Muuuuuućka
Ołówek
Dołączył: 02 Paź 2008
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 14:50, 02 Lis 2008 Temat postu: W świetle księżyca [Z] |
|
|
I
Srebrzysta latarnia rozświetla mroki nocy. Migoczące perły skrzą się na granatowym niebie. Wiatr delikatnie pieści wierzchołki drzew otaczających małą polankę, na której siedzę. Przenika mnie drżenie, wiem, że już nie ucieknę. Otoczyli mnie...
Między pniami błyskają ogniki pochodni. W oddali słychać już krzyki, tupot nóg, szczęk stali. Są coraz bliżej. Jeszcze ostatnie chwile, pożegnanie ze światem, z braćmi, z gwiazdami i księżycem. Muszę zapłacić cenę za zbrodnię, którą popełniłem.
Za to, że jestem inny.
II
Odkąd pamiętam, zawsze najbezpieczniej czułem się w naszej jaskini. Była niewielka i przytulna, matka regularnie czyściła ją z brudów i pajęczyn. Dbała też o to, aby w naszych legowiskach były czyste gałęzie, a w wykutym w skale zbiorniku nie brakowało świeżej wody, którą przynosiła z pobliskiego źródełka. Rolą ojca było zdobywanie pożywienia. Łapał w różne pułapki leśne zwierzęta, które później – kiedy już wyssaliśmy z ich szyi ciepłą, pożywną krew – wypuszczał z powrotem do lasu. Kiedy pytałem, dlaczego nie zatrzymamy owych stworzeń na dłużej, cierpliwie tłumaczył mi, że dla ich egzystencji niezbędne jest pożywienie i ruch, bez których niechybnie zginęłyby. Pozbawianie zaś życia jakichkolwiek żywych stworzeń jest zbrodnią, niegodną istot inteligentnych. „To do nas” – tłumaczył – „należy troska o byt tych istot. Lasy są pełne zwierzyny – pożywienia nie braknie nam nigdy. Pamiętaj: istoty inteligentne nie zabijają!”
Od najmłodszych lat rodzice dbali o moją edukację. Z rozrzewnieniem wspominam wieczory spędzone przy ognisku. Matka opowiadała historie, które na zawsze utkwiły w mojej głowie. Szczapy drewna trzaskały w ogniu, sypiąc iskrami, a ja chłonąłem całym sobą jej opowieści. Dowiedziałem się o magach, którzy przybyli na nasz ląd. O tym, jak pewnego dnia część z nich zbuntowała się uważając, że prymitywni autochtoni powinni być sługami i niewolnikami, a nie uczniami. I o wielkiej bitwie między buntownikami a praworządnymi magami, stoczonej w miejscu zwanym Harm’g’ddon, w której rebelianci zginęli co do jednego. Ci zaś z dobrych magów, którzy przetrwali, odpłynęli na swych statkach w niebyt, obiecując powrócić...
Ojciec uczył mnie, jak zadbać o gospodarstwo domowe, pożywienie, drewno na opał. Systematycznie instruował, jak sporządzać wnyki i pułapki. Jakże byłem dumny, kiedy pierwszy raz przyniosłem do domu własnoręcznie upolowanego królika! Do dziś mam w pamięci ten obraz, kiedy wypuszczałem go osłabionego miedzy drzewa, a on stanął na dwóch nogach i wpatrywał się we mnie, śmiesznie ruszając wąsikami.
Pewnego dnia ojciec przyniósł zwierzęta, które widziałem pierwszy raz w życiu. Podobne nieco do lisa, były jednak znacznie większe. Jedno z nich – samica – było dorosłe, dwa zaś młode. Zaintrygował mnie fakt, że podobnie jak my miały ciemnoszarą sierść, rozjaśnioną na piersiach i nad oczami. Ojciec nazwał je wilkami. Ze zdumieniem zauważyłem, że odnosił się do nich ze szczególną czcią. Kiedy piłem ich krew, czułem się dziwnie. Była taka świeża, taka ciepła, zupełnie inna...
Mimo starań ojca, samica jednak zdechła, pozostawiając bez opieki dwa maluchy. One szybko oswoiły się z nami, wprowadzając w życie naszej rodziny spore ożywienie. Wkrótce stały się moimi nieodłącznymi towarzyszami zabaw i wypraw łowieckich. Między nami pojawiła się dziwna więź. Kiedy gładziłem wilczą sierść odnosiłem wrażenie, jakbym opiekował się młodszymi braćmi. Nazwałem je: Bury i Zefir.
Kiedy opowiedziałem o tym matce, zamilkła na chwilę, po czym odeszła, tłumacząc, że ma w tej chwili mnóstwo roboty. Przez kilka następnych dni starała się unikać tego tematu, jednak pewnego wieczora stanęła razem z ojcem przede mną i oznajmiła, że czas porozmawiać.
Wtedy właśnie usłyszałem nieznany mi epizod. Źli magowie, pragnąc stworzyć niewolnika doskonałego, krzyżowali różne gatunki. Ich celem była istota inteligentna, podobnie jak mieszkańcy tych ziem, jednakże silniejsza, zwrotniejsza i potężniejsza. Dowiedziałem się, że nie jesteśmy naturalnymi mieszkańcami tych okolic, a jedynie krzyżówką wilków i ludzi. To dlatego czułem z Burym i Zefirem taka więź – nasza rodzina miała w sobie coś z wilka.
„A kim jest ten drugi gatunek?” – zapytałem wtedy. Matka spuściła głowę, ojciec zaczął monotonnie przerzucać drwa na opał. „Kim są ludzie?” – zapytałem ponownie. Milczenie trwało długo, słychać było tylko strzelające iskry w ognisku. W końcu rodzice spojrzeli na siebie i wyszli z jaskini. Tylko ojciec odwrócił na chwilę głowę i szepnął: „Lepiej, synu, żebyś ich nigdy nie spotkał...”
Zostałem sam na sam z myślami. Cóż to za strasznych istot jesteśmy potomkami?
III
Biegliśmy z Burym i Zefirem po polanie. Często dołączały do nas inne wilki, jednak tym razem byliśmy sami. Wiatr przyjemnie orzeźwiał, powietrze było soczyste i świeże, każdy wdech był rozkoszą. Ścigałem się z wilczymi braćmi, otoczony ptasimi trelami, nasze szare futra migały wśród zieleni paproci. Byłem taki szczęśliwy! Zajęci zabawą nie zauważyliśmy, że niebo w międzyczasie pokryła warstwa brudnych, szarych chmur.
To Bury dał sygnał do odwrotu. Przystanął nagle, uniósł pysk. Powietrze przeszył głośny, żałosny skowyt. Zdziwiłem się, nigdy tak nie reagował na burzę. Czym prędzej pospieszyliśmy do jaskini. Już od połowy drogi towarzyszyły nam grzmoty i ciężkie krople deszczu. Zmoczeni, przemarznięci wbiegliśmy w otwór wejściowy pieczary, by ogrzać się przy ognisku. Ale ogniska nie było...
Ze zdumieniem spoglądałem na osmolone, zimne szczapy. Wilczęta siedziały naprzeciwko mnie, ich ogony poruszały się nerwowo. Na karku poczułem zimną kroplę, która właśnie spadła ze stalaktytu przyprawiając mnie o drżenie. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. przypomniałem sobie żałosny skowyt Burego. Czyżby coś się stało rodzicom?
Nie bacząc na burzę ruszyliśmy na poszukiwania. Ogniste bicze raz po raz rozjaśniały niebo. Wiatr skowyczał, sypiąc perlistymi kroplami. Drzewa pochylały swe szpony ku nam, złowrogo pomrukując. Zauważyłem, ze Zefir położył się przy jednym z powalonych pni, skomląc cicho.
Nie mieli szans. Przywaleni przez drzewo, zginęli na miejscu.
IV
Nic już nie było takie, jak kiedyś. Nie wiem, jakby to się skończyło, gdyby nie bracia. Pomogli mi przetrwać najtrudniejsze chwile, przynosili pożywienie, kiedy tygodniami leżałem osowiały, ogrzewały mnie swoim ciałem... Razem ze mną odwiedzali miejsce, w którym pochowałem rodziców, dyskretnie trzymając się na uboczu, kiedy płakałem.
Z czasem zaczynałem powracać do normalnego życia. Tylko nasze wycieczki na polowania robiły się coraz dłuższe. Pędziłem z całym stadem, polując, i próbowałem zapomnieć. W dzień udawało się bez trudu, gorzej było z nocami. Płomienie snuły się leniwie, układając się w tak znajome mi sylwetki. Trzask płonących szczap przypominał wspólne, rodzinne wieczory. Jakże mi było ich brak!
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Tym razem wyjątkowo byłem sam, Bury i Zefir spali, zmęczeni trudami wycieczki.
Najpierw usłyszałem głosy. Zdziwiłem się: to była mowa! Nie rozumiałem co prawda słów, niewątpliwie jednak nie były to odgłosy zwierząt, ale istot rozumnych! Czym prędzej pospieszyłem w tym kierunku.
Kiedy wyszedłem na polanę, mym oczom ukazał się niesamowity widok: kilkanaście sylwetek, stojących na dwóch nogach. To musieli być oni. Ludzie! Chciałem do nich podejść, ale kiedy mnie zobaczyli, z krzykiem zaczęli uciekać. Na szczęście nie wszyscy.
Spojrzałem na istotę, która została. Miała długie włosy, okalające twarz falującymi lokami, ale to było jej jedyne owłosienie. Ciało było okryte białą tkaniną, co mnie bardzo zdziwiło: nigdy nie widziałem stworzeń używających tego typu rzeczy. Może to przez brak sierści? Reszta jej ciała zdawała się bowiem być całkowicie pozbawiona owłosienia.
Nie bała się mnie. Podeszła blisko, wyciągając dłoń, w której trzymała kwiat i zapytała o coś. Nie rozumiałem nic z tego, co mówiła, wziąłem więc tylko kwiat z jej dłoni, zaciągając się rozkosznym zapachem. Nagle poczułem się dziwnie. Skronie silnie pulsowały, oddech stał się szybszy, nogi uginały się... Uśmiechnęła się do mnie, a wtedy cały świat zaczął wirować. Uciekłem.
Wieczorem nie mogłem zasnąć. Wciąż przed oczami miałem twarz ludzkiej samicy. Widziałem jej uśmiech, jej cudowne, kasztanowe oczy. Uczucie, które dopadło mnie niespodziewanie, było dla mnie zaskoczeniem. Musiałem ją znowu zobaczyć, dotknąć, spróbować porozmawiać. Chciałem, żeby się ponownie do mnie uśmiechnęła. Była piękna, piękna, piękna...
I tak nie mogłem spać, postanowiłem więc spróbować ją odnaleźć. Nie było to trudne. Księżyc uśmiechał się pełną gębą, a te istoty zostawiały wyjątkowo dużo śladów. Jak udawało im się przeżyć?
Kiedy znalazłem ludzkie siedziby, przez jakiś czas obserwowałem ich trochę. To było liczne stado – samice, samce i dzieci. Z daleka wydawali mi się całkiem sympatyczni i niegroźni. Rozglądałem się, szukając upatrzonej przeze mnie samicy. Jednak nigdzie nie mogłem jej zauważyć, mimo, iż płonące ogniska dokładnie oświetlały twarze i sylwetki ludzi.
W pewnym momencie na stojący podest wszedł wysoki samiec. Rozwinął białą płachtę i donośnym głosem wygłosił jakąś mowę. Tłumnie zgromadzeni wysłuchali go, po czym całym stadem wyruszyli w drogę. Po chwili zorientowałem się, że idą w kierunku polany – miejsca, w którym spotkałem śliczną samicę. Podążyłem za nimi. Miałem nadzieję, że tam ją odnajdę. I odnalazłem, choć widok, który ujrzałem, był przerażający.
Co oni zamierzali zrobić?
V
Wpatrywałem się z daleka w nieprawdopodobny obraz. Spocona dłoń zacisnęła się kurczowo na kwiatku, który od niej otrzymałem. Chciałem wierzyć, że to tylko sen, że to się nie może dziać naprawdę.
Na środku oświetlonej księżycem polany wznosił się stos drewna. Wierzchołek zwieńczony był grubym palem, do którego przywiązano moją samicę. Na jej pięknej twarzyczce perliście skrzyły się łzy, odbijając światło luny. Obok, z płonącą pochodnią w jednej i związanymi w kształcie krzyża patykami w drugiej ręce, stał niski samiec. Całe ciało miał obleczone ciemną tkaniną, nawet głowę zakrywał kaptur. Patetycznym głosem wykrzykiwał jakieś słowa, raz po raz wskazując na samicę i potrząsając drzewcami.
Zrozumiałem. On zamierzał ją spalić! Spalić żywcem! Dlaczego reszta stada nie reaguje? Przecież jest ich więcej, dlaczego jej nie ratują, tylko mruczą i kiwają głowami? Cóż to za potwory, co za okrutne istoty? I ja mam mieć w sobie coś z was? Kim jesteście?
Kim ja jestem?
Jasność... Płomień... Krzyk...
Żegnaj...
Długo wpatrywałem się w stos popiołów. Gdzieś wewnątrz budziło się inne uczucie, którego nie znałem. Dojrzewało, i choć z początku byłem przerażony nieznanymi dotychczas myślami, wiedziałem już, co muszę zrobić.
„Pamiętaj: istoty inteligentne nie zabijają!”. Nieprawda, tato...
Nad ranem wyszedłem z siedziby mężczyzny w kapturze. Obok ciała pozostawiłem kwiatek, ofiarowany mi przez piękną samicę. Przemknąłem w szarówce wstającego dnia, przerażony tym, co zrobiłem, a jednocześnie dziwnie usatysfakcjonowany. Przekonałem się bowiem, że jedyne, co dobre w tych dziwnych istotach, to ich krew.
VI
Nazajutrz obudziły mnie pokrzykiwania. Kiedy wyszedłem z jaskini, zauważyłem w oddali kilku ludzkich samców na dużych, kształtnych zwierzętach. Wszyscy ubrani w jaskrawoniebieski materiał, na głowach mieli błyszczące w słońcu czepce, a w dłoniach równie błyszczące drągi. Nagle jeden z nich krzyknął, zobaczywszy mnie. Ruszyli w moją stronę. Natychmiast kazałem Buremu i Zefirowi gnać w las, sam zaś uciekłem w drugą stronę. Na szczęście owe duże zwierzęta, niosące ludzi na swych grzbietach, bały się wjechać na teren, po którym trudno im byłoby się poruszać. Uciekłem. Ale nie na długo.
Wkrótce zorientowałem się, że jest ich znaczna ilość. Ludzi było na tyle dużo, że w którymkolwiek kierunku bym nie biegł, zawsze spotykałem grupkę samców z krzykiem biegnących w moją stronę. Kluczyłem, starając się zmylić trop, ale było ich zbyt wielu. Postanowiłem przeczekać do nocy. W ciemnościach miałem większą szansę uciec z obławy. Gonili mnie z kąta w kąt, a ja z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że chyba nie dam rady uciec...
Kiedy zapadły ciemności, pozbyłem się złudzeń.
VII
Jasny pierścień zacieśnia się dookoła mnie. Spoglądam w srebrzystą tarczę księżyca. Między pniami błyskają ogniki pochodni. W oddali słychać już krzyki, tupot nóg, szczęk stali. Są coraz bliżej. Pierwsi z nich pojawili się właśnie naprzeciwko mnie.
Wstaję. Jestem dziwnie spokojny. Pojawia się człowiek na dużym, czarnym zwierzęciu. Reszta z szacunkiem ustępuje mu miejsca. Istota na czworonogu bierze w dłonie dziwnie wygięte drzewce, których końce połączone są linką, naciąga ją, kierując w moją stronę ostro zakończony patyk.
Powietrze przeszywa rozpaczliwy skowyt. Samce ludzkie wzdrygają się, spoglądając na pobliską skałę. Na tle tarczy księżyca rysuje się sylwetka wilka. To Bury żegna się za mną.
Uciekajcie, bracia, nadchodzi nowe zagrożenie. Nadchodzą istoty, zabijające tylko za to, że jest się innym. Stworzenia, potrafiące zniszczyć życie swych braci i sióstr. Uciekajcie przed nimi, uciekajcie jak najdalej...
Kolejny skowyt przeszywa powietrze. Tym razem to Zefir. Choć po twarzy płyną łzy, uśmiecham się. Mężczyzna puszcza linkę, w moją stronę podąża śmierć.
Żegnaj Bury. Żegnaj Zefir. Żegnajcie, bra...
Post został pochwalony 0 razy
|
|