz ta ilość opiera się o błąd statystyczny, zatem nie ma sensu poświęcać czasu na ich poszukiwanie. Co prawda ona znalazła się sama… Ale to może co najwyżej potwierdzić moją teorię.
- To kiedy wybierasz się do Czech?
- Za dwa dni. Akurat zrobię pranie.
- Chciałbym z tobą pojechać.
Sam nie wierzyłem w to, co mówię. Ale pragnąłem zrobić coś szalonego, a na tyle wzdrygałem się przed tym pomysłem, że zdecydowanie podpadał pod definicję.
- Ze mną.
- Z tobą. Do Pragi, czy gdzie ty tam właściwie jedziesz.
- Do Pragi też. Do Dvur Kralove.
- Nie mam zielonego pojęcia, gdzie to. Ale jak pojadę, to się dowiem.
- Lubisz zwierzęta?
Pytanie wydawało mi się zupełnie bezsensowne. Zamrugałem kilka razy i z głębokim zastanowieniem przejrzałem dostępne odpowiedzi.
- Karaluchy nieszczególnie…
- Miałam na myśli takie większe. Żyrafy, nosorożce, tygrysy, takie tam.
- Lubię. Czemu pytasz?
- Pojedziemy do Dvur zobaczyć Zoo. Nadal chcesz jechać?
Wzruszyłem ramionami. Co może być złego w oglądaniu tygrysów?
- A czemu nie?
To najwyraźniej był kamień milowy w naszej rozmowie. Potem już było tylko łatwiej i przyjemniej. W końcu zapytałem o szkicownik. Przysunęła go obronnym ruchem ręki, głaszcząc okładkę.
- Lubię rysować. Sprawia mi to przyjemność.
- Ale rysujesz hobbystycznie, czy może wiążesz z tym jakieś poważne plany? – Chciałem zobaczyć jej rysunki, ale po tym, jak kurczowo trzymała ten zeszyt, nie trzeba było być błyskotliwym, żeby zgadnąć, że taka prośba byłaby nie na miejscu.
- Raczej hobbystycznie. – Przez moment wyglądała, jakby toczyła ze sobą zawzięty pojedynek i przegrała. – Chociaż, to nie jest takie proste.
- Czemu? Rysujesz, żeby się odprężyć i zapomnieć o codzienności, tak? Przynajmniej ja to tak widzę. Ale wiadomo, że mężczyźni są prości, więc nie będę obstawał przy swoim nieskomplikowanym spojrzeniu na świat.
Prychnęła.
- Rzeczywiście, to było bardzo nieskomplikowane, nawet jak na mężczyznę.
- Mówiłem już, że nie grzeszę bystrością umysłu.
- Jeszcze trochę, a chyba uda mi się w to uwierzyć.
Machnąłem ręką, kryjąc uśmiech.
- To jak jest z tym rysowaniem?
- Wiesz, nie robię tego zawodowo, ani nie planuję nic podobnego, ale to nie jest tak, jak przedstawiłeś. Rysowanie jest jak… Jak część mojej duszy, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi. Nie mogłabym przestać tego robić, bo znalazłam sobie ciekawsze hobby. I nie jest też tak, że robię to tylko wtedy, gdy sprawia mi przyjemność. Czasem strasznie bluźnię, rysując, a czasem niedostatek umiejętności przyprawia mnie o złość i gorycz, ale nie mogłabym przestać. Bo… niby jak? Myślę, że gdybym naprawdę, naprawdę przestała rysować, to znaczy, że coś by mnie złamało.
Chyba dopiero wtedy naprawdę mnie zainteresowała.
- Masz coś takiego? – Pytanie wyrwało mnie z zamyślenia.
- Przepraszam…?
- Coś, co byłoby dla ciebie tak ważne, że byłoby częścią ciebie.
- Bo ja wiem… - Naprawdę zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. Czy istniała jakaś rzecz, która byłaby dla mnie niezastąpiona? Nic nie przychodziło mi na myśl, ale najbardziej zaskoczył mnie smutek, jaki z tego powodu poczułem. – Nie wydaje mi się. Może jestem zbyt płytki na takie uczucia.
Pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi. To dopiero zabolało! Zresztą, nie znoszę być przewidywalny.
- Myślę, że każdy coś takiego w sobie ma, albo może mieć. Tylko po prostu nie każdy już to odnalazł.
To akurat był frazes, ale wielkodusznie wybaczyłem jej tę wpadkę. Trudno wymagać, by w kółko popisywała się elokwencją. Już i tak zbyt wiele razy dała mi do myślenia.
Szczerze mnie to niepokoiło.
Miałem dziwne wrażenie, że pomysł tego wyjazdu do Czech był wbrew wszelkim instynktom samozachowawczym. Z drugiej strony, właśnie dlatego kurczowo trzymałem się tego postanowienia. Ale przeczucia stawały się coraz bardziej mroczne.
iPod: Korn – Word Up!
Tuż przed wyjazdem kupiłem kolejną książkę, tym razem opracowanie popularnonaukowe o Ameryce prekolumbijskiej. Z książką w ręku dotarłem na parking, gdzie się umówiliśmy. Rzecz jasna, Anita znowu dotarła na miejsce przede mną, ale tym razem może to i lepiej. Kiedy podszedłem, była zajęta upychaniem torby w bagażniku i rozmową przez telefon.
- Tak mamo, zabrałam… Nie, nie zamierzam tam jechać, niby po co? O, wiesz co, przyszedł kolega… Tak. Tak. Mamo, proszę cię, chciałabym już się zebrać. Mhm… Dobrze. Dobrze, zadzwonię. Tak. No, to cześć. Tak, mamo! Cześć.
W międzyczasie zapakowałem jej torbę i swój plecak
- Zastanawiałam się, czy nie zmienisz zdania – powiedziała na powitanie.
- A powinienem?
- Nie mam pojęcia, Ale równie dobrze mogłeś się rozmyślić, mieć inny, ciekawszy pomysł na wakacje, czy co tam jeszcze.
- Czasami mówisz coś tylko po to by mówić, prawda?
Roześmiała się.
- Chyba tak. Nieważne. Wsiadaj, pora ruszać.
Samochód skądinąd nie był szczególnie imponujący, ale tego należało się spodziewać. Ruszyliśmy, a niedaleko za Wrocławiem Anita zaczęła szukać czegoś koło skrzyni biegów.
- Może ci pomóc?
- Tu gdzieś powinna być moja mp3. Lubię słuchać muzyki jak prowadzę. Może podłączyłbyś ją do radia?
- Widzę. Chcesz czegoś konkretnego posłuchać? Mogę przejrzeć?
- Sama nie wiem. Przejrzyj, chociaż nie wiem, czy coś ci się spodoba.
Rzeczywiście, zestaw muzyczny zaskoczył mnie zupełnie.
- Soundtracki Disneya?
- Disney ma fajną muzykę, co chcesz.
- Nic. Zasadniczo też lubię bajki.
- Naprawdę? – Ucieszyła się jak małe dziecko. – Ostatnio oglądałam „Zaczarowaną”. Nawet ściągnęłam soundtrack do niej, powinien być gdzieś na odtwarzaczu. Widziałeś ten film?
- Nie. Obawiam się, że nie jestem na bieżąco.
- No to obejrzyj, jak będziesz mieć okazję. Prześliczny jest.
- Jasne. – Pokręciłem głową, przeglądając playlistę. Piosenki z bajek, z anime, soundtracki z „Mamma Mia” i „Underworldu”… Budka Suflera, Perfect, T.Love i Zagrobelny. – Interesujący zestaw polski.
- Co? A, to po to, żebym miała co pośpiewać. Po angielsku śpiewać nie będę. Ale pozwól, że nie będę śpiewać publicznie.
Mp3player: Disney’s Sleeping Beauty – Once Upon a Dream
Z wyjazdu pamiętam głównie śliczne, pocztówkowe widoki i ogrody zoologiczne. W życiu nie obejrzałem żadnego zoo tak dokładnie, jak wtedy z Anitą, ale muszę przyznać, że było ciekawie. Złociste popołudnia, cytrynowe lody, wybuchy śmiechu na moście Karola, praskie metro i autobusy, którymi poruszaliśmy się po mieście, szkice, które pozwoliła mi obejrzeć – zwierząt, które oglądaliśmy, a także fantastycznych bestii, pół zwierząt, pół ludzi, zwierząt połączonych w najdziwniejszych kombinacjach, lew skrzyżowany z nietoperzem, pancerne jaguary przemykające dzikie puszcze, a większość z tych szkiców naprawdę robiła na mnie wrażenie.
I wieczorne rozmowy, przy piwie w którymś z niezliczonych czeskich pubów, albo na mieście, gdy podziwialiśmy nocne, rozświetlone miejskie panoramy.
- Dlaczego jesteś takim samotnikiem?
- Bo lubię.
- To nie jest odpowiedź. Myślę, że bardziej niż lubić być sam, nie przepadasz za ludźmi.
- Owszem, nie przepadam za ludźmi. Preferuję swoje własne towarzystwo.
- Czemu? Uważasz, że są nudni, głupi?
- Raczej, że są głupi i źli. Nie sądzisz, że poszliśmy drogą nadmiernych skrótów myślowych?
- Chyba rzeczywiście. Od początku. Czemu unikasz ludzi? Zawsze trzymasz się na dystans, głównie wszystkich obserwujesz.
- Obserwacja jest dla mnie ciekawszym zajęciem, niż uczestniczenie. A jako uczestnik straciłbym dystans, prawda? A co do unikania… - Wzruszyłem ramionami. Sam nie wiedziałem, czy chciałem rozmawiać na ten temat. Ale właściwie, dlaczego nie? – Po prostu większość ludzi nie reprezentuje sobą żadnych wartości, niczego, co mógłbym w nich cenić. Są ograniczeni w swoim myśleniu, skupieni nie dość, że tylko na sobie, to na dokładkę nie są w stanie myśleć długofalowo. O skomplikowanych eksperymentach myślowych nie wspominając. I tylko błyszczą swoim sprytem, jak jakieś dzikie, przebiegłe zwierzęta. Powiedziałbym wręcz, że to ludzie epatują zwierzęcością, prostacką i egoistyczną, której zwierzęta nie posiadają. Zwierzęta przypominają anioła z „Tajemniczego przybysza” Twaina, nie znają dobra, ani zła, ale nie są prostackie, tylko piękne, są sobą.
- Nie wszyscy ludzie są tacy.
- Truizm – odpowiedziałem bez namysłu. – Jasne, że nie wszyscy. Ja taki nie jestem. Mój brat. Ty taka nie jesteś. Chyba. – Puściłem do niej oko. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Ale to generalnie nie zmienia poglądu na świat. Wyjątki są na tyle nieliczne, że nie warto dla nich znosić tej całej prostackiej masy. Nie widzę żadnych powodów, by tolerować ludzi. Chociaż nie lubię dźwięku tych słów, można powiedzieć, że są źli i lubią być tacy. Dlaczego miałbym się nimi interesować?
- I na dokładkę lubisz być sam?
- Lubię. Lubię nieograniczoną przestrzeń wokół mnie. Poczucie wolności. Chciałbym czasem być taki jak Pirsig.
- Wiesz, ale on nie dyskredytował ludzi.
- Nie o to mi chodziło. Chodzi mi o niezależność i swobodę. O takie specyficzne poczucie samego siebie.
- Niezależność.
- Tak, o niezależność najbardziej. Chcę być nieskrępowany. A jeśli nałożę sobie jakieś więzy, to ja się na nie decyduję, a więc w pewnym sensie wciąż pozostaję niezależny.
- Masz bardzo zdecydowane poglądy.
- I jak sądzę, zupełnie odmienne od twoich, równie zdecydowanych.
- Jakiś ty bystry – popatrzyła na mnie kpiąco.
- Co, nie mam racji?
- Ależ oczywiście, że masz.
- To opowiedz mi o swoich poglądach, a ja postawię ci piwo.
- Stoi – zaśmiała się. – Myślę, że trudno spotkać człowieka naprawdę złego. W przeciwieństwie do ciebie uważam, że większość ludzi jest nie tyle podła, co po prostu bezmyślna. Mogą być chciwi, przebiegli, skupieni tylko na sobie, ale uważam, że to też jest swojego rodzaju bezmyślność. Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja też mam czasami dosyć ludzi. Czasem wydaje mi się, że w ogóle nie umieją myśleć. To rzeczywiście jest złe, ale nie uważam, że czyni jednostkę złą.
- Uważasz, że czyny nie mają wpływu na osobę? To bardzo specyficzny pomysł. Tego się nie spodziewałem.
- To nie tak. Strasznie wszystko upraszczasz. Po prostu nie są to czyny przemyślanie złe, gdybyś większość ludzi zapytał, oni wcale nic złego nie chcieli zrobić, tylko po prostu nie pomyśleli.
- Jak na mój gust, to jeszcze gorzej.
- Cóż… Właściwie masz rację.
- Idę po piwo. To było zbyt przygnębiające, by tego nie przepić.
A jednak kiedy wracałem z piwem, wciąż jeszcze o tym myślałem.
- Skoro właściwie twoje zdanie o ludziach też nie jest szczególnie budujące, to czemu jesteś taka otwarta?
Uśmiechnęła się promiennie.
- Z dwóch powodów. Żeby nie przegapić takich ludzi jak ty. I dlatego, że od każdego człowieka można się czegoś nauczyć. Tak mi się wydaje.
Szczerze mówiąc, jej poglądy budziły we mnie zmieszanie. Byłem tym wszystkim zdeprymowany i chyba trochę nieszczęśliwy. Ale wakacje były cudowne. Przedłużyliśmy je, jadąc do Krakowa, wspólnie zwiedzając księgarnie i dyskutując o Murakamim nad pizzą.
iPod: 3 Doors Down – Let Me Be Myself
Niedługo po tym, jak się pożegnaliśmy, wróciłem do mieszkania mojego znajomego, które zajęliśmy na te parę dni. Na stole zobaczyłem szkicownik, chyba najważniejszą rzecz dla Anity. Postanowiłem więc wracać do domu przez Wrocław, by nie rozpaczała zbyt długo nad zgubą. Ale kiedy trzymałem go w ręku, nad otwartym plecakiem, nie mogłem się oprzeć i zacząłem go kartkować.
Niektóre rysunki już widziałem, choć większość tylko jako szkice, a teraz były już pokolorowane. Niektóre były mi nieznane, ale utrzymane w podobnej tematyce. Na niektórych zaś byli ludzie, a nieliczne z nich najwyraźniej przedstawiały mnie samego.
Kiedy miałem już odłożyć zeszyt, zobaczyłem luźną kartkę, wystającą zza tylnej okładki. Zajrzałem tam i zaniemówiłem.
Rysunek był prosty i śliczny, i jako jedyny ze wszystkich, które widziałem, został wykonany farbami. Na środku stał chłopak i dziewczyna, najwyraźniej w autobusie, albo tramwaju, trzymając się drążków ponad głowami. Ona stała trochę bokiem, lekko zarumieniona, może onieśmielona, on był obojętny, chyba nawet jej nie zauważył, zamyślony, zamknięty w sobie.
Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości obydwu postaci, Anita zadbała o szczegóły. Miałem na sobie swoją ulubioną kurtkę, plecak zwisający z ramienia, rozchełstaną koszulę i koraliki na szyi. Nawet włosy były podobnie niesforne, nieporządne.
Ona była oddana z równą starannością. Plisowana spódniczka, skórzana torba przewieszona przez ramię, włosy splecione w dwa kucyki i grzywka opadająca na twarz. Wszystkie te detale z pewnością rozwiałyby wątpliwości, gdybym w ogóle miał jakieś. Wpatrywałem się w rysunek jak zahipnotyzowany.
Odwróciwszy kartkę zobaczyłem podpis.
Dream is so close…
Pamiętam jedną swoją myśl. Chciałem zachować ten obrazek na zawsze.
(iPod: Nightwish – Moondance. W drodze.)
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mer dnia Nie 14:32, 26 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mer
Kapłanka Momenta
Dołączył: 04 Lip 2007
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 14:30, 26 Lip 2009 Temat postu: |
|
|
TEKST B
GALERIA DLA BOGACZY
To był naprawdę dziwny obraz.
Kilka szarych kresek, zdecydowanie więcej kolorowych, ale utrzymanych w zimnej tonacji plamek i dokładnie trzy żółte, grube, półkoliste pasy w prawym górnym rogu. Nic więcej.
Tomasz Sikorski od dłuższej chwili przyglądał się malowidłu, nie wiedząc kompletnie, co miało przedstawiać. Po raz kolejny rzucił przelotne spojrzenie na podpis głoszący: Autor nieznany, 1411, a potem przytaknął:
- Kupuję.
Skoro jemu te wszystkie plamki i kreski nic nie mówiły, jego żona powinna być zachwycona. Są gusta i guściki, jak to mówią.
Ze względnym spokojem opuścił więc rozsławioną galerię sztuki w centrum Warszawy, pod pachą dzierżąc sporych rozmiarów obraz. Co z tego, że on sam mógłby namalować coś bardzo podobnego, a nawet, o czym był przekonany, lepszego? Wydał pokaźną sumę na dziadostwo wykonane olejem na płótnie, ale nie bez powodu. Niewątpliwie gest ten miał już tego wieczora zaświadczyć o jego poświęceniu, miłości i całej masie innych, pozytywnych rzeczy. Rachunek oczywiście starannie włożył do kieszeni, a w pamięci zanotował, by położyć go niedbale i zupełnym przypadkiem gdzieś w kuchni.
Bo Tomasz Sikorski myślał o wszystkim, a najlepiej myślało mu się podczas spacerów.
Dlatego tak je lubił.
Gdy jednak przemierzał ulicę Marszałkowską w kierunku Placu Zbawiciela przez myśl mu nie przeszło, że może nie wrócić do domu przed godziną szczytu. Wielkie więc było jego zdziwienie, kiedy kilka minut później tuż przy nim gwałtownie zahamował krwawoczerwony polonez, a on sam znalazł się w środku, nim zdążył zareagować.
Bo Tomasz Sikorski był sukinkotem. Niesłychanie inteligentnym, rozsądnym i obdarzonym doskonałą wręcz pamięcią, ale wciąż sukinkotem, który miał wrogów więcej niż sztućców w swej ogromnej, bogatej, neoklasycznej posiadłości.
***
To niewątpliwie była stodoła.
Duża, stara i opuszczona, a w dodatku wciąż śmierdziało w niej zwierzęcymi odchodami. Panował też półmrok, który rozświetlały jasne strużki światła, padające na ziemię i wszystko pozostałe przez szpary w drewnianych ścianach.
Mniej więcej na środku przestrzeni pomiędzy mieszanką mniej lub bardziej spróchniałych i zgniłych desek, stał pokaźnych rozmiarów stół, wokół którego zgromadziło się czterech rosłych mężczyzn. Przed nimi leżała rozłożona, szczegółowa mapa Warszawy, cztery kominiarki, dwie paczki tanich papierosów, również dwie zapalniczki i telefon komórkowy, od którego żaden z nich nie śmiał oderwać wzroku.
Podskoczyli równocześnie, gdy rozbrzmiała melodia Mazurka Dąbrowskiego.
Przez moment cała czwórka mierzyła się pytającymi spojrzeniami, aż w końcu najniższy z nich – Stachu – złapał za telefon i bez namysłu nacisnął zieloną słuchawkę.
Dwa razy.
- Przejechalimy Most Łazienkowski, bo był łobjazd i niy mogli my jechać jak my planowali. Tera jadymy długo prosto, no i jest problym. Kaj potym? Na lewo, czy na prawo? Ino szybko, bo dali jadymy – rozległ się zdenerwowany głos z głośników.
Cztery pary oczu i kilka brudnych paluchów zaczęło badać szybko mapę.
- Rychu, jedź na prawo i długo, długo prosto, trocha w prawo i zaś to samo. Nikaj niy skryncej. Traktym Brzeskim najlepij jechać. Mocie go?
- Momy, Stachu. To jadymy na prawo. Za wiela bydymy tom drogom?
- Jakiś pół ury – odpowiedział z ulgą i nacisnął tym razem czerwoną słuchawkę.
Nie pozostało im nic innego, jak tylko zabić jakoś te pół godziny.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
***
Teraz Tomasz Sikorski nie myślał. Wszystkie myśli ułożyły w jego głowie krwistoczerwony, niechlujny napis: Śmierć, więc wolał tego nie robić.
Nie otwierał też oczu, ponieważ widok dwóch mężczyzn w kominiarkach napawał go strachem, a akcent, z jakim wypowiadali poszczególne słowa – wręcz go przerażał. Starał się więc ich nie słuchać, zresztą i tak niewiele rozumiał z ich rozmów. Nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że porozumiewają się oni w jakimś dziwnym, obcym języku. Na domiar złego nie mógł się poruszyć, będąc zakneblowany i związany, i cały się spocił. Jego przyszłość była niepewna, bo kto wie, co tacy bandyci z nim zrobią.
W przypływie odwagi otworzył jedno oko i spojrzał badawczo na mężczyznę, siedzącego obok niego na tylnym siedzeniu. Szybko jednak pożałował, że to zrobił.
Według niego Człowiek W Kominiarce Numer Jeden był posiadaczem zabójczego wzroku.
I miał bardzo złowrogi sposób siedzenia.
- No i co my tu momy? Zsikanego ze strachu Sikorskigo, Edek. A niydowno my ło nim w cajtsztrifcie czytali, że taki monster.
I potrafił też mlaskać złowrogo.
Dla Tomasza wszystko, co znajdowało się w tym samochodzie było bez reszty złowrogie. Szara tapicerka była złowroga, zagłówek Człowieka W Kominiarce Numer Dwa był złowrogi, a nawet zielona, pluszowa podobizna psa, dyndająca przy lusterku, taka była. A już na pewno złowrogo dyndała.
Cała podróż natomiast była dla niego tym bardziej przerażająca, że nie wiedział, dokąd go ona zaprowadzi, ani co stanie się potem. Niezmiennie wolał się nad tym nie zastanawiać.
- To tukyj – zahuczał nagle kierowca, a Tomaszowi włosy stanęły dęba.
Poczuł powiew majowego wiatru na policzku, a po chwili poczuł też silny uścisk na jego ramieniu. Ani otwarcia drzwi, ani stanięcia na nogi nie udało mu się już zanotować.
***
Właściciel galerii z uśmiechem przywitał nowego klienta. Nie widział go wcześniej w tym miejscu, mimo wszystko doskonale wiedział, kim jest. Ludzi pokroju Tomasza Sikorskiego zna całe miasto.
- Polecam to dzieło sztuki – powiedział łagodnie, zwracając uwagę klienta na odpowiednie malowidło. - Piękna robota z początku piętnastego wieku. Autor nieznany, wiadomo jednak, że namalował to cudo, gdy brał udział w wyprawie Krzysztofa Kolumba. Nie ocalał on, ale obraz i owszem. Proszę tylko spojrzeć. Dzieło z duszą, czyż nie?
W ciągu prawie sześćdziesięciu lat pracy w galerii nauczył się rozróżniać klientów wrażliwych na piękno od tych, którzy nie mieli o nim zielonego pojęcia. Stojący obok niego elegancki mężczyzna z całą pewnością go nie miał.
- Szuka pan czegoś konkretnego?
- Nie. To ma być prezent dla żony.
- W takim razie „Letni sztorm” będzie idealny! - powiedział entuzjastycznie, a potem taktownie pozostawił klienta sam na sam ze sztuką.
Udał się do niewielkiego pokoju obok, w którym zwykł wygodnie oczekiwać klientów. Wprawnym ruchem złapał za telefon i już po chwili mówił ściszonym głosem, raz po raz zerkając przez uchylone drzwi na Tomasza Sikorskiego:
- Mam tutaj kolejnego bogacza. Zatrzymam go jeszcze przez jakieś piętnaście minut, bądźcie w pogotowiu. Ma na sobie czarny garnitur, białą koszulę i bordowy krawat. Obraz będzie zapakowany w czerwony papier. Oczekujcie na dalsze informacje.
Całość trwała około pięć minut, w ciągu których klient powinien zdążyć przyjrzeć się dokładnie dziełu i zdecydować go zakupić.
- Zdecydował pan? - zapytał uprzejmie, ponownie stając obok mężczyzny.
- Kupuję – usłyszał po chwili i uśmiechnął się z zadowoleniem, zapraszając klienta gestem dłoni do pokoju, z którego przed chwilą wrócił.
To w nim dopełniano wszelkich formalności.
Gdy Tomasz Sikorski wyszedł, Zygmunt Olszynka wyjrzał dyskretnie, w którą stronę się udaje.
- Idzie w kierunku Placu Zbawiciela. Czarny garnitur, czerwony papier. Zgarnąć go, byle szybko! - rozkazał do słuchawki.
***
W stodole nadal panował półmrok, a strużki światła, choć niewątpliwie słabsze, niezmiennie przedostawały się przez szczeliny w drewnianych ścianach.
Stół nie przemieścił się nawet o centymetr, jedynie nie otaczała go już grupka rosłych mężczyzn w kominiarkach. Pozostało ich już tylko trzech i każdy z nich miał oko na kupkę nieszczęścia leżącą pod ścianą.
Była zakrwawiona, obszarpana i nieprzytomna.
Zupełnie niepodobna do eleganckiego Tomasza Sikorskiego, który niecałe trzy godziny temu wyszedł z galerii w centrum Warszawy.
- Dosyć tego dobrego – odezwał się Stachu, który do tej pory nie opuścił stodoły ani na moment. - Rychu, weź no ino kibel wody i chluśnij tom łofiare losu. Wypadałoby jakby z nami pogodała, niy?
Zachowywał się jak szef całego przedsięwzięcia.
Rychu zaśmiał się i przytaknął. Gdyby Tomasz był przytomny zapewne zauważyłby, że zrobił to wyjątkowo złowrogo. Już po chwili wrócił z wiadrem lodowatej wody wprost ze studni, którą wylał na czarno-czerwono-białą postać ich ofiary.
Podziałało. Ofiara krzyknęła.
Zimna woda zawsze działa.
- Wjysz kaj żeś je? - zapytał Stachu, podchodząc do niego złowrogo i równie złowrogo chwytając go za kołnierz koszuli.
Tomasz Sikorski zrobił duże oczy, a trzeci z obecnych tam ludzi w kominiarce nimi wywrócił.
- Wiesz, gdzie jesteś? - powtórzył pytanie, patrząc wymownie na Stacha, który najwyraźniej zapomniał o barierze komunikacji. Postanowił przejąć pałeczkę. - Nie możesz tego wiedzieć. Ale pewnie wiesz, po co tu jesteś. To porwanie.
W tym momencie rozległ się przeciągły jęk i krótki szloch. Ofiara pod postacią jednego z najbogatszych ludzi w kraju dotknęła delikatnie zakrwawionej koszuli, ze zgrozą odkrywając, że z nadmiaru bólu już go nawet nie odczuwa.
- Zadzwoniliśmy do twojej żonki, więc już wie, że milion albo kulka w łeb.
- Milion?! - zawył porwany nie do końca świadom, że to zrobił.
Oczywiście nie była to dla niego zawrotna suma, co innego dla jego małżonki. Bez jego pomocy nie miała szans zdobyć takiej kasy. To przecież on zajmował się finansami, pozostawiając jej tylko jedną kartę kredytową, z limitem stu tysięcy złotych. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Teraz wyjątkowo mocno pożałował tej przezorności.
I wtedy poczuł rozrywający ból w łydce, w którą Rychu właśnie uderzył łopatą.
Złowrogo.
***
W galerii Zygmunta Olszynki nigdy nie było tłoku. Była ona miejscem, które zwykli, szarzy obywatele pomijali szerokim łukiem.
Galeria dla bogaczy, tak się mówiło o tym lokalu.
W ciągu dnia miał więc sporo wolnego czasu. To właśnie przez niego zaczął czytać książki.
Około godziny siedemnastej ze stoickim spokojem odłożył na chwilę podniszczoną powieść wojenną i uniósł do ucha słuchawkę telefonu.
- Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym.
Przytaknął z zadowoleniem.
- Miejcie go na oku i nie przesadźcie za bardzo ze straszeniem. Ma być przytomny. A, i nie zapomnijcie zrobić kilku zdjęć. Będą potrzebne – poinstruował swego rozmówcę, Andrzeja Olszynkę, i bez zbędnych ceregieli zakończył połączenie.
Był spokojny.
Jego syn znał się na rzeczy.
***
Pod wpływem chwili Tomasz Sikorski wykonał rachunek sumienia. Dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem nie był pewien co do swojej szczerości.
- Ale ze mnie dupek – poruszył niemo ustami, leżąc tyłem do napastników w pozycji embrionalnej.
To była prawda.
W środowisku grubych ryb słynął on nie tylko z inteligencji, rozsądku i dobrej pamięci, ale i przebiegłości i machlojek wszelkiej maści. Sam Tomasz dopiero teraz miał okazję spojrzeć na swoje uczynki i ujrzał swoją osobę w zupełnie innym świetle.
- Ale ze mnie dupek! - powtórzył z całą mocą w myślach.
A potem przypomniał sobie pierwsze spotkanie z żoną, moment, w którym poroniła, a także wspólne święta, wakacje i mnóstwo innych, dobrych chwil. Miłość do żony odżyła w nim niemal na nowo i niczego bardziej nie pragnął, jak tylko znaleźć się blisko niej i przytulić ją z całych sił.
Obiecał sobie w duchu, że jeśli tylko wróci do domu, zmieni listę priorytetów. Marzena znów stanie na pierwszym miejscu, a kariera zostanie zepchnięta na dalszy plan. Osiągnął już wystarczająco wiele, przysparzając sobie przy okazji sporej grupki wrogów.
To wszystko nie było tego warte. Oto wniosek, do którego Tomasz Sikorski doszedł w starej, opuszczonej i śmierdzącej stodole.
- Eureka – powiedział cicho. Roześmiałby się z własnej głupoty, gdyby miał tylko siłę i odwagę, by to zrobić.
***
Na dworze było jeszcze jasno, gdy drzwi stodoły otworzyły się ciężko i z głośnym skrzypnięciem. Stanął w nich nie kto inny, jak sam Zygmunt Olszynka. Miał na sobie elegancki, kremowy garnitur i taki sam kapelusz.
Milczał.
Bardzo, bardzo złowrogo według Tomasza Sikorskiego, który widział tylko ciemny zarys postaci.
Sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta, gdy w milczeniu nieznajomy zaczął zbliżać się w jego kierunku. Był przekonany, że już po nim. Zaczął odmawiać różaniec.
A Zygmunt Olszynka podchodził powoli, wcale się nie śpiesząc. Ludzie w kominiarkach śledzili wzrokiem każdy jego krok, nie mając zamiaru mu przeszkadzać.
Doskonale wiedzieli, co za chwilę nastąpi. Ten sam scenariusz odgrywali już tak wiele razy, że nie byliby w stanie podać dokładnej liczby. Cały ten mechanizm wymyślił ojciec Zygmunta – Antoni, jeszcze kiedy byli młodzieńcami. Przyjechali wówczas na studia do Warszawy, nie mając pojęcia, co będą robić po zajęciach. Nawet nie podejrzewali, że porwania staną się ich sposobem na życie.
A jednak.
W dodatku było to zajęcie całkiem opłacalne, a dzięki pomysłowości seniora Olszynki, nie występowało ryzyko niepowodzenia. Chyba że bogacz zdążył uciec przy próbie wciągnięcia go do samochodu albo gdy ochrona nie odstępowała go na krok. Należało to jednak do rzadkości, ponieważ warszawska elita należała do wielbicieli spacerów. Okazji na utarcie nosa jednemu z drugim było więc sporo.
Bo przede wszystkim właśnie o to chodziło.
- Herbatkę? A może coś mocniejszego? - zapytał Zygmunt Olszynka uprzejmie, pochylając się nad ofiarą porwania i podając jej dłoń.
Ofiara była całkowicie skonfundowana i nie mogła się poruszyć. Właściciel galerii kiwnął więc na Mężczyzn Już Bez Kominiarek, z których dwójka podeszła i postawiła Tomasza na nogi.
Które momentalnie się pod nim ugięły.
- Krzesło. Przy stole – polecił krótko Zygmunt.
- Ale... c-co?! - wydusił z siebie porwany, wyłupiając brązowe oczy.
Były tak samo brązowe jak kubek piwa, który stanął tuż przed nim, gdy tylko posadzono go na krześle.
- Nie mamy tutaj kufli – stwierdził Andrzej Olszynka, wzruszając beztrosko ramionami.
Był uprzejmy, podobnie jak wszyscy pozostali.
Rychu, Zdzichu, Andrzej oraz Zygmunt również usiedli przy wielkim stole, zupełnie jakby szykowała się biesiada. Tomasz Sikorski wodził wzrokiem od jednego do drugiego, trzeciego i czwartego, i tak w kółko.
Porwania nie powinny przebiegać w taki sposób. Nawet on to wiedział, choć był to jego pierwszy raz. W młodości lubił jednak filmy akcji.
- Panie Tomaszu – zaczął Zygmunt, uśmiechając się przyjaźnie - to czerwone, które ma pan na koszuli to tylko barwnik, nie krew, żadnego telefonu do pańskiej żony nie było, a cała ta farsa to tylko dodatkowa atrakcja. Taki bonus, za który sam pan zresztą zapłacił.
Tomasz Sikorski zamrugał oczami, nie dowierzając ani oczom, ani uszom. Tymi drugimi jednak mrugać nie potrafił.
- Widzę, że nadal jest pan w szoku. To normalne. W końcu niecodziennie zostaje się porwanym, średnio raz w życiu, chociaż z wami, bogatymi, różnie to bywa.
Jeden z najbogatszych ludzi w kraju sięgnął po kubek i zupełnie nieelegancko wypił go do dna.
- Przejazd do domu gratis. Mam nadzieję, że nie żywi pan aż tak wielkiej urazy do mojego poczciwego poloneza? - Kąciki ust Zygmunta Olszynki powędrowały w górę, a jego syn wstał i udał się w kierunku jedynek porządnie wyglądającej ściany stodoły, która już po chwili okazała się być swego rodzaju ścianką działową.
Znajdowało się za nią niewielkie pomieszczenie z półkami, wieszakiem i skromnymi zapasami jedzenia. Schowek.
- Pańska marynarka. Trochę pognieciona, ale dobra – powiedział uprzejmie, prezentując już z daleka wspominają część garderoby.
Był bardzo podobny do ojca.
Zbliżał się powoli do stołu, a ze wszystkich jego ruchów emanował dziwny spokój.
- Obraz oczywiście również jest pański – dodał z uśmiechem, kładąc go z namaszczeniem na stole.
Wciąż był zapakowany w czerwony papier.
Tomasz Sikorski uśmiechnął się.
Letni sztorm. Widział teraz jasno i wyraźnie oczyma wyobraźni wzburzone morze, i paradoksalnie ostre słońce w prawym górnym rogu. Kreski i plamki nie były już tylko zwykłymi kreskami i plamkami.
- Polecę waszą galerię któremuś z wrogów.
- Ależ proszę bardzo – rzekł Zygmunt Olszynka. - Terapia szokowa dla bogaczy, niezapomniane przeżycia gwarantowane.
- W pakiecie kilka uroczych chwil na przemyślenia – uzupełnił z uśmiechem Andrzej. Z pokrowca, leżącego na stole, wyjął aparat i podsunął go zręcznie Tomaszowi. - I zdjęcia. Na wypadek gdyby klient miał problemy z pamięcią.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mer dnia Nie 14:31, 26 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Bajkopisarz
Gęsie Pióro
Dołączył: 19 Kwi 2009
Posty: 144
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 2/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 21:40, 26 Lip 2009 Temat postu: |
|
|
Pomysłowość i oryginalność:
A: 2
B: 1
Styl:
A: 2
B: 1
Rozwinięcie tematu:
A: 0,5
B: 0,5
Ogólne wrażenie:
A: 2
B: 1
Łącznie:
A: 6,5
B: 3,5
Niewątpliwie zaletami tekstu A są ciekawi bohaterowie i dopracowane dialogi, aż miło się czyta. Zastanawia mnie tylko skąd Gabriel brał pieniądze na takie podróże...
***
Akcja opowiadania B jest osadzona w dzisiejszej Warszawie, autorowi musiało więc zależeć na tym, aby cała historia miała znamiona autentyczności, jednak nie dopracował szczegółów.
Po pierwsze w 1411 r. nie miał prawa powstać obraz składający się z kropek i kresek, bardziej pasuje mi to na wiek XIX, a nie XV! Po drugie nie mógłby być namalowany podczas wyprawy Kolumba, bo ten urodził się dopiero w 1451 r.
Gdyby rzeczywiście Tomasz był inteligentnym "sukinkotem" to na pewno zorientowałby się, że sprzedawca go oszukuje, a porywacze są Ślązakami. Po trzecie właściciel galerii dawno siedziałby w więzieniu skoro rozdaje dowody rzeczowe w postaci zdjęć...
Wydaje mi się, że w tekście B w ogóle niewiele można znaleźć o przeżyciach wewnętrznych bohatera. Szczególnie rzucił mi się w oczy jego nagły przypływ religijności... I skąd wziął ten różaniec? Przecież żaden sukinkot go ze sobą nie nosi.
Zmienia się koncepcja narratora, raz jest obserwatorem (a jego wiedza jest równa z wiedzą Tomasza, czego owocem są sformułowania typu "porywacz numer jeden"), a innym razem jest wszechwiedzący i sprawnie operuje imionami porywaczy oraz ich życiorysami.
Rażą także błędy językowe i powtórzenia (złowrogo)...
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Bajkopisarz dnia Nie 22:03, 26 Lip 2009, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Miya
Jawny Koszmar
Dołączył: 23 Lip 2007
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: ze światów Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 22:44, 30 Lip 2009 Temat postu: |
|
|
Chyba zacznę wierzyć w znaki od losu... Dwa razy podchodziłam do wystawienia ocen i za pierwszym razem zdechła mi sieć, a za drugim zawiesił się komp _^_ Do trzech razy sztuka...
Pomysł:
A - 1,5
B - 1,5
Szlag, nie wiem. Teksty są skrajnie różne - A to taka spokojna obyczajówka, a w B jest akcja, porwanie i jakaś odrobinka absurdu też. Wyszły z różnych stron i poszły też w różną stronę, choć temat dla obu ten sam.
Styl:
A - 1,6
B - 1,4
Opowiadanie A troszkę dłużej odleżało, czyż nie? ;) Jest płynne i z równomiernie rozłożonym tempem - kiedy indziej być może czepiłabym się braku jakiegoś mocniejszego akcentu, ale obecnie właśnie ten spokój do mnie przemawia. Nyo i wielki plus za umuzycznienie opowiadania - nic tylko włączać sobie po kolei dane utworki podczas czytania - i oczywiście za rysunki :> Przy B momentami miałam wrażenie, że pisane było na szybko (coby Wen nie zdążył zwiać?), ale może to tylko w porównaniu z poprzednim tekstem? I czy data powstania obrazu miała się nie zgadzać z Kolumbem, czy to przeoczenie? Plus za całą tę złowrogość dostrzeganą we wszystkim i wszystkich - mnie to akurat rozbrajało za każdym razem :D
Realizacja tematu:
A - 0,5
B - 0,5
OK.
Ogólne wrażenie:
A - 1,6
B - 1,4
Wyrównane, bo jedno i drugie dobrze się czytało. Ale A działa na mnie kojąco, o.
(EDIT) Podsumowanie:
A - 5,2
B - 4,8
Nie. Lubię. Przekładać. Opinii. Na. Cyferki.
I mam sklerozę XD
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Miya dnia Pią 20:37, 31 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hien
Różowy Dyktator Hieni
Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo. Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 16:31, 20 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Pomysł:
A: 1,5
B: 1,5
Tu i tu dobry.
Styl:
A: 1,6
B: 1,4
Pierwszy lepiej się czytało, nie miałam wrażenia, że unika się powtórzeń kosztem dziwnych sformułowań.
Rozwinięcie tematu:
A: 0,5
B: 0,5
Wszystko jest.
Ogólne wrażenie:
A: 2
B: 1
A jest znacznie bardziej pozytywne, chociaż mniej fajerwerkowe. I bardziej do mnie trafia.
Razem:
A: 5,6
B: 4,4
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hien
Różowy Dyktator Hieni
Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo. Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 19:21, 27 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Dobrz! Nareszcie pora zamknąć ten stary pojedynek, skoro wiemy, kto co napisał xD
Niniejszym ogłasza hien wyniki:
Tekst A - 17,3
Tekst B - 12,7
Pojedynek zatem wygrywa Airel.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|
|
|