Kącik Złamanych Piór
- Forum literackie
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
|
Autor |
Wiadomość |
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:03, 04 Sty 2011 Temat postu: Przedstawienie mojego życia [NZ] |
|
|
Bo mam straszną, straszną chęć sprawdzić, jak zareagujecie na moją pierwszą powieść bez grama żużla!
Pieśń wstępna
Często śni mi się ten sam sen. Stoję na podeście w auli mojej dawnej szkoły. Wokół kłębi się mnóstwo ludzi i wszyscy patrzą tylko na mnie. Jestem, w zależności od stopnia zdegenerowania podświadomości, albo ubrana w worek pokutny, albo golusieńka. Trzymam ręce z tyłu, jakby skuwały je niewidzialne kajdanki. Po obu stronach mam katów w czerwonych kapturach i z roziskrzonymi okrucieństwem oczami.
– Czy przyznajesz, że kłamałaś i oszukiwałaś po tylekroć – zaczyna pierwszy kat głębokim, przerażająco obojętnym głosem – tylko po to, by im – wskazuje na tłum – się przypodobać?
Patrzę na znajome twarze, na moich przyjaciół, kolegów po dziennikarskim fachu, na tylu rozmówców, od których rzadko kiedy słyszałam słowa krytyki. Widzę ich wyczekujący wzrok. Chcę zaprzeczyć, cicho lecz stanowczo. Chcę powiedzieć, że to nieprawda, że nigdy nikogo nie oszukałam i nigdy nie skłamałam na temat bohaterów moich żurnalistycznych opowieści. Chcę – lecz nie mogę. Jakby jakaś nieznana siła ściskała mnie za gardło, ledwie łapię oddech.
Próbuję chociaż pokręcić głową – na próżno. Ta sama moc ugina mi kark, aż przytakuję wbrew sobie.
Przez tłum przechodzi szmer, nie zdumienia, nie konsternacji, lecz zwykłej dezaprobaty.
– Znakomicie. – Drugi kat zaciera ręce. Jego głos jest zupełnie inny. Głęboki, z lekką chrypką, zdaje się drżeć w powietrzu. Hipnotyzuje, wzbijając się ponad mój narastający lęk. – A czy przyznajesz, że wszystkich ich zaangażowałaś w roli statystów do przedstawienia, w którym sobie przypisałaś główną rolę?
Znów wodzę po tłumie pustym wzrokiem. Znikają uśmiechy zgromadzonych. W ich miejsce pojawiają się ohydne, wydłużone grymasy. Ktoś lubieżnie oblizuje napuchłe wargi. Koleżanka z redakcji przygląda mi się przymrużonymi oczami, głaszcząc oplatającego jej szyję węża. Nikt nie reaguje, jakby o tym wszystkim już wiedzieli… Jakby przyszli wyłącznie po to, by ujrzeć mój wielki upadek.
Zaciskam powieki. Ktoś znów ugina mi kark i przytakuję po raz drugi. W gardle palą przełykane resztkami sił łzy.
Myślę o matce. O tym, że ona jest gdzieś w tłumie, że pobiegnie za mną, ledwie kaźń dobiegnie końca. Spyta, czy to wszystko prawda, a ja przez łzy wykrztuszę, że nie, że oni mnie zmusili…
Oni? Nawet nie wiem, kim są.
Otwieram oczy i natychmiast wyławiam spośród tłumu jej chłodną, dystyngowaną postać. To pozory. Widzę cierpienie w okrągłych, ciemnych oczach. Wiem, że ją boli to jeszcze bardziej niż mnie – patrzeć na smutny koniec ukochanej córki. Ma rozczochrane, posklejane w strąki włosy. Mrugam, zrzucając łzy z koniuszków rzęs. Teraz wyraźnie dostrzegam poszarzały żakiet, wiszący na niej jak na wieszaku, wytarte dżinsy i obgryzione do krwi skórki przy paznokciach. Od ilu dni stoi tu i czeka na mnie? Od ilu dni umiera z niepokoju o najdroższe dziecko?
Nie hamuję łez. Płyną potokami ku uciesze okrutnego tłumu, gdy kat zadaje ostatnie pytanie, rozszerzające moje oczy w panicznym lęku:
– Czy przyznajesz się do bycia… Martą Hauser?
To koniec snu. Środek nocy, wczesne popołudnie czy lądowanie na drugim końcu Europy – nieodmiennie budzę się z tego koszmaru. Czuję ulgę, że to tylko moja podświadomość spłatała okrutnego figla, lecz zarazem i lęk – a jeśli kiedyś nie obudzę się na czas? Jeśli nie obudzę się w ogóle, bo to nie będzie dłużej sen, ale potworna rzeczywistość?
Sceny pierwsze, czyli o zadawaniu się z dyktatorami
Pośród licznych gości najwyższego europejskiego i światowego szczebla żaden nie wzbudzał takich emocji jak W.
Właściwie prezydent za W., ujmijmy to eufemistycznie, nie przepadał. Nie był zresztą w tym względzie odosobniony. Proszę ja was, kto by tam lubił nadętego arystokratę z zapędami imperialistycznymi, na którego od Hawajów aż po Timor Wschodni patrzy się z takim samym niepokojem, z jakim spoglądano kilkadziesiąt lat wstecz na Hitlera lub Stalina? W. sprawował w Rosji rządy autorytarne, a co gorsza – wcale się z tym nie krył. Wstydu nie miał gość i tyle. Ludzie w jego kraju umierali z głodu, a on bawił na wszystkich światowych imprezach w coraz to nowszych garniturach, które kosztowały więcej niż przeciętny Rosjanin zarabia przez całe życie. W Moskwie mordowano zacnych biznesmenów, a W. uświetniał swoim występem otwarcie konkursu chopinowskiego. Mrozy na dalekiej Syberii zbierały śmiertelne żniwo, a W. był zajęty nagrywaniem dubbingu do filmu animowanego. Prezydent-celebryta, dyktator-showman, coraz to barwniejszymi wyczynami nieudolnie próbował ukryć własne bezsensowne okrucieństwo. Za to właśnie świat szczerze go nie znosił.
Spytacie zapewne, co robił W. na przyjęciu urodzinowym prezydenta, skoro uchodził tam za personę wybitnie non grata? Otóż brak zaproszenia na podobne wydarzenie W. był równoznaczny z zaproszeniem tam jego rakiet. Dyktator, jak wszyscy jemu podobni, nie znosił czuć się pominiętym.
Prezydent nazbyt cenił chwilowy spokój, jaki obecnie panował w Polsce i nazbyt wiele w życiu ujrzał, by pojąć wagę niebezpieczeństwa. Toteż zgrzytając zębami, wypisał jeszcze jedno zaproszenie, zakleił kopertę i wrzucił ją do metaforycznej skrzynki (bo gdzieżby w dzisiejszych czasach tak istotne wiadomości krążyły drogą pocztową wraz z tysiącem szarych widokówek i kilkoma anachronicznymi listami) przy akompaniamencie zgodnych westchnień żony oraz dzieci. A potem, podczas przyjęcia, jak mógł chronił się zarówno przed czujnym, świdrującym spojrzeniem paciorkowatych oczek W., jak też przed współczującym wzrokiem rozumiejących powagę sytuacji gości.
Gdyby choć na chwilę zwrócił uwagę na rosyjskiego dyktatora, prezydent w lot pojąłby, iż z jego strony nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Jastrząb W. wypatrzył w tłumie zgoła inną ofiarę.
*
Zegar bije jedenastą. Siedzę na wysokim stołku przy barze, sącząc niespiesznie wino z pękatego kieliszka. Gorycz trunku przyjemnie drażni podniebienie, a oczy w tym samym czasie bawią się obserwacją odbitego w przejrzystym szkle przepychu Sali Wielkiej. W kieliszku mieści się miniatura wszystkiego, co kocha prezydent, a nienawidzi przeciwnik barokowych tendencji. Kryształy żyrandoli, złoto kolumn wspierających ściany, bogato zdobione łuki pod podtrzymujące strop… Widzę nawet fragment plafonu rozciągającego się na suficie. Spuszczam wzrok na podłogę, a rozochocony alkoholem umysł podsuwa wizję rozegrania partii żywych szachów na podłodze w kremowo-brązową kratkę. Jak wspaniale ślizgałyby się po tej posadzce podeszwy kozaków Marty…
Kiedyś w tym miejscu odbywały się uczty i bale, słuchano muzyków z całego świata i oglądano setki przedstawień. Dziś dudni Chopin w wersji XXI w., a w wejściu wystrojony odświętnie prezydent odbiera życzenia urodzinowe i hojne podarki od kolejnych gości. Na wysokim czole perlą się pierwsze krople potu, czerwienieją policzki. Stoi tak, odkąd przyszłyśmy tu z Karoliną – czyli najmarniej dwie godziny. Pewnie nogi odmawiają mu już posłuszeństwa i zaczyna żałować, że zgodził się na wyprawienie przyjęcia urodzinowego, na którym zjawiły się czołowe postacie europejskiej polityki. Ba, w tłumie dostrzegłam i paru gości ze Stanów, prezydenta Chile, a nawet jednego z arabskich szejków, spowitego w chusty koloru ecru.
Sala Wielka naprawdę jest wielka. Mieści bez trudu setki ludzi. Barwny korowód płynie przed moimi oczami, dostojne dźwięki fortepianu mieszają się z szeptami Karoliny i jej przyjaciela, Włocha imieniem Giuseppe. On pracuje jako korespondent „Il Corriere Della Sera” i przyszedł obserwować jedno z największych wydarzeń towarzysko-politycznych tego roku. Ona od kilku lat zajmuje się wiadomościami ze świata kultury, przygotowując dla prezydenta cotygodniowy koktajl newsów, plotek i ploteczek. Gdyby nie Karolina, pewnie nigdy nie znalazłabym się tego wieczoru na pierwszym piętrze Zamku Królewskiego, pośród lśniących brylantami dam i dostojnych dżentelmenów z platynowymi spinkami u mankietów.
Nie wyobrażasz sobie, cóż to za wyróżnienie dla zwykłej wciąż dziennikarki – znaleźć się w centrum takich wydarzeń. Móc całą sobą chłonąć huczne przyjęcie urodzinowe, wierząc, że znajdę w tłumie choć jednego trzeźwego polityka skorego do rozmowy dla jedynego w pełni obiektywnego magazynu, ostrzem krytyki przewiercającego na wskroś śmietankę towarzyską współczesnej Polski, a od czasu do czasu i całej Europy.
Nie żeby mnie to szczególnie pociągało. Wolę mój niszowy świat sportu, naigrawanie się z bezsensownych regulaminów, demaskowanie skorumpowanych sędziów i chciwych zawodników. Ale wiecie, jak jest w tym zawodzie – skoro szansa sama puka do drzwi, grzechem byłoby ją zmarnować.
Goście szczelnie wypełniają Salę Wielką. Kanclerz Niemiec, oparty nonszalancko o futrynę, przyciszonym głosem dyskutuje z premierem Włoch. Ten żywo gestykuluje, wymachuje na wszystkie strony krótkim rękami o serdelkowatych paluchach. Małżonka jubilata – dama z czarnym kokiem, o zmęczonych oczach i pociętej zmarszczkami twarzy bez śladu liftingu – nadmiernie uprzejmie wita premier Finlandii. Czarne suknie obu pań rozświetla blask kryształowych żyrandoli kołyszących się miarowo w takt uderzeń o klawisze. Dźwięki mazurków Chopina płyną z ustawionego pod ścianą fortepianu za sprawą zbyt młodego jak na swoją rolę chłopca z loczkami a la Mały Książę i dziecinnym, naiwnym uśmiechem – najmłodszego finalisty tegorocznego Konkursu Chopinowskiego.
Rotacja obsady stołków przy barze następuje w szaleńczym zgoła tempie. Tylko Karolina, Giuseppe i ja tkwimy na swoich miejscach pomimo upływu czasu, słów oraz trunków, których stale ubywa z uginających się trzy godziny temu półek. Barman niczym automat serwuje wino, drinki i koniaki – czego tylko polityczne dusze zapragną. Co jakiś czas rzuca nam kontrolne spojrzenie – wtedy ostentacyjnie wychylamy jeszcze łyk z naszych kieliszków, dając mu do zrozumienia, że nie zamierzamy opuszczać punktu obserwacyjnego.
Karolina i Giuseppe są sobą zajęci bez reszty. Zachowują się, jakby nie znajdowali się na urodzinach prezydenta, lecz na piątkowej imprezie w byle klubie gdzieś na Starówce. Moja kuzynka zdążyła zgubić klamrę podtrzymującą misterny kok i teraz burza włosów koloru niedźwiedziego futra rozsypuje się po jej odkrytych plecach. Na palce nawija sobie sznury sztucznych pereł, płynące od szyi aż do pełnych piersi. Śmieje się, unosząc wysuniętą górną wargę. Giuseppe może obejrzeć wszystkie jej maleńkie, białe zęby, niczym wyjęte z reklamy pasty. Blade z natury policzki płoną, a ja mam znaczne wątpliwości, czy to w najmniejszym stopniu efekt wina.
Włoski towarzysz Karoliny niewiele jej ustępuje. W czarnych oczach widzę obłęd. Potraktowane żelem loczki dawno przestały być posłuszne – sterczą na wszystkie strony, nadając Giuseppe wygląd natchnionego artysty. Gdyby miał ze sobą sztalugi, pewnie natychmiast by je rozłożył i począł malować prężącą się przed nim środkowoeuropejską piękność.
Szczebioczą do siebie w języku Dantego niczym para nastoletnich kochanków, zupełnie bez szacunku dla powagi miejsca. Prawdę powiedziawszy, wątpię, czy ktokolwiek poza mną oraz umęczonym prezydentem przejmuje się tu czymś takim jak „powaga”.
– Wódkę z lodem! – słyszę nagle ponad moją głową. Złożone zamówienie nie brzmi niezwykle, lecz głos je składający już tak. Skądś znam tę chrypkę, głębię i ton pasujący do pewnego siebie Pana Wszechświata. W stalowym barytonie dźwięczy nieudolnie tłumiony wschodni akcent.
Widzę wyraźną zmianę na znudzonej twarzy barmana. Dotąd obsługiwał klientów mechanicznie, nie zwracając uwagi na ich status społeczny. Nagle przybiera pokorną minę, pochyla głowę i służalczym tonem mamrocze:
– W kieliszku czy w szklance?
Głos wybucha śmiechem. Śmieje się perliście, z łagodnością podszytą mimo wszystko ostrzeżeniem.
– Chcesz mej zguby? – pyta z zabawnym wahaniem. Wschodni akcent pobrzmiewa jeszcze intensywniej. – Jasne, że kieliszek!
Pośród gwaru słyszę ciche stuknięcie, a zaraz potem dźwięk, jakby ktoś wypuścił powietrze z balonu. Dopiero teraz nabieram odwagi, by spojrzeć w stronę gościa.
W każdym innym miejscu na świecie przedstawiciel najwyższego szczebla jest doskonale widoczny, choćby ubrał się w najzwyklejsze dżinsy i poplamioną koszulę. Ma w sobie coś dygnitarskiego, coś, co wyczuwa się szóstym zmysłem i zatrzymuje tak, jak pies zatrzymuje zapach swojego pana. W Sali Wielkiej jednak, pośród tylu znakomitych gości, pojedynczy polityk nie ma szans. Tonie w morzu gwiazd, staje się tylko jedną z nich na nocnym niebie przyjęcia u prezydenta.
Ale on… on zdaje się lśnić pomimo tłumu. Otacza go nimb, gdy siada, nonszalancko obracając w palcach drewnianą laskę z hebanową gałką. Zakłada nogę na nogę, lśnią wypolerowane na wysoki połysk czuby wyjściowych butów. Opiera się łokciem o kontuar niczym stały bywalec knajp i, nie przestając wywijać laską, drugą ręką strzepuje niewidzialny pyłek z rękawa prążkowanej marynarki. Z wąskiego, wyrzeźbionego jakby w marmurze przegubu zsuwa się w głąb stroju zegarek na szerokiej bransolecie wysadzanej czymś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak brylanty.
W świecie polityki, choć niby nie znam go za dobrze, istnieje jedna osoba, która może się w ten sposób zachowywać.
Przenoszę wzrok na kamienną zazwyczaj twarz. Niewiarygodne! Uśmiecha się dyskretnie, taksując gości uważnym spojrzeniem drobnym, szarych oczu, niemal ginących w wyciosanej twarzy. Ten uśmiech uwydatnia grube kości policzkowe, na których skóra barwy różowej perły dosłownie się opina. Obserwując go z profilu, widzę znacznie więcej niż zazwyczaj na ekranie telewizora. Skądś znam ten krótki, prosty nos i podbródek kształtem przypominający bok cytryny. Brwi o idealnej linii unoszą się w łagodnym rozbawieniu, gdy mężczyzna obserwuje sprzeczających się prezydentów Francji i Czech.
– Wot, politika – śmieje się cicho, a mimo to go słyszę. – Czto-nibud’ słuczajetsja, wy wsio szumitie i szumitie .
Serce trzepocze mi gorączkowo w klatce piersiowej. To jest właśnie ta chwila, dla której przesiedziałam tu trzy godziny, dopijając ten sam kieliszek wina i wpatrując się z niesmakiem w wymianę śliny między Giuseppe a Karoliną. To moment, dla którego upchnęłam do eleganckiej torebki-koperty dyktafon z naładowaną baterią. Wywiad z W.? Pokochaliby mnie jeszcze bardziej niż dotychczas!
Okazja zdaje się idealna. W. jest zrelaksowany, uśmiecha się jak nigdy, obserwując przyjęcie z ojcowską pobłażliwością. Jedyne, co mnie od niego dzieli, to dwa stołki zajmowane przez unię włosko-polską.
Miękną mi kolana. Wbijam spojrzenie w W., błagając w duchu, by nie odszedł za szybko. Żeby barman guzdrał się z tą wódką, żeby W. stwierdził „za gorąca!” albo „za zimna!”… Modlę się o cokolwiek, co przytrzymałoby go na miejscu, do czasu, aż uda mi się pokonać jedyną przeszkodę na drodze do sukcesu absolutnego.
Hałas trwa, ale ja już go nie słyszę. Wydaje mi się, iż cała sala nagle cichnie, czekając na mój ruch. Łapię spojrzenie jednego z posłów – i on jakby zachęcał mnie do podjęcia inicjatywy. Arianę Hauser wynoszono pod niebiosa za demaskowanie kilku politycznych płotek. Co bym dostała, gdybym w takim momencie zdemaskowała W.?
Jak na zamówienie, dzieje się cud! Giuseppe łapie Karolinę za rękę i ściąga ją z taboretu. Kuzynka mamrocze speszone przeprosiny w moją stronę, nim czerwona z przejęcia podąża za Włochem w stronę drugiej sali, gdzie goście mogą odpocząć, jeśli znuży ich muzyka i gwar rozmów towarzyskiej śmietanki.
Między mną a W. pozostaje przestrzeń dwóch pustych krzeseł. Czekam w bezruchu, czuję napięcie wszystkich mięśni. Barman podaje mu kieliszek, który W. opróżnia jednym haustem. Mnę w ustach przekleństwo. Wiem, że zaraz wstanie i zmyje się razem ze swą laską, pozostawiając jedynie zapach wody kolońskiej Hugo Bossa. Pozuje na europejskiego szyk-człowieka.
Lecz W. nie zamierza ruszyć się z miejsca. Dobrze mu tu najwyraźniej .Kręci się na stołku, bujając nogą w takt koncertu e-moll. Wstępują we mnie nowe siły. Z sercem w gardle i duszą na ramieniu przesuwam się na sąsiednie krzesło.
I w tej samej chwili słyszę szuranie jego marynarki oraz ciche postukiwanie laski. Momentalnie wbijam wzrok w podłogę. Przed oczami tańczy mi kremowo-brunatna szachownica. Już wiem, że nie odważę się podnieść ponownie wzroku.
Wystarczyło, że nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy.
Arianę Hauser może nazywają wielką i nieustraszoną. Może nawet jest wielka i nieustraszona. Lecz z pewnością nie jest głupia ani pozbawiona instynktu samozachowawczego. Cień ostrzeżenia w spojrzeniu najstraszniejszego człowieka naszych czasów wystarczy, bym zapomniała o wywiadzie.
Boję się go. Kto by się nie bał? Tajemnicza siła wyniosła go na szczyt rosyjskiej władzy – a gdy już raz się tam znalazł, ani myślał oddać stołek. Z pomocą całkowicie podległej mu Dumy zmienił konstytucję i teraz mógł sprawować urząd prezydenta dożywotnio. W Europie nikt nie nazywał go dłużej prezydentem, lecz dyktatorem. Krążyły legendy, ile ofiar kosztowały zmiany systemu władzy i ilu ludzi ginęło w walce o demokrację.
Gdy zjawiał się na konferencjach międzynarodowych, wszyscy odwracali głowy. Nienawidzili go – ale któż ośmieliłby się wypowiedzieć na głos myśli milionów Europejczyków? Że Rosja jest imperium nie tylko gospodarczym, ale i wojennym – to tajemnica poliszynela. Przyznają się do posiadania szesnastu tysięcy głowic jądrowych. Ile mają naprawdę – któż zgadnie? Nikomu nie uśmiecha się otwarta wojna z jednym z najpotężniejszych krajów współczesnego świata.
Brzmi znajomo? Przecież tak samo postępowali z Hitlerem w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Czyżby historia zamierzała się powtórzyć?
W gardle zasycha mi z przejęcia. Duszkiem dopijam wino i odstawiam kieliszek na kontuar, bojąc się, by nie wypadł z drżącej dłoni. Chcę udawać, że mnie tu nie ma. Ta bliskość… przeraża. Koło mnie siedzi człowiek z rękoma splamionymi krwią tylu niewinnych. Słyszę bicie własnego serca, miarowe łup-łup. I on też je na pewno słyszy. Nie łudzę się – zna przyczynę.
Chciałabym popatrzeć mu teraz w oczy. Poszukać w nich bezlitosnej dumy z tego, iż wystarczy jedno ukradkowe spojrzenie, bym siedziała cicho jak trusia, marząc o powrocie roześmianych Karoliny i Giuseppe. Oddycham ciężko, czując rosnący na piersi kamień. Ciąży niepomiernie złoty wisior, znaleziony w rzeczach mamy.
Nagle wstrząsa mną dreszcz. Napięte do granic ciało przeczuwa już w ruchu powietrza, co zaraz nastąpi. I następuje – dłoń o smukłych palcach pianisty puszcza laskę, pozostawiając ją drugiej ręce. Opuszki zatrzymują się milimetry od moich włosów.
To jest jak sen. Koszmarny sen.
Zamykam oczy. Wsłuchuję się w dudniącego Chopina, od którego trzęsie się podłoga Sali Wielkiej. Próbuję wyłapać głosy znanych mi aktorów światowej sceny politycznej. Wychwytuję plusk lejącego się do naczyń alkoholu i basowy ton barmana, informujący o możliwości odbioru drinka. W napięciu oczekuję na moment, kiedy poczuję, jak jego palce przesuwają między sobą moje kosmyki równie nielitościwie, jakby włosy były tylko drewnianymi paciorkami różańca.
Oczekiwanie to najstraszniejsze, co może istnieć. Stan zawieszenia między ostatnimi chwilami bezpieczeństwa a nieznaną grozą wiszącą – dosłownie – w powietrzu. Czuję łzy strachu pod powiekami. W akcie rozpaczliwej desperacji myślę tylko o tym, żeby się nie rozpłakać i nie rozmazać perfekcyjnego makijażu, nad którym moja stylistka siedziała blisko godzinę.
Wyglądam, wedle jej słów, perfekcyjnie. Optycznie powiększyła mi oczy i nadała im wyrazu, dopasowując złoty cień do nijakiego, brązowo-zielono-żółtego koloru tęczówek. Jestem dokładnie wypaćkana podkładem, żeby ukryć liczne niedoskonałości cery – skutek miłości do czekolady. Nawet nieposłuszne włosy udało jej się ułożyć w coś, co przypomina uczesanie porządnych dziennikarek z prostą grzywką przesłaniającą zbyt cienkie brwi i wycieniowanym przodem fryzury. Odżywka koloryzująca trzyma się grzecznie, ukrywając nijakość pod rdzawą barwą jesiennych liści.
Perfekcyjna porażka.
Rozpacz bierze górę nad rozsądkiem. Mam ochotę otworzyć oczy, spojrzeć wyzywająco na W. i spytać, przekrzykując dudniące preludium deszczowe: „No i co teraz? Na co pan liczy?!” To chore, ale skoro już zrobił ten wieloznaczny ruch, chcę, żeby go dokończył. Może wtedy zrozumiem, że nie ma czego się lękać… albo przełknę ślinę, myśląc o potwierdzeniu najmroczniejszych historii, które na jego temat słyszałam.
Zawieszenie w tłumie i hałasie, w pustce i ciszy, trwa w nieskończoność. Wydaje mi się, że zegar dawno zapomniał wybić północ, gdy wreszcie słyszę szept nasuwający syk boa dusiciela usypiającego czujność ofiary:
– Nie bój się.
Palce pianisty stykają się z włosami i na nowo przeszywa mnie dreszcz. Tylko coś zmienia się w koszmarze – to już inny sen, inna rzeczywistość. Nie chcę się obudzić. Nie chcę spojrzeć w okno mojego pokoju i skonkludować, że ten głęboki głos, głos, który mógłby wykonywać w operze najbardziej porywające solo, gdyby tylko zapragnął takiej drogi… że on nie istniał naprawdę. Albo że śmieszny, zupełnie niepolski akcent wymyśliła moja podświadomość, by umilić drogę przez senną męczarnię.
Bo to… to przestała być męczarnia.
W ostatniej chwili świadomości myślę, że W. popełnił błąd. Gdyby odezwał się po rosyjsku, uległabym bez wahania. Tak – jeszcze walczę, choć przegrywam, czuję to coraz mocniej. Poddaję się wobec pierwotnego instynktu, który ciągnie mnie do niego. Strach miesza się z fascynacją, zupełnie jakbym stała na moście, wpatrywała się w czarną toń wody i rozważała, czy skoczyć. Boję się – to naturalne. A jednocześnie ciekawość pcha mnie w otchłań, każe się przekonać – jak tam jest.
Otwieram oczy i powoli, wciąż ze strachem, patrzę na niego. Nie wiem, co spodziewam się ujrzeć na jego twarzy – triumf, groźbę czy coś zupełnie innego. Chcę sprawdzić. Instynkt samozachowawczy leci w przepaść z pierwszego piętra Zamku Królewskiego.
Zaledwie nasze spojrzenia się spotykają, pojmuję, że więcej nie dostanę szansy odwrócenia wzroku. Przyszpila mnie, hipnotyzuje. Świdrujące, srebrzyste tęczówki lśnią w blasku żyrandoli, świecą obłąkańczym światłem. Gwar przyjęcia dochodzi do mnie jak przez grubą ścianę.
– Nie bojsia, nie bojsia – powtarza już po rosyjsku, dotykając moich włosów samymi koniuszkami paznokci. Nie rozumiem, co dzieje się z moim ciałem. Wiotczeję cała, mięknę jak szmaciana kukła, brakuje chwili, bym zsunęła się bezwładnie ze stołka. Resztkami sił przytrzymuję dłonią krawędź kontuaru – na wszelki wypadek.
Niepostrzeżenie rozmywa się bar i barman, tłum gości i Mały Książę walący w fortepian. Znika moje ciało – nie czuję ani satyny purpurowej sukienki, ani ciężaru wisiora z wybitym nieznanym mi napisem. W tej nagłej próżni jestem tylko eteryczną istotą, pozbawioną powłoki. W. za to – on ma ciało, a jakże. Rażąca bielą koszula unosi się i opada wraz ze zbyt masywną jak na pięćdziesięciokilkulatka klatką piersiową. Nie ma dłużej nogi założonej na nogę – teraz jakby szykował się do ataku. Czuję napięcie jego mięśni. Czuję, że wystarczy jeden mój fałszywy ruch, a stanie się tragedia.
Co o nim mówili? Że w tych dziwnych czasach, gdy W. praktycznie nie istniał, gdy nie widziano go jeszcze w polityce, a cóż dopiero na szczycie drabiny władzy, trenował kick-boxing. Mimo zielonego pasa w karate nie miałabym z nim szans – nie zwiotczała niczym kukła.
Moje ciało jest bezużyteczne, a tymczasem palce wplatają się powoli we włosy. I one nikną nagle. Zostają tylko – niby uśmiech kota z Cheshire – wąskie, karmazynowe wargi z uniesionymi kącikami.
– Kak tiebia zawut, diewoczka ?[1] – słyszę ojcowski ton. Odpowiadam cicho, dukam niczym uczennica podstawówki wyrwana do odpowiedzi w środku lekcji.
Śmieje się perliście i kręci głową. Z pustki wyłania się przesuwana między palcami wolnej ręki laska. Groźba czy tik nerwowy?
– Niet – protestuje łagodnie. – Gawari prawdu.[2]
Potrząsam głową. Jaką prawdę? Przecież to jest prawda. Przecież go nie okłamałam. Przecież…
Oczy wyłaniają się z mroku, lecz znów nie widzę w nich nic poza cieniem nauczycielskiej przestrogi. Żadnej groźby. Żadnej łagodności splecionej nieodwracalnie z obietnicą konsekwencji w przypadku nieposłuszeństwa. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Czy nie wie, że tym dotykiem w dziwny sposób zyskał nade mną pełnię władzy? Choćbym chciała się wyrwać, choćbym myślała, logicznie zresztą, że mógłby być moim ojcem… Nie umiem zrobić ruchu. W przestrzeni istniejemy tylko my dwoje – przerażona ja i rozbawiony moją nieporadnością W.
I nagle wszystko się kończy. Palce przestają przeczesywać moje włosy, dłoń cofa się gwałtownie. Wypadam z transu.
Nie rozumiem, co się dzieję. Huk, światło, muzyka spadają na mnie raptownie i niespodziewanie. Otrząsam się, z trudem łapię oddech, jakbym była tylko wyjętą z wody rybą. Barman spogląda niepewnie w moją stronę. Może sądzi, że za dużo wypiłam?
Rozpaczliwie szukam wzrokiem W., bojąc się, że zdążył się zdematerializować, pozostawiając jedynie tę duszącą woń, która nagle staje mi się równie niezbędna do życia, co tlen.
Nic z tych rzeczy. W. dalej siedzi na stołku, bawi się laską, postukując nią o obite skórą siedzenie… Uśmiecha się nawet z odcieniem współczucia.
– Nie chociesz? – pyta, patrząc smutnymi oczami cocker-spaniela. – Trudna. My pagawarim pozże. Kanieczna, jesli ty zachociesz. [3]
Nadal nie rozumiem… dopóki nie dodaje jeszcze jednego słowa. Ono rozjaśnia wszystkie ciemności umysłu. I choć nie mam pojęcia, skąd on wie to, o czym nie wie nikt, skąd ten przeklęty W. zna mój największy sekret… zaczynam rozumieć, że w tej grze nie dostałam wyboru.
Nim jednak odzyskuję władzę w ciele na tyle, by zatrzymać go choć gestem, dyktator z gracją zeskakuje ze stołka i znika w tłumie, wiedząc nadto dobrze, że póki co nie jestem w stanie go ścigać.
Czego chciał, mogę zapytać już tylko siebie. O ile umiałabym wymyślić choć jedną rozsądną odpowiedź. Ciało, narzędzie i wróg, przesyła teraz informacje wyłącznie jednego typu – czego ja bym chciała. I uwierz mi, idę o zakład, że moje pragnienia niewiele mają wspólnego z pragnieniami W.
___________________________________
[1] (ros.) "Jak masz na imię, dziewczynko?"
[2] (ros.) "Nie (...) Mów prawdę"
[3] (ros.) "Nie chcesz? (...) Trudno. Porozmawiamy później. Oczywiście, jeśli zechcesz."
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 16:51, 06 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
No i jesteś pierwsza w kolejce
Oczywiście się podoba. Dla mnie nie ma znaczenia, czy jest w tym żużel, czy nie ma żużla, bo ja do miłośników żużla nie należę, powieści żużlowe czytałam jako doskonałą literaturę, to czytam na dokładnie takiej samej zasadzie: jako świetną literaturę.
Podoba mi się, że wchodzisz na terytorium political fiction, i to z rozmachem od razu. W. jest fascynujący - nie dość, że wpisuje się w rosyjską potrzebę silnej władzy (Jestem po stronie teorii, że Putin jest dokładnie tym, czego potrzebują Rosjanie, nie oszukujmy się, to jest naród z bardzo specyficzną mentalnością, zawieszoną między Europą i Azją), której Zachód nie potrafi pojąć. Jeszcze doskonale opisałaś jego charyzmę - zachowanie, jego swoboda i swoista elegancja, a do tego oddziaływanie na bohaterkę (czy matkę bohaterki, jeśli dobrze odczytuję dwa różne pojawiające się w tekście imiona i to, co pisałaś mi swego czasu). Wow, naprawdę, opisanie kogoś o takiej skali magnetyzmu zasługuje na pochwałę. Plus kolejny - sam opis przyjęcia, po prostu widziałam to i słyszałam, błyski, muzyka, blichtr, wszystko... Nie mam zastrzeżeń, moja droga, przykro mi.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 20:11, 06 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Dzięki, An kochana! Dobra kobieta z ciebie, aż się pisać chce (tylko kurde nie ma kiedy, bo moja wena nie lubi się ze studniówką xD)
Wiem, rozumiem, że akurat Ty dla żużla nie czytasz, ale ja muszę samą siebie w czymś spoza tematu sprawdzić, bo mi już niektórzy czytelnicy marudzą, żem przewidywalna
Cytat: | (Jestem po stronie teorii, że Putin jest dokładnie tym, czego potrzebują Rosjanie, nie oszukujmy się, to jest naród z bardzo specyficzną mentalnością, zawieszoną między Europą i Azją) |
Mordo ty moja! *rzuca się w ramiona* Myślałam, że sama jedna jestem na świecie (a w każdym razie w Polsce) z tym poglądem.
Cieszę się, że odebrałaś W. w dokładnie taki sposób, w jaki chciałam go przedstawić (i w jaki sam mi się we śnie przedstawił). Pewne rzeczy są w dużej mierze nieopisywalne
Cieszę się, że przypadło do gustu, zapraszam na dalszy ciąg, którego na razie mam zapas i wena do wrzucania też jest
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 20:33, 06 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Lill, to ja ci powiem, że tę teorię mi zaaplikowała moja kochana Pandora, odpowiedzialna za spaczanie mi mózgu całą masą rzeczy, więc nie, są ludzie, którzy to widzą.
A ja nabrałam ochoty na tę książkę o historii Rosji, która czeka sobie w kolejce, goddamnit, ale chyba zaczeka do wakacji
Daj, daj dalej, odblokowąłaś mi opcję komentowania
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez An-Nah dnia Czw 20:35, 06 Sty 2011, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 21:28, 06 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Hurra. Bo mam dosyć tłumaczenia wszystkim, że moje poglądy nie są równoznaczne z tym, że powinno się mnie odizolować od społeczeństwa ;P
Jaka książka o historii Rosji?
Daję. Ale na następne poczekasz, bo się szlifuje ;P
Scen pierwszych ciąg dalszy
– Uśmiechnij się! – słyszę w okolicach baru jakąś godzinę później. Na siedzeniu obok mnie ląduje sam premier, czerwony i rozbawiony, bezceremonialnie ciągnąc prezydenta za rękaw odświętnej marynarki.
Trwam niezmiennie na tym samym stołku, wierząc w cud. Cud nie nastaje, więc jego brak zapijam kolejnymi kieliszkami wina. Oglądam moje odbicie w szkle – jakbym z każdym łykiem znikała coraz bardziej. Matowieją lśniące dotąd od farby włosy, czernieje złoty wisior na szyi i nawet suknia traci swój urok. Tłum migruje, kolory mieszają się ze sobą, przychodzi nowy barman… Tylko Chopin jest w tym kotle niezmienny. Mały Książę koncertuje niestrudzenie, to waląc w klawisze niczym w afrykański bęben, to znów grając tak piano, że niemal niesłyszalnie.
Czuję dysonans między muzyką w sali i muzyką we mnie. Jak gdybym miała wewnątrz struny, a ktoś szarpał je, wygrywając rzewną, tęskną melodię. Uparcie udaję, że to jedynie efekt wina i zmęczenia hałasem. Głowa ciąży z każdą chwilą coraz bardziej.
– Baw się, stary! – ciągnie premier, nie zwracając uwagi na moją agonię. On promienieje. Mężczyzna w sile wieku, adorowany przez liczne kobiety, dobrze zbudowany brunet z zawadiackim wąsikiem i uśmiechem Humphreya Bogarta. Takiemu da się wybaczyć nawet wzrost siedzącego psa. – Możesz odetchnąć, zmora wyjechała.
Czuję ból w całym ciele, gdy mięśnie napinają się mimowolnie. Próbuję samą siebie uspokoić, że może rozmawiają o kimś zupełnie innym…
– Jak? Gdzie? Kiedy? – Światełko nadziei zapalające się momentalnie w zmęczonych, ciemnych oczach prezydenta informuje mnie, iż wcale się nie pomyliłam. – Skąd wiesz?
Premier podkręca wąsika niczym amant w starym, włoskim (albo francuskim) filmie. Uśmiech też ma zgoła filmowy.
– Widziałem go chwilę temu, jak zbierał w korytarzu swoje psy gończe.
– Dziwne – zastanawia się głośno prezydent. – Zmora zawsze siedzi do końca. Chory może?
Na chwilę zapominam, że rozmawiają o niebezpiecznym, zagrażającym całej Europie dyktatorze. Robi mi się przykro, gdy przy ostatnich słowach słyszę wyraźny entuzjazm w prezydenckim falsecie. Nie życz drugiemu…
– Nie wyglądał – gasi go premier. Rzuca mi ukradkowe spojrzenie, widząc, jak pospiesznie zaczynam się zbierać z miejsca. – Wydawał się raczej…
Ostatniego słowa nie słyszę. Zeskakuję ze stołka, a wypite wino uderza do głowy. Chwieję się, ktoś mnie podtrzymuje.
– Are you okay? – słyszę pytanie z czysto brytyjskim akcentem. Kiwam potakująco głową, marząc tylko o tym, by nieznajomy puścił mnie w trybie natychmiastowym.
Oswobodziwszy się z męskiego uścisku, wystrzeliwuję niczym z katapulty. Przepycham się przez tłum do wyjścia, roztrącam oburzone paniusie z wysoko upiętymi kokami i dżentelmenów z szampanem w dłoniach. Mały Książę gra allegro, minorowo, nie rozpoznaję tego utworu, ale brzmi to niczym nagła burza. Sypią się gromy fortepianu, gdy wypadam na korytarz, gwałtownie łapiąc powietrze. Krztuszę się dymem cygar palonych przez grupę ministrów i ambasadora Nigdziejowa. Ledwie widzę na oczy pośród siwych obłoków pachnących tytoniem i czymś jeszcze, czego nie potrafię sprecyzować.
Z trudem utrzymuję równowagę w zbyt eleganckich jak na maraton do wyjścia butach. Obcasy szpilek bębnią o marmurowe schody. Zbiegam tuż przy ścianie, gdzie odgłosu kroków nie tłumi już miękki dywan. Chopin i gwar nikną pośród gonitwy myśli w głowie.
Byle zdążyć… Nie zastanawiam się, co mu powiem, o co spytam i jaki pretekst wymyślę do rozmowy. Chcę tylko, żeby jeszcze nie było za późno.
Próbuję przyspieszyć, ale nie mogę. Zatrzymuje mnie wino podskakujące od żołądka aż do gardła. Szpilki odmawiają współpracy. Bliska łez zrzucam je więc, biorę w dłoń i wypadam prosto w warszawską majową noc.
Na zewnątrz jest jasno, niemal tak jasno jak za dnia. Ogromny zegar na wieży Zamku bije właśnie północ.
Plac świeci pustkami. Właściwie to nieprecyzyjne określenie – zastawiają go bowiem samochody, obowiązkowo czarne i z przyciemnianymi szybami. W każdym z nich dojechała jedna z ważnych person, toteż ów prowizoryczny parking jest odgrodzony od zwykłych śmiertelników metalowym płotem. Auta zaparkowały na historycznym bruku i tuż pod rozświetloną wśród nocy kolumną Zygmunta. Za barierkami, zgodnie z moim półtrzeźwymi domysłami, kłębią się szarzy obywatele zafascynowani niezwykłym świętem. W górze wybrzmiewają ostatnie uderzenia zegara.
Zatrzymuję się na moment, oddychając ciężko po biegu długodystansowym z piętra na parter i sprincie do wyjścia. Za sobą mam świecącą przydymionymi pomarańczami i brązami bryłę Zamku Królewskiego. Przed sobą – setki samochodów, pośród których muszę znaleźć ten właściwy. I to natychmiast.
Zamykam oczy, całą uwagę próbując skoncentrować na dolatujących mnie dźwiękach. Czy w pobliżu nie warczy odpalany silnik? Czy ochroniarz nie melduje szefowi, że wszystko gotowe do odjazdu? Czy…
…nie, to zbyt głupie, żeby choć przez chwilę zajmować się tą myślą…
…czy w powietrzu nie drży moje imię wypowiedziane przez głęboki, schrypnięty baryton ze wschodnim akcentem?
Cisza atakuje mnie, zaledwie w uszach przestaje dzwonić ostatnie uderzenie. Północ, kopciuszku. Nie masz czego szukać wśród jaguarów, mercedesów i luksusowych bmw z limitowanej edycji. Czas wracać, póki jeszcze jest dokąd…
Chce mi się płakać.
Odwracam głowę, by przeprosić się z Zamkiem… i wtedy dolatuje mnie nieznany głos mówiący coś po angielsku. Bez wahania biegnę w kierunku, z którego dochodzi. Pośród rzędów aut miga granatowa kamizelka.
Kocie łby boleśnie kaleczą mi stopy, gdy pędzę ku czarnemu lexusowi, który w każdych innych warunkach wzbudzałby powszechne zainteresowanie. Tu, co za rozczarowanie!, jest jednym z kilkuset podobnych samochodów. Odróżnia go wyłącznie jedno – ma włączone światła.
Pewna, że moment dzieli mnie od ostatecznej klęski, przestaję nad sobą panować.
– Czekaj!!! – krzyczę po polsku. Rozdzierający wrzask przeszywa ciszę niczym seria z karabinu. Ochroniarz zwraca się w moim kierunku, a wraz z nim dwa podobne cienie. Przez chwilę nie dzieje się kompletnie nic, jedynie ja słaniam się na nogach, osłabiona biegiem, alkoholem i ranami na zdartych do krwi podeszwach stóp.
W dłoni wciąż idiotycznie trzymam szpilki.
– Who are you? – słyszę groźny głos. Nim orientuję się w sytuacji, męskie łapska chwytają moje nadgarstki z taką siłą, jakby zamierzały pobić rekord w miażdżeniu kości na czas. Syczę z bólu, ledwie mogąc wykrztusić odpowiedź:
– I need to talk to W. – jęczę, unosząc błagalny wzrok na trzymającego mnie faceta. Sto kilo żywej wagi najmarniej. Potężne bicepsy napinają się pod czarną koszulą, a jabłko Adama tonie w masywnej szyi. Gdyby chciał, z łatwością przerzuciłby mnie sobie przez ramię i odniósł na najbliższy komisariat. Albo, co bardziej racjonalne, do izby wytrzeźwień. – Immediately.
Ochroniarze zgodnie wybuchają rubasznym rechotem.
– Yup, such a great joke! – krzyczy jeden z nich między atakami śmiechu. – She wants to chit-chat with W. himself. Well, well, well…
Zmącony winem umysł dopadają irracjonalne skojarzenia z odzywkami czarnych charakterów w angielskich kreskówkach z lubością oglądanych jeszcze przed kilkoma laty.
Nie dbam o makijaż. Łzy bólu, złości i upokorzenia skapują z optycznie wydłużonych rzęs wprost na dekolt wieczorowej sukni. Zaczyna mi być zimno, a na dodatek wino uparcie pragnie wydostać się na świat. Przestaję marzyć o rozmowie z W. Chcę do domu, niczego więcej już nie pragnę. Chcę znaleźć się w moim bezpiecznym apartamencie na strzeżonym osiedlu na Ursynowie – albo lepiej, w prawdziwym domu, z dala od groźnej Warszawy pełnej śmietanki towarzyskiej i jej bezwzględnych ochroniarzy.
Chcę skamleć o litość, lecz raptownie przerywa mi huk. Fajerwerki? Nie… Może to wyobraźnia odzywa się nieproszona.
– Enough!
To nie brzmi na mój wymysł. Mrugam gwałtownie, z niedowierzaniem spoglądając w górę. I już po chwili unoszę się do rozgwieżdżonego nieba, pozostawiając na ziemi ból, mdłości i łzy.
W. stoi przed samochodem, dumny i wyniosły. Bawi się gałką nieodłącznej laseczki, a czujne spojrzenie wędruje między ochroniarzami z prędkością ponaddźwiękową.
– Don’t… touch… her… – Jego głos przypomina warkot psa. Stukilogramowy potwór puszcza mnie posłusznie, łagodniejąc niczym baranek. Drugi z ochroniarzy usłużnie podaje ramię, widząc najwyraźniej, że ledwie trzymam się na nogach.
Podenerwowana, ukradkiem ocieram łzy. Nie chcę, żeby W. widział moją słabość. Choć to pewnie bez sensu po tym, co zaprezentowałam w Sali Wielkiej.
– Wróciłaś – słyszę po polsku. Znów ten śmieszny i słodki zarazem akcent, znów ojcowski ton. Gdyby nie potworny ból, podbiegłabym do niego niczym kilkuletnia córeczka do ukochanego tatusia. To chore. – Ja znał, czto ty mienia nie astawisz[1], señorita.
Osobliwa mieszanka językowa wywołuje na mej twarzy odruchowy uśmiech. Znika on jednak, zaledwie zdaję sobie sprawę, że teraz czas na moją kwestię. Nie przygotowałam żadnej. W tej sztuce postawiłam na improwizację.
– Czego pan ode mnie chce? – wypalam pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Nie przejmuję się kwestiami lingwistycznymi, W. podobno zna biegle sześć języków, a posługuje się w stopniu komunikatywnym pięcioma kolejnymi. Polski z pewnością nie jest mu obcy, zdążył to już udowodnić.
Jestem coraz słabsza. Wczepiam się kurczowo w ramię jednego z ochroniarzy, a on troskliwie podtrzymuje moje plecy drugą dłonią. Gdyby nie to, upadłabym na zakurzony, warszawski bruk, zawyła z bólu, opadając pośród zbiorowiska czarnych aut.
Niespodziewanie to W. robi krok w moją stronę. Jeden, drugi… Kręci mi się w głowie, lecz dzielnie patrzę mu w oczy, szukając wskazówki. Mierzę się z nim wzrokiem, dopóki palce o różowym odcieniu nie chwytają delikatnie kosmyka rozczochranych, zmatowiałych włosów. Wtedy bowiem przenika mnie znajomy dreszcz i znika cały świat, z bólem na czele.
– Ty mnie nużna, krasawica – szepcze tym tonem, który słyszałam już przy barze w Sali Wielkiej nieopisanie dawno temu. Jego hipnotyzujący głos w połączeniu z tym dotykiem sprawia, że bez wahania zgodziłabym się dosłownie na wszystko. – Ty moja posledniaja nadieżda[2].
Chyba każda kobieta marzy, by usłyszeć takie słowa z męskich ust. Pal licho, że to trzydzieści lat starszy dyktator. Wariuję. Znów nie mam ciała, wpadam w stan nieważkości, tym razem wzmocniony winem. Unoszę się coraz wyżej i wyżej ponad Plac Zamkowy, ponad kiczowaty blask kolumny Zygmunta i iluminację Zamku Królewskiego…
…A potem spadam gwałtownie, gdy W. odsuwa się ode mnie, zrywa piękną nić dotyku. Gasną figlarne iskierki w srebrnych oczach. Ból oraz mdłości wracają ze zdwojoną siłą, aż nieomal zgina mnie wpół.
– No ja nie mogu uże żdat’ [3]! – zmienia ton na surowy i oskarżycielski. Oddałabym wszystko, byleby tylko móc tajemniczym sposobem zmienić marsową minę w pobłażliwy uśmiech albo chociaż wygładzić poziome kreski, głęboką linią przecinające niskie czoło W.
Gdy na niego patrzę, zdaje mi się, że doskonale wiem, jakiej deklaracji oczekuje. Wahanie trwa sekundę.
– Czto mnie nużno sdiełat’?[4] – pytam, starając się, by mój głos nie brzmiał bełkotliwie. Mam ochotę poprosić go, żeby jeszcze na jedną chwilę wysłał mnie w przestworza, gdzie nie ma bólu, a jedyna konsekwencja picia wina to wzmocniony efekt odlotu.
– Ty charaszo znajesz Datskij jazyk. – To nie brzmi jak pytanie. W. stwierdza fakt, a mnie to wcale nie dziwi. Spodziewam się po nim wszystkiego, skoro wie o mnie tak wiele, jak udowodnił podczas rozmowy w sali… – Jedi so mnoj, ja tiebie wsio rasskażu[5] – proponuje, gładko powracając do familiarnego domu. Serce skacze we mnie gwałtownie, a żołądek razem z nim.
– Tapicerkę obrzyga – wyrywa się młodemu ochroniarzowi, od kilku chwil lustrującego mnie niepewnym wzrokiem.
W. kładzie mi rękę na ramieniu, jednocześnie odwracając się w stronę nadgorliwca. Nie musi nic robić – jedno spojrzenie wystarczy, by młodzieniec skulił się w sobie, kryjąc twarz za zasłoną długich, ciemnych włosów.
– To znaczy… – poprawia się natychmiast. Pomimo hulającej po parkingu ciszy ledwie go słychać. – Może kocyk rozłożę na siedzeniach?
W. macha lekceważąco ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy. Z chwilą, gdy chłopak niknie we wnętrzu lexusa, dyktator powraca do mnie wyczekującym spojrzeniem. Udaje zastanowienie, przesuwając koniuszkiem palca po spiczastym krańcu podbródka. Bezmyślnie kopiuję ten gest, nim odpowiadam jedynymi słowy, jakie mogą paść w takiej chwili:
– Ja ujedu s wami. [6]
Na twarzy W. nie odmalowują się żadne emocje. Przecież to przewidział…
*
Rzadko zdarza się, by niemal identyczne z wyglądu osoby różniły się charakterem tak bardzo jak siostry Hauser.
Choć uparcie starały się iść przez życie ramię w ramię, los konsekwentnie je rozdzielał i gdy jednej szykował łoże z różanych płatków, dla drugiej strugał z drewna ciężki mimo swej prostoty krzyż. I żeby chociaż był w tym rozdzielaniu nagród i kar sprawiedliwy! Wyobraźcie sobie, los musiał mieć sklerozę. Tylko takie widzę wytłumaczenie dla faktu, iż jedna z sióstr dostawała niemal wszystko, a drugiej kazano zadowolić się resztkami ze stołu.
Starsza o dwa lata Ariana od dziecka sprawiała korzystniejsze wrażenie. Otwarta, bezpośrednia, zjednywała sobie serca rówieśników, sąsiadów, wychowawców… Uczyła się może nie najlepiej, choć każdy widział w niej predyspozycje do zostania geniuszem, gdyby nie właściwe ludziom w pewnym wieku lenistwo. Zamiast ślęczeć nad książkami, wolała biegać na spotkania z koleżankami, poznawać nowych chłopców albo skrobać zawzięcie cięte felietony do szkolnej gazetki. Mówiono o niej: „ma niewyparzony język, ale to dobra dziewczyna”. Bezwzględnie szczera, czasem wprost bezczelna, irytowała i bawiła jednocześnie. Tyrady wygłaszała z uśmiechem na ustach, twarzą w twarz ze swą ofiarą, bezustannie filuternie nawijając na palec kosmyk ciemnych włosów.
Jej dziennikarska kariera była oczywistością. Pojawiła się znikąd w wielkiej Warszawie, prosto z toruńskich blokowisk i z miejsca podbiła serca czytelników najpierw prasy sportowej, a potem również poczytnych tygodników i dzienników. W felietonach nie przebierała w słowach, w wywiadach z właściwą sobie bezwzględność obnażała niekompetencję i hipokryzję rozmówców. Jedni kochali jej cięty język, inni bali się go jak ognia. Została najmłodszą i najbardziej wygadaną prezenterką popularnego programu porannego jednej z komercyjnych stacji. W ciągu trzech lat cała Polska na pamięć znała jej okrągłą twarz z zaróżowionymi od emocji policzkami i charakterystyczną, wystrzępioną grzywkę. Była cudownym dzieckiem dziennikarstwa, celebrytką swojego środowiska. Społeczeństwo kocha kontrasty, a drugie imię Ariany brzmiało kontrast. Jakże nie pasowała ta niewinna buzia dziewczynki, wiecznie uniesione w zdziwieniu brwi i kilka kilo nadwagi maskowane szerokimi spódnicami do bezlitosnej śledczej polskiej żurnalistyki, kobiety, która jednym pytaniem zbijała z pantałyku najbardziej swobodnych i wygadanych polityków! Przy Arianie Hauser niewielu mogło czuć się bezpiecznie – była gotowa strącić w piekielną otchłań każdego, kto manipulacją, oszustwami czy szeroko pojętymi nieczystymi zagrywkami raził jej zmysł estetyczny.
Marta od dziecka znajdowała się na przeciwnym biegunie. Cicha, spokojna, świadomie izolowała się od rówieśników. Wolała towarzystwo dorosłych i kilka ukochanych książek. Uczyła się świetnie, nazywano ją geniuszem – lecz niezwykłe umiejętności okupiła ułomnością towarzyską. Choć Ariana od pierwszej klasy podstawówki wyciągała ją do swoich koleżanek, niewielu tolerowało towarzystwo dziwnej dziewczyny o rozmarzonym, nieobecnym spojrzeniu. Tym bardziej, że z roku na rok „dziwna dziewczyna” w coraz większym stopniu stawała się klonem siostry.
Przed dwoma laty Marta wróciła z kilkuletniego pobytu w Holandii – kiedy to słuch po niej zaginął i nawet Ariana rozkładała bezradnie ręce w odpowiedzi na pytające spojrzenia nielicznych, którzy młodszą z panien Hauser kojarzyli. Wkrótce potem dziennikarski świat począł przecierać oczy ze zdumienia, gdy okazało się, że oprócz kariery naukowej Martę interesuje pisanie artykułów – i to nie byle jakich.
Stało się to niepisaną regułą – każdy, czyją ciemną stronę bezlitośnie obnażyła Ariana Hauser, po kilku dniach mógł spodziewać się sążnistej apologii ze strony Marty. Jakby siostry prowadziły nieformalny pojedynek, iście szermierczą wymianę ciosów. Tylko że społeczeństwo nie chciało mów obronnych – ich miejsce wyznaczono w sądzie, nie w prasie. Marta nie miała prawa być rzeczniczką rzeszy polityków-oszustów, złodziei z administracji publicznej i sportowców łasych na łatwy zysk. Jej subtelność, powoływanie się na miłość do bliźniego i wytarty argument „errare humanum est” do społeczeństwa nie trafiał. Społeczeństwo nie tego oczekiwało.
Podobne jak dwie krople wody siostry Hauser stały po dwóch stronach lustra – kochana przez opinię publiczną Ariana i wróg numer jeden – Marta. Aż do chwili, gdy porządek świata został zachwiany…
Pewnego majowego poranka Polskę lotem błyskawicy obiegła kuriozalna wieść – Ariana Hauser znikła. Była na przyjęciu urodzinowym prezydenta, wielu parlamentarzystów – również tych nieraz przez nią obsmarowanych – widziało dziennikarkę w towarzystwie pracownicy kancelarii, Karoliny Migal-Sośnickiej oraz włoskiego korespondenta centrolewicowej prasy, Giuseppe Razzoliego. Wybiegła około północy. Jeden z pracowników Zamku ponoć dostrzegł Arianę w okolicy samochodu należącego do W. Była pijana, a ochroniarz dyktatora trzymał ją za ramię. Czy się wyrywała, anonimowy woźny nie potrafił określić.
Tydzień później gruchnęła kolejna wiadomość, tym razem pewna: Ariana Hauser została z przyjęcia porwana przez W.!
W ten sposób zaczął się najprawdziwszy w świecie cyrk. Społeczeństwo protestowało przeciwko bestialstwu dyktatora, naczelni chodzili niczym tygrysy w klatce, a politycy z ulgą rozluźniali krawaty, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia nad sejmowymi ławami. Telefon ministra kultury – i diabli wiedzą, czemu akurat jego – rozgrzał się do czerwoności, zamieniony w gorącą linię. Pół kraju chciało wiedzieć, co z Arianą i jakie kroki zamierza podjąć rząd w sprawie bezprecedensowego uprowadzenia znanej dziennikarki.
Rząd obiecywał interwencję.
Ponieważ środowisko nie znosi stagnacji, najznamienitsi żurnaliści pracowali za dwoje, by wypełnić pustkę po pannie Hauser. Natychmiast znaleźli się inni pracownicy Zamku, ochroniarze oraz przypadkowi przechodnie, którzy widzieli, jak półprzytomną Arianę dwóch umięśnionych mężczyzn wlokło do lexusa W. Barman zeznał pod przysięgą, że gdy dyktator dosiadł się do dziennikarki, niepostrzeżenie wsypał jej coś do wina, odwracając uwagę Ariany uwodzicielskim spojrzeniem. Ekspertyzy nie potwierdziły wprawdzie obecności narkotyku w kieliszku, ale kto tam zna nowoczesne technologie Ruskich – pewnie wymyślili substancję odurzającą, która nie zostawia po sobie śladu.
Rząd milczał z zakłopotaniem.
Po dwóch tygodniach niepokój zamienił się w agresję. Społeczeństwo protestowało przeciw bierności władz w tak palącej sprawie, naczelni dzwonili – diabli nie wiedzą czemu – do ministra kultury, a politycy zrezygnowali z noszenia krawatów, wymieniając promienne uwagi nad sejmowymi ławami. Minister kultury zrezygnował z linii telefonicznej, po czym podał się do dymisji. Pół kraju żyło wyłącznie sprawą Ariany oraz krokami, jakie rząd zamierza podjąć w sprawie brutalnego uprowadzenia znanej dziennikarki.
Prawdę powiedziawszy, rząd miał na głowie kwestie dalece poważniejsze. Z panną Hauser czy bez niej, dziura w budżecie rosła w zastraszającym tempie, pociągi notowały coraz większe opóźnienia pomimo wyśmienitej pogody, a stadiony na Euro wyglądały, jakby zostały zgodnie zbombardowane przez deszcz meteorów.
Wypada też wspomnieć o niuansie, który wy, domyślne bestie, z pewnością już wychwyciliście. Władzom obecność Ariany nieszczególnie była na rękę. Pomimo znakomitej okazji do utarcia nosa butnemu W. (kto by pomyślał, w takich czasach jeden pożal-się-Boże dyktatorek stoi ością w gardle całemu cywilizowanemu światu!), po zbilansowaniu ewentualnych zysków i strat postanowiono nie angażować się w sprawę. Rząd polski, siedzący w dziurze długu publicznego organ bez jakichkolwiek perspektyw poza wyborami za rok, nie lubił W., ale Ariany podobnie. Z tym że o ile W. chwilowo traktowano raczej jako okaz – z całą jego ekscentryczną naturą, białym szaliczkiem, laską i zgrywaniem showmana – o tyle Ariana była zagrożeniem stuprocentowo realnym. Póki dyktator nie wychylał nosa z Rosji, a jedyne zabawki, jakie psuł, znajdowały się na terytorium największego państwa świata, nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby go drażnić. To jak budzić niedźwiedzia ze snu zimowego – frajda żadna, a kłopoty ściągniecie sobie na głowę nieliche.
Ponieważ jednak zbliżały się wybory – bo one, skurczybyki, mają tak w naturze, że czego byście nie robili, one zawsze akurat się zbliżają – rząd czuł się w obowiązku uspokoić społeczeństwo. Do Rosji powędrowała drogą dyplomatyczną depesza z pytaniem o stan zdrowia Ariany Hauser oraz okoliczności towarzyszące jej „niedobrowolnemu opuszczeniu Rzeczypospolitej Polskiej w dniu siedemnastego maja br.”. Nadano ją do ambasadora polskiego na terenie Federacji Rosyjskiej, czym przyprawiono biedaczynę o nerwicę żołądka, która wkrótce przerodziła się w bolesne wrzody.
Bezpośredniej odpowiedzi na depeszę rząd nie uświadczył. Natomiast zupełnym przypadkiem trzy dni po jej dostarczeniu do Rosji w tamtejszej telewizji wyemitowano reportaż o tym, jak W. spędza wakacje w Petersburgu. Jedno z ujęć przedstawiało dyktatora w białym szaliku i z nieodłączną laską przechadzającego się brzegiem Newy w towarzystwie pani, w której tylko niewidomy nie rozpoznałby Ariany Hauser. Wyglądała na szczęśliwą – a przynajmniej, dzięki Bogu, żywą i bez widocznych uszkodzeń cielesnych.
Jak nietrudno się domyślić, rząd nie poczuwał się do dalszej kontroli poczynań W. oraz dziennikarki. Sprawę zostawiono własnemu biegowi, nie dopatrzywszy się w niej znamion ani porwania, ani żadnych innych czynów podpadających pod jakikolwiek paragraf.
Społeczeństwo milczało, ograniczywszy się do obserwacji rządu spode łba.
*
Okno zdaje się wznosić od podłogi aż po sam sufit. Ciągnie się przy tym przez całą dłuższą ścianę hotelowego pokoju, zdzierając resztki pozoru intymności. Póki nie zasunę zasłon, jestem pod obstrzałem spojrzeń tysiąca ptaków, skłębionych chmur nad lśniącą taflą i przelatujących w oddali samolotów wypełnionych bogaczami, którzy tak koniecznie chcą złapać pierwsze promienie lata na Majorce, Dominikanie, Sycylii… Czy gdziekolwiek tam latają. Nie zazdroszczę im. Wystarczy mi miejsce w strzelającym pod niebo hotelu tuż nad rzeką, o której nazwę nie dbam. Wystarczy mi budzić się o poranku i słyszeć szum wody niesionej z gwałtownym prądem.
Mam olbrzymi pokój. Telewizor z blisko setką stacji w kilkunastu językach, łóżko mieszczące nie jedną, a ze trzy osoby, lodówkę co dzień wypełnianą jedzeniem, które nie pozwala zapomnieć o tym, że nawet tutaj uważa się mnie za szczególnego gościa… To piękne. Mogłabym stąd nigdy nie wyjeżdżać – i faktycznie nie mam pojęcia, kiedy opuszczę miejsce otoczone wyjątkowo urodziwymi parkami i z rozpościerającą się po drugiej stronie rzeki panoramą wielkiego miasta, pełnego drapaczy chmur czy domów ze szkła rodem z wizji starego Baryki. Tylko z dnia na dzień humor pogarsza mi chłód wkradający się niczym intruz po marmurowych schodach.
Coraz mocniej czuję, że to bardzo piękna złota klatka ułudy.
Palce bezgłośnie przebiegają po idealnie czystej szybie. Za oknem zbierają się chmury – idzie pierwsza z wielu letnich burz. Gęstnieje powietrze, w oddali pomrukują niegroźne jeszcze pioruny. Zdaje mi się, że wokół tężeje wszystko – atmosfera, tlen, którym oddycham, moje perfumy, a nawet zapach starych kartek rozrzuconych na blacie zabytkowego sekretarzyka. Lęk raz po raz łapie za gardło, dusząc przez krótką chwilę, by zaraz potem rozwiać się, jakby nigdy nie istniał.
Ariana Hauser nie znosi sytuacji bez wyjścia – a mimo to zdołała się w takową wpakować koncertową głupotą. Ukrywam się tu przed oczami świata – lecz jednej parze srebrzystych ślepiów nie umknę, choćbym kryła się w najciemniejszym kącie. Najbardziej zaś ciąży świadomość, że zawodzę ich właściciela.
Nie umiem się skupić, choć powinnam. Rozprasza mnie burza, rozprasza zbyt głośny plusk przepływających daleko pode mną litrów wody. Przeniosłabym się na balkon łapiący ostatnie promienie słońca przegrywające z nawałem galopujących chmur – lecz wtedy z pewnością nie przetłumaczyłabym już ani zdania.
Rzucam smętne spojrzenie na kość niezgody w tym idealnym świecie – plik przeklętych listów. To dla nich tu jestem. To one mają stanowić sens mojego życia, póki nie przetłumaczę ostatniego słowa. Dlaczego? Jeszcze nie wiem. Chyba chodzi właśnie o to, żeby poznać przyczynę.
Mój oddech pozostawia na szybie obłok mgły. Bazgrzę w nim bezmyślnie, rozkoszując się dotykiem lodowatego szkła. Paznokieć porusza się bezwiednie, a ja patrzę na jego poczynania niewidzącym wzrokiem, tak naprawdę utkwionym w odległym punkcie na linii horyzontu. Dopiero gdy spoglądam, co napisałam, z ledwością tłumię krzyk.
W znikającej zbyt wolno parze widnieje słowo-klucz. Jeden wyraz, który sprawił, że rzuciłam wszystko i wybiegłam z przyjęcia u prezydenta. Może gdyby W. tego nie powiedział, zdołałabym się opanować. Może gdybym nie bała się tak bardzo, że Słowo nie jest z jego strony zachętą, lecz szantażem…
Jak na zawołanie, słyszę odgłos kroków na korytarzu. Ruch drzwi wyczuwam instynktownie – oliwione co dzień zawiasy jeszcze nigdy nie zaskrzypiały. Zastygam z bijącym ciężko sercem pośród burzowej atmosfery, modląc się tylko o jedno – by mgła znikła, nie pozostawiając ani śladu po Słowie.
Choć bardzo chcę, nie jestem w stanie się odwrócić. Blisko cztery tygodnie nie zmniejszyły ani odrobinę mieszanki radosnego oczekiwania i lęku, jaką odczuwam za każdym razem, gdy W. zmierza w moją stronę. Wręcz przeciwnie. Tylko teraz lękam się nie tyle jego samego, co gniewu, którym wybuchnie, gdy okaże się, że nie spełniam jego oczekiwań.
W szybie widzę jego rozmyte odbicie. Poznaję, że dopiero wrócił z przechadzki w towarzystwie swoich nieodłącznych ochroniarzy – silny wiatr od strony rzeki potargał idealnie ułożoną fryzurę, a na czole perlą się kropelki potu. Oddycha jednak spokojnie, aż zazdroszczę mu tego opanowania w momencie, gdy mnie nadchodząca burza napawa nieokreślonym – a przez to jeszcze straszliwszym – lękiem.
– Zawtra ja ujedu [7] – informuje mnie na powitanie. Nie potrafię poznać jego myśli z neutralnego tonu ani pokerowej twarzy. Jednocześnie czuję, że nie mówi mi tego, żeby usłyszeć, jak bardzo będę za nim tęsknić. To wie.
Zdaję się na intuicję.
– Ja nie znaju, kogda moj pierewod budiet gotow. [8]
Przez jego twarzy przemyka cień – tylko tak mogę poznać, że właśnie o to chodziło. Podskórnie czuję napięcie jego mięśni. Uśmiech staje się sztuczny, głos, który słyszę po chwili – zirytowany:
– Paczemu, mia bella?
Kiedy zaczyna mieszać języki, to nieomylny znak, że jest zły. Milczę z zakłopotaniem, pocierając usta dłonią. Co mam mu powiedzieć? Że zamiast zajmować się tym, do czego ściągnął mnie tu aż z Polski, dzień w dzień czytam wszystkie polskie serwisy internetowe? Że złoszczę się, kiedy mówią o porwaniu, a jednocześnie moje serce drży z niepokoju, ilekroć ktoś sugeruje, że pojechałam z nim z własnej woli, bo…? No właśnie, bo. Nazywają mnie jego kochanką i przy okazji zdrajczynią ojczyzny. Sama nie wiem, o kogo martwię się teraz bardziej: o niego, gdy samozwańczy arbitrzy światowej polityki nazywają go nowym Hitlerem, ruskim sutenerem albo epitetami, których nawet nie potrafię przytoczyć; czy może o siebie, bo wiem, że gdy wrócę do Polski, nie pozostanie tam już nic z pięknej legendy Ariany Hauser, z takim poświęceniem budowanej przez ponad trzy lata?
Jeśli wrócę. Coraz częściej w to wątpię.
– Mnie nużen pokoj – wyznaję szeptem zagłuszonym pierwszym uderzeniem pioruna. – I… – cichnę bardziej, błagając o grzmot, który stłumi akt bezmyślnej brawury – …i swaboda mnie nużna… [9]
Grymas na twarzy W. podpowiada, że usłyszał. Nie odzywa się jednak – ani ze zrozumieniem, ani potępiająco. Napięcie rośnie wraz z czarnymi chmurami nadciągającymi z północy. Pokój wypełnia się tym złowieszczym, burzowym blaskiem, który zwiastuje rychły deszcz oraz ciemność gęstą i nieprzeniknioną.
Zamykam oczy i opieram czoło o szybę. Nie liczę na magiczne muśnięcie palców W. ani na zapewnienie, że to nic nie szkodzi. Wyrwał się z kremlowskiego piekiełka, żeby sprawdzić, jak mi idzie – i słyszy, że czas ukończenia przekładu nieznany.
Jego kroki oddalają się po chwili. Nie śmiem otworzyć oczu, bojąc się, co mogę ujrzeć – czy nie spadnie maska twarzy bez wyrazu i nie zobaczę zbiegających się u nasady nosa brwi, zmarszczonego czoła i groźnych błysków w jasnych oczach. Czy nie usłyszę od niego, że żałuje, iż to właśnie mi powierzył misję, jak sam twierdzi, wagi co najmniej państwowej.
Wie, że zrobiłabym dla niego wszystko – wystarczy jeden uśmiech, koniuszki palców bawiące się tracącymi kolor włosami i to przepełnione hipnotyczną słodyczą „nie bojsia”. Ale nie umiem pracować nad treścią listów sprzed ponad pół wieku, gdy wciąż coś rozprasza myśli, rozgania je niczym stado baranów, aż tracę całe dnie na ponownym poskładaniu w całość rozsypanych puzzli własnych lęków. W pięknym hotelu też czasem się duszę – zwłaszcza gdy pomyślę, że nie mogę uczynić kroku poza jego bramy, bo gdzieś tam, w dzikim, złym świecie, czyhają potwory pragnące wyrwać stąd Arianę Hauser i przenieść ją z dala od W. Potwory, które ugięłyby mi kark niczym w tamtym okropnym śnie i kazały pisać stosy nowych artykułów, bo nie ma czego rzucić społeczeństwu na żer.
A ja nienawidzę przymusu…
Coś szura po podłodze, toczy się z cichym postukiwaniem. Co ten W. wyprawia? Skrzypią nienaoliwione drzwi balkonowe. Przecież zaraz będzie burza! Przecież pioruny już trzaskają coraz bliżej, aż nadejdą w końcu nad nasze głowy… Powietrze pachnie azotem czy co to za typowa przedburzowa woń. Mówią, że to deszcz – tylko deszcz nie ma zapachu, czyż nie?
Coraz mniej istnieje we mnie pewności. Jak ćma do światła, zdążam po omacku w stronę rozległego balkonu. Powieki jakby się skleiły. Do pokoju wpada chłodny powiew wiatru – i natychmiast przenika mnie lodowaty dreszcz. Zaczyna padać.
Otwieram oczy w momencie, gdy krople dosięgają mojej twarzy. Niebo przecina wstęga pioruna – równocześnie słychać grzmot. W blasku światła gromu jawi się przede mną W. – straszny, z szyderczym uśmiechem i gorejącymi oczami.
Łapie mnie za ramiona. Wiatr szarpie drzwiami, popycha je na mnie, przez co przesuwam się aż do balustrady. Liście akantu na głowicach rzeźbionych kolumienek boleśnie wbijają mi się w okolice kości ogonowej.
– Ty chociesz swabody, da? – dobiega mnie świszczący szept. Czuję, że łagodność, którą słyszę, to tylko jego cyniczna kpina. Gwałtownie łapię oddech, a serce przyspiesza jak podczas sprintu. Nie rozumiem, co się dzieje, dlaczego stoję na balkonie, wychylając się za barierkę, przyszpilona kamiennymi, lodowatymi dłońmi W., a coś twardego ociera się o moją skórę. Co takiego zrobiłam i jaka kara mnie spotka? – Well, here it comes!
Dopiero teraz orientuję się, do czego dąży W. Chcę go prosić o drugą szansę, o litość, o cokolwiek… Na próżno. Głos zamiera mi w gardle. Zaciskam powieki, gdy krople deszczy tną twarz niczym noże, a wiatr rozdyma cienką bluzkę. Napinam całe ciało, myślę o kontroli własnego organizmu, o świadomości, desperacko próbuję się bronić…
Przez chwilę działa. Ale W. to przeciwnik zbyt sprytny – i za dobrze wie, jak zmusić mnie do uległości. Znów ten szept, znów palce pianisty przebiegają po mokrych włosach, docierając aż na gorący z przejęcia policzek… Momentalnie wiotczeję, a on bezlitośnie wykorzystuje tę chwilę słabości, ciskając mną niczym kukłą, jakbym ważyła tyle, co poduszka wypełniona grochem. Chwieję się, podejmując nadludzkie wysiłki, by zachować równowagę, lecz grunt usuwa mi się raptownie spod stóp. Pod wpływem jego dotyku lecę – tym razem naprawdę. Tylko że jest to lot w dół.
Miotając się w obronnych, bezsensownych odruchach uderzam o coś głową i już pochłania mnie ciemność. Ostatnim, co pamiętam, jest mój histeryczny krzyk.
[1](ros.) "Wiedziałem, że mnie nie zostawisz"
[2](ros.) "Jesteś mi potrzebna, piękna (...) Jesteś moją ostatnią nadzieją"
[3](ros.) "Ale nie mogę już czekać"
[4](ros.) "Co mam zrobić?"
[5] (ros.) "Dobrze znasz duński. (...) Jedź ze mną, wszystko ci opowiem"
[6] (ros.) "Pojadę z panem"
[7] (ros.) "Jutro wyjeżdżam"
[8] (ros.) "Nie wiem, kiedy moje tłumaczenie będzie gotowe"
[9] (ros.) "Potrzebuję spokoju (...) I wolności mi trzeba"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 11:18, 07 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Był taki moment, że myślałam sobie "też bym się dała tak porwać". A potem zaczęło się robić strasznie. Świetną postać wykreowałaś, naprawdę, i powiem ci, że nigdy dotąd nie spotkałam się z tak dobrze oddaną "mroczną charyzmą" - albo też z dobrze oddanym zachowaniem osoby pod wpływem rzeczonej, bo na razie niezbyt widzimy W. oczyma kogokolwiek poza Arianą. Wspaniała postać i, to chyba będzie kolejny komplement, mocno kojarzy mi się z Wolandem. Aż się chce spytać, czy to niedopowiedziane nazwisko to nie nawiązanie...?
I twist na końcu - nie spodziewałam się czegoś takiego, czyta się narrację pierwszoosobową, to nie myśli się nawet, że postaci stanie się coś... na tyle złego. Oczywiście, jest myśl, ona przeżyje. Jest też myśl - że nie, że jej śmierć to przecież doskonały początek dla intrygi kryminalnej.
Choć oczywiście są jeszcze duńskie listy.
A z matką i córką źle trafiłam widać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 16:59, 13 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
An, W. to W. i koniec Równie dobrze mógłby być I., T. albo S., ale został W. (co w kontekstach okołopolitycznych jest mi bezustannie wypominane). Ale Woland to ciekawy trop
Sceny drugie, czyli wszyscy winni być równi wobec prawa
Przez cały dzień czułam na sobie czyjeś nazbyt uważne spojrzenie.
Nieokreślone, wtedy jeszcze metaforyczne oczy przyglądały mi się już z samego ranka, gdy zbudziłam się wraz z pierwszymi promieniami porannego słońca. Byłam zmęczona, pękała mi głowa i omal nie potknęłam się o powód takiego rzeczy stanu – pustą butelkę po najtańszej wódce. Piłam, żeby zapomnieć o irracjonalnym strachu i żeby zakrzyczeć równie bezsensowny ból, który sama wymusiłam, wmawiając sobie, że powinno mi być przykro. Autosugestię stosowałam od tamtego przerażającego wieczoru, kiedy w śnieżącym telewizorze pani o nieskazitelnej aparycji podała „wiadomość z ostatniej chwili”. Choć usłyszałam ją tylko raz, powtarzałam ją w myślach tylekroć, iż wkrótce znałam na pamięć każde słowo.
Ariana Hauser nie żyje. W dniu dzisiejszym tragiczną śmiercią zginęła jedna z najzdolniejszych dziennikarek młodego pokolenia. Do tragedii doszło około godziny czwartej po południu polskiego czasu. Przebywająca z prezydentem Federacji Rosyjskiej w Baszkirii, Hauser wypadła z balkonu z dwunastego piętra jednego z hoteli prosto do rzeki. Świadkowie twierdzą, że między dziennikarką a W. doszło do szamotaniny, w wyniku której prezydent zepchnął Hauser z balkonu. Trwają poszukiwania ciała.
To było… wstrząsające. Szok na dobrą chwilę odebrał mi mowę, a w efekcie przegapiłam opinie całej rzeszy ekspertów. Po co ich słuchać? Mogłam sobie wyobrazić ich zbiorowy, histeryczny wrzask: MORDERSTWO!!!
W noc po wiadomości, która wywróciła moje życie do góry nogami, nie zmrużyłam oka. Leżałam na wznak na stercie materaców od kilku lat służącej mi za łóżko i tępo wpatrywałam się w otaczający mnie mrok. Za oknem ktoś hałasował, grupa nie pierwszej trzeźwości przemierzała Stary Rynek, drąc się wniebogłosy. Pewnie pili w Gottice, nie zważając na tragiczne losy Ariany Hauser albo właśnie z ich powodu. Albo chodziło o coś zupełnie innego, czego mój umysł w tamtym stanie nie potrafił przyjąć.
Było bardzo późno, gdy toruńska starówka wreszcie pogrążyła się w tak niezwykłej dla letniej pory ciszy. Lecz i wtedy nie mogłam spać, dusząc się pomimo otwartego okna. Czterdziestometrowa kawalerka wydawała mi się zbyt ciasna, najmniejszy podmuch wiatru przeszywał ciało lodowatym prądem, a jego brak uniemożliwiał swobodny oddech. Było gorąco i zimno zarazem, gdy leżałam, rozmyślając o tym, co stanie się teraz.
Poza mną – choć brzmiało to tak absurdalnie, że aż chciało mi się śmiać – Ariana nie miała rodziny. Rodzice nie żyli od kilku lat, męża się jeszcze nie doczekała. Nie potrafiąc należycie załamać rąk nad jej nieszczęściem i wciąż bardziej niż smutek odczuwając szok, zaczęłam się zastanawiać, czy to nie na mojej głowie spoczną formalności związane z pogrzebem, kiedy już Rosjanie znajdą ciało. O ile je wydadzą…
Nazajutrz z półsnu wyrwał mnie piskliwy dźwięk telefonu. Komórkę zapodziałam w którejś z licznych tanich torebek porozrzucanych po całym mieszkaniu. Nie zwykłam dbać o porządek. Nim znalazłam źródło metalicznej melodyjki, pot wstąpił na czoło, a całe ciało drżało od zmęczenia po nieprzespanej nocy.
Wreszcie oparłam się o odlatującą tapetę na ścianie, w garści ściskając przedpotopową nokię. Wyświetlacz informował uprzejmie, że dzwonił numer zastrzeżony.
W myślach przebiegłam listę osób, które mogły ścigać mnie w dzień po śmierci Ariany. Na właściciela pubu – mojego tymczasowego miejsca pracy – było jeszcze za wcześnie. Moja zmiana zaczynała się dopiero późnym popołudniem. Koledzy i koleżanki z teatru pracowali nad nową sztuką, a dni do premiery biegły nieubłaganie – oni odpadali. Kto jeszcze? Z całą resztą kontaktowałam się osobiście albo listownie – telefon w moim przypadku spełniał raczej rolę amuletu czy atrapy. Kupiłam go na poczet przyszłej wielkiej kariery, rozmów z reżyserami, omawiania kontraktów i tym podobnych bzdur. Telefon został, tylko kariera nie chciała przyjść.
Minęły całe wieki, nim w tradycyjną mieszankę gwaru na placu pod domem, głośnego buczenia lodówki oraz bicia dzwonów u Jezuitów wdarła się syntetyczna melodyjka, której od dawna miałam dosyć, lecz nigdy nie potrafiłam się zmobilizować, by ją zmienić.
– Słucham?
Celowo się nie przedstawiłam. Ktokolwiek był po drugiej stronie, powinien wiedzieć, do kogo dzwoni. Poza tym – w razie, gdybym nie miała ochoty na pogawędkę z tą konkretną personą, mogłam bezczelnie wypalić: „pomyłka”. Uwielbiałam ten sposób spławiania niechcianych rozmówców.
– Czy mówię z Martą Hauser? – spytał uprzejmie nieznajomy głos. Alarmująco dystyngowany ton i wyraźny akcent sprawiły, że po karku przebiegło mi stado mrówek. Czyżby najgorszy sen zamierzał się stać rzeczywistością?
– Tak. Z kim mam przyjemność?
Zabrzmiało niemal wrogo. Nieprzyjaznym tonem maskowałam narastający lęk i rodzącą się zeń niepewność. Kiedy w środku nocy wyobrażałam sobie tę rozmowę, sądziłam raczej, iż zadzwoni ktoś z jego otoczenia. I że będziemy omawiać szczegóły po angielsku – ten język wydawał mi się… płaski. Bez zabarwienia emocjonalnego. Idealny do maskowania prawdziwych odczuć.
Przedstawił się nieomal z rozbawieniem, jakby śmieszył go sam fakt, że istnieje na świecie ktoś, kto nie rozpoznaje tego głosu od pierwszej sekundy.
– Niezmiernie mi przykro z powodu tego, co się stało. – Mówił niewyraźnie, kaleczył trudniejsze wyrazy. Odniosłam wrażenie, jakby ktoś zapisał mu te kwestie na kartce, a on tylko odczytywał kolejne wyrazy, siląc się na zrozumiałą polszczyznę.
W końcu po co rosyjski dyktator miałby się uczyć niszowego, arcytrudnego języka? Chyba nie na potrzeby pogawędki z siostrą swojej domniemanej kochanki. Nieżywej kochanki, dodajmy.
– Sądzę, że jest pani w szoku. Wszyscy jesteśmy. Ariana była wspaniałą osobą… i z pewnością nie zasłużyła na tak bezsensowną, niespodziewaną śmierć.
Milczałam, spodziewając się nadto dobrze, do czego zmierza jego ostrożna przemowa.
– Wiem, że trudno pani o tym słuchać, ale… w nocy znaleziono ciało. Rzeka niosła je przez…
– Starczy – jęknęłam cicho. Nie zamierzałam sobie wyobrażać pięknej bądź co bądź kobiety w charakterze topielicy, zapewne jeszcze ze śladami walki na ciele. Znałam Arianę zbyt dobrze, by wątpić, że próbowała się bronić. A on, morderca, z tą cyniczną obłudą w głosie twierdził, że jest mu „niezmiernie przykro”!
Miejsce szoku z wolna wypełniała złość.
– Tego się spodziewałem – podsumował bez cienia emocji. Gdy brał oddech, skorzystałam z okazji i przesunęłam się plecami w dół ściany, aż przykucnęłam, nie będąc w stanie słuchać na stojąco dalszych rewelacji. – Rozumiem, że nie chciałaby pani widzieć… tego?
Dopiero po dłuższej chwili pojęłam, iż chodzi o identyfikację zwłok Ariany. Ostatni posiłek – obiad, który zjadłam jeszcze przed obejrzeniem wiadomości – cofnął mi się do gardła, drażniąc goryczą przełyk. Z trudem powstrzymałam mdłości.
– Nie – wychrypiałam do słuchawki, próbując skupić wzrok na obrazie na ścianie naprzeciwko. Całe siły pakowałam we wgapianie się w tandetny widoczek – dom nad brzegiem jeziora, ośnieżony dach i bezlistne drzewa w tle. Tylko na lśniącej tafli wciąż pojawiał się zamazany kształt przypominający ludzkie ciało.
– Rozumiem – powtórzył, siląc się na współczucie, które jednak wypadło obrzydliwie sztucznie. – A czy jest pani wiadome, czy pani siostra wyraziła zgodę na… kremację?
Zabrzmiało bardziej, jakby wahał się, jak to słowo brzmi po polsku, niż jakby miał trudności z jego wypowiedzeniem ze względu na ciężar gatunkowy.
Zagadnienia lingwistyczne zepchnęły na dalszy plan faktyczną treść tego pytania. Gdy zdałam sobie z niej sprawę, zastygłam jak kamień w niewygodnej pozycji, z piętami boleśnie przyciśniętymi do ściany i naprężonymi nieprzyjemnie mięśniami nóg. Kremacja? Czyżby miał w sobie aż tyle tupetu, by ukrywać ślady własnej zbrodni? A może uległam opiniom tak zwanych ekspertów, a W. chodzi wyłącznie o względy estetyczne?
Jak wygląda ciało, które około pół doby dryfowało pośród spienionego nurtu rzeki?
Teraz wyraźnie widziałam Arianę unoszącą się na różowawej powierzchni jeziora, pośród lodu i śniegu. Leżała tam z zamkniętymi oczami i zsiniałą od wody twarzą. A mimo to – nadal była piękna. Jedwabiste włosy w nieokreślonym odcieniu brązu rozsypały się wokół okrągłego oblicza z dziewczęcymi dołeczkami, które odejmowały jej kilka lat. Delikatny uśmiech przywodził na myśl idiotyczny frazes, że ona tylko śpi, że nie umarła naprawdę. Jakby dla zaprzeczenia złudnym nadziejom miała na sobie czarną suknię – nie wiem skąd, nigdy jej w takiej nie widziałam – i czarne pantofelki. Między splecionymi na piersiach dłońmi o równo opiłowanych paznokciach perłowej barwy tkwiła biała lilia.
Zamrugałam gwałtownie, próbując się pozbyć okropnego złudzenia. W. w słuchawce chrząknął w zniecierpliwieniu. Wypadało dać odpowiedź.
Jeśli powiem tak, przemknęło mi przez myśl, prawdopodobnie nikt już nie udowodni mu morderstwa. Ale jeśli zaprzeczę – co to da? Nie wróci życia Arianie, a takim draniom jak W. i większe grzechy uchodzą bezkarnie. Wszyscy wiedzą, że zabił – ale kto odważy się go ukarać?
– Tak – szepnęłam resztkami sił, opierając telefon na ramieniu. Bezwiednie bawiłam się plecionymi bransoletkami na stałe zainstalowanymi na przegubach. – Wyraziła zgodę.
Zdawało mi się, że zjawisko o pulchnej twarzy Ariany otwiera oczy i spogląda na mnie boleściwie, jakbym naprawdę miała jakikolwiek wpływ na ostateczną decyzję W. Próbowałam się usprawiedliwić choćby w myślach, że przecież zadzieranie z tym człowiekiem jest gorsze od samobójstwa, bo kiedy decydujesz się na skończenie ze sobą, przynajmniej możesz wybrać rodzaj śmierci… Mimo to poczułam się jak zdrajczyni.
To była dziwna rozmowa. Coraz mniej z niej rozumiałam, coraz bardziej rozpraszał mnie gwar dochodzący zza otwartego okna, gorzki uśmiech złudzenia na obrazie i panujący w pokoju bałagan. Na głębszy oddech pozwoliłam sobie dopiero, słysząc piskliwy sygnał kończonego połączenia. Lecz nawet wtedy nie podniosłam się z niewygodnej pozycji, choć nogi zdążyły zdrętwieć, a między łopatki wbijał się maleńki gwoździk, który tkwił w ścianie z przyczyn nigdy nieokreślonych.
– Chodźmy na naleśniki! – krzyczała dziewczynka za oknem. Machinalnie przeczesałam włosy nerwowym gestem, zastanawiając się, czy to głodne lub łakome dziecko w najokropniejszych snach mogłoby się spodziewać, że kilka metrów ponad jego głową znajduje się kobieta, która właśnie zakończyła rozmowę z mordercą?
Wspomnienie telefonu od W. prześladowało mnie przez wszystkie dni upływające do pogrzebu Ariany. To on wziął na siebie wszystkie formalności, tłumacząc, że czuje się poniekąd winny zaistniałej sytuacji… Nie miałam siły słuchać tej obłudnej apologii – lecz nie miałam też dość przyzwoitości, by zaprotestować. Byłam tchórzem, nie potrafiąc oddać Arianie nawet tej ostatniej przysługi.
Godziny prześlizgiwały mi się niepostrzeżenie między palcami. Nie potrafiłam ich kontrolować. Traciłam czas, siedząc w barze, zanim jeszcze nastawała moja zmiana. Wsłuchiwałam się w bezsensowną paplaninę kolejnych gości, wierząc naiwnie, że choć raz usłyszę znajome nazwisko. Ale świat szedł naprzód – odkąd umarła naprawdę, Ariana pospiesznie konała w pamięci wszystkich tych, którzy niegdyś wynosili ją pod niebiosa. Nawet wiadomości zajmowały się tą sprawą wyłącznie z obowiązku. Od czasu do czasu jakiś ekspert nawoływał do uczynienia równości wobec prawa czymś więcej niż figurą retoryczną. Lecz zaraz potem padało nieuchronne pytanie – jak postawić w stan oskarżenia samozwańczego jednowładcę rosyjskiego imperium? I po co? Na co komu wojna o jedną, niechby i złotonośną, dziennikarkę? Czasy Helen trojańskich minęły dawno temu…
Czasem przychodziłam do teatru. Siadałam w ostatnim rzędzie, by przyglądać się próbom „Hamleta”. Kiedyś marzyłam o roli Ofelii – lecz teraz nawet dzieło Szekspira wydało mi się bezsensowne. Po co komu Hamlet, po co Ofelia, skoro i tak prędzej czy później wszyscy wylecimy z naszego dwunastego piętra prosto do rzeki – tym razem Styksu?
Choć bardzo tego nie chciałam i choć wcale się tego nie spodziewałam, śmierć Ariany odcisnęła na mnie nieusuwalne piętno. Czułam się momentami, jakby zabrano cząstkę mnie. Szok i niedowierzanie zamieniły się powoli w smutek , mimo iż niedawno sądziłam, że będę musiała udawać go, tak jak przez trzy lata – nim wystawiono mnie za drzwi – udawałam uczucia w szkole aktorskiej.
W dniu pogrzebu byłam na nogach od wczesnego ranka. Nie próbowałam oglądać telewizyjnej sieczki – zresztą, ekran znowu śnieżył, bo coś zakłócało odbiór nie tylko u mnie, ale i u sąsiadów. Od czasu śmierci Ariany nie miałam sił słuchać muzyki, milczało zatem i radio. O poranku słyszałam wyłącznie ćwierkające za oknem ptaki oraz śmiech okolicznych dzieciaków, dla których plac wokół ratusza był ukochanym – bo jedynym – podwórkiem.
Zanim się ubrałam, w ramach niemyślenia wysprzątałam całe czterdzieści metrów kwadratowych, w których zamykało się moje obecne życie. Zniknął kurz grubą warstwą zalegający przeżarte przez korniki półki regału. Znikły stosy porozrzucanych gazet, obtłuczone bibeloty i cicuhy z lumpeksów zalegające podłogę jedynego pokoju. W ich miejsce na tapczanie – kanapie i łóżku zarazem – pojawiła się utkana przez przyjaciółkę kapa. Poprawiłam poprzekrzywiane obrazki na ścianach. Na honorowe miejsce nad telewizorem przewiesiłam widoczek, z którego zdążyło zniknąć koszmarne widziadło. W szufladzie rozpadającego się biurka znalazłam klej i dzięki niemu przyczepiłam odłamany kawałek lustra. Po tygodniu życia na śmietnisku udało mi się zamienić mieszkanie w miejsce zaspokajające najbardziej pierwotne potrzeby estetyczne. Przynajmniej w kuchni nic nie ożyło.
Około dziesiątej siedziałam na koszu na brudną bieliznę pod ścianą mikroskopijnej łazienki. Wiklina pode mną trzeszczała złowieszczo, lecz mnie obchodziło to mniej niż zeszłoroczny śnieg. Resztki wody z kąpieli spływały z głośnym pluskiem do rur, a na brzegach wanny wciąż perliła się piana z szamponu. Pralka terkotała cicho, zmagając się z bezładnym kłębem ubrań, wrzuconych tam prosto z szafy, bez przeglądania czy rozdzielania. Żarówka prostej, białej lampy ponad głową cichym sykiem dopraszała się wymiany.
W świeżo naprawionym lustrze widniała moja postać na tle barwnych ręczników frotte. Wpatrywałam się w nią jak w obcą osobę, próbując zdecydować, czy wyglądam wystarczająco żałobnie.
Ponieważ było gorąco, porzuciłam myśl o ciężkiej, czarnej sukni, którą dostałam kiedyś od mamy i która bezustannie przytłaczała mnie swą ponurością. W zamian wokół kostek plątała się lekka, powłóczysta spódnica, odsłaniając zaledwie czubki lakierowanych pantofli znalezionych na dnie szafy pośród spadku po licznych ciotkach. Do tego bawełniana bluzka z szerokimi rękawami i zupełnie nieżałobną plamą po czerwonym winie na wysokości żeber. Wyjątkowo zrezygnowałam z zawieszenia czegokolwiek na szyi, żadna bowiem biżuteria nie wydała mi się dostatecznie smutna. Nawet mulinowe bransoletki powędrowały głęboko w górę rąk, skryte przed ciekawskimi spojrzeniami.
Popatrzyłam na moją twarz. Idealnie pasowała do obrazu przechodzącej traumę młodszej siostry. Zbladłam przez ostatnie dni, a bezsenność odwdzięczyła mi się sinymi worami pod oczami, niemożliwymi do przykrycia przez żaden makijaż. Sztucznie zaróżowione policzki odcinały się od upiornej, sinozielonej cery. I oczy… oczy, na przekór wszystkiemu, błyszczały chorobliwie niczym dwa wyblakłe szafiry.
Uśmiechnęłam się wąskimi, muśniętymi szminką wargami. Wypadło żałośnie, więc potrząsnęłam głową, a cienkie warkoczyki zaplecione na całej głowie z nijakich włosów uderzyły mnie niczym bat prosto w czubek zadartego nosa. W oczach odbicia błysnęły łzy bólu.
Nadchodził czas, więc zeskoczyłam z kosza, dbając o to, by nie zahaczyć o wiklinę delikatnym materiałem spódnicy. Zdążając ciemnym, wąskim przedpokojem, pomyślałam o pulchnej, wampirycznie bladej szyi. Nim zatrzasnęłam za sobą drzwi wejściowe, chwyciłam pospiesznie leżącą na komodzie czarno-białą apaszkę. Wspomnienie, jak chętnie pożyczała ją Ariana, ukłuło mnie igiełką prosto w serce, tuż pod skromną broszką w kształcie splecionych liści.
Z pogrzebu zapamiętałam niewiele. Nie dlatego, że nie uważałam albo że nieprzespane noce dawały się we znaki. Fizycznie trzymałam się nadzwyczaj dobrze – i widząc beczułkowatą urnę pośrodku lodowatego kościoła Najświętszej Maryi Panny, i gdy organista wygrywał smętnie „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie”, i gdy już tam, w tak odmiennych od letniego, słonecznego dnia ciemnościach świątyni składano mi pierwsze, zgoła nietaktowne kondolencje…
Wciąż jednak miałam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Gdy ksiądz spoglądał w inną stronę albo gdy tłum opłakiwał Arianę, tracąc chwilowo zainteresowanie jej siostrą-sierotą, rozglądałam się dyskretnie na boki, szukając spojrzenia, które wbijało się w moje plecy i przewiercało je na wylot. Serce waliło młotem na każdy szelest, a gdy wyobraziłam sobie, że to W. chroni się gdzieś w kącie i łypie na mnie srebrzystymi oczami, tyle razy widzianymi na ekranie telewizora, omal nie zemdlałam z przejęcia. W kościele było duszno od woni kadzideł, a głos kapłana przypominał jednostajny turkot kół starego pociągu.
Z ulgą pożegnałam mroczną, gotycką świątynię i wyruszyłam na pobliski cmentarz. Wiatr plątał warkoczyki mysiej barwy, aż zamarzyłam o kapeluszu, najlepiej dodatkowo z woalką. Czułam na sobie spojrzenia żałobnego orszaku, każdego jego członka od grabarzy po przypadkowych gapiów, na których podziałała Lebonowska psychologia tłumu. Cały czas kątem oka starałam się obserwować jak największy obszar.
Cmentarz świętego Jerzego formalnie podlegał pod Kościół polskokatolicki, lecz za odpowiednią opłatą miejsce wiecznego spoczynku na poniemieckiej nekropolii mógł otrzymać każdy. Ociekające złotymi literami, fikuśnymi pomnikami i wzruszającymi zdjęciami za szklaną szybką groby sąsiadowały z rozpadającymi się mogiłami z początku dwudziestego wieku. Na większości tych drugich czas zatarł nazwiska i daty – pozostały tylko rzędy bezimiennych kamiennych płyt, za którymi kryło się ponad sto lat toruńskiej historii. Gdy myślałam o zapomnieniu, o zmurszałym kamieniu albo krzyżach zniszczonych przez wandali, wewnętrzny chłód przenikał mnie na wskroś. Myśli niepostrzeżenie zbaczały na nieadekwatny do okazji temat – jak będzie wyglądać moja mogiła?
Nie miałam co liczyć na pogrzeb, jakiego doczekała się Ariana. Mnie ludzie nie kochali, nie uważali za najwybitniejszą dziennikarkę młodego pokolenia, nie przysyłali kwiatów i czekoladek w dowód uznania. Ja nie musiałam uśmiechać się skromnie na przyjęciach, obmyślając jednocześnie, komu następnym razem wsadzić szpilę. Wreszcie, choć brzmiało to w obecnej sytuacji przewrotnie i niesmacznie – organizacją mojego pogrzebu nie zajmował się W.
Nie dostrzegłam go w tłumie, lecz to wcale nie oznaczało, iż nie zjawił się na ostatnim pożegnaniu. Z jego zdolnością kamuflażu… I ktoś musiał, po prostu musiał obserwować mnie z oddali, czyjś wzrok bez przerwy spoczywał na plecach pogniecionej bawełnianej bluzki. Czego chciał? Zwrotu części kosztów? To śmieszne! Ludzie tacy jak on, dysponujący niewyobrażalnymi dla zwykłego śmiertelnika sumami, nie bywają tak małostkowi. Ewentualnie zagroził szefowi zakładu pogrzebowego, proboszczowi i właścicielowi restauracji, w której odbywała się stypa, wysłał kilka czarnych wołg w stosowne miejsca, po czym okazało się, że w drodze wyjątku można zorganizować pogrzeb całkowicie za darmo.
Jeśli to faktycznie W. mnie obserwował, prawdopodobnie chciał tylko popatrzeć na mniej udaną kopię swojej niedawnej zabawki.
Nie słuchałam długiej przemowy księdza ani smętnej gry trębacza, cisnącej łzy do oczu gdzieś na marginesie świadomości. Nieliczne kondolencje – składane mimo napomnienia kapłana, iż nie życzy sobie tego rodzina zmarłej – przyjmowałam w otępieniu i zadumie, która równie dobrze mogła wskazywać na przeżywaną depresję, co na brak zainteresowania Arianą. Gdyby ktoś potrafił wniknąć w moje myśli, wiedziałby jednak, że żaden z tych wariantów nie oddaje pełni prawdy.
Drzewa zapełniające nekropolię dawały upragniony cień. Powietrze zawisło w bezruchu nad żałobnikami, dusząc na równi ze łzami drapiącymi w gardle. Trębacz zakończył koncert, urna znikła w czeluści maleńkiego, otwartego grobu, a na drucianą siatkę posypały się wieńce: pierwszy, drugi, trzeci… przy dwudziestym przestałam liczyć.
Zakotłowało się na cmentarzu, który naraz chciały opuścić dziesiątki żałobników. Przywarłam do chropowatego pnia pobliskiego drzewa, a wysuszone upałem liście dawały mi zarówno cień, jak i schronienie przed ciekawskimi spojrzeniami. Lecz przed tym jednym nie byłam w stanie uciec. Nie byłabym, choćbym zapadła się pod ziemię wraz z trumną Ariany.
Ludzie potrącali mnie bezustannie bez jednego „przepraszam”, jakbym w ogóle nie istniała. Ptaki ćwierkały bezceremonialnie skryte w koronach dostojnych kasztanowców. W pobliskim kościółku trwało nabożeństwo i co jakiś czas odległy śpiew wdzierał się w niepogrzebowy szum, tysiące pożegnań, komentarzy, zapewnień, że „tak, tak, wpadniemy na kolację pojutrze” oraz rzadkich utyskiwań na opieszałość rządu.
– W głowie mu się poprzewracało! – dowodził, przechodząc koło mnie otyły dżentelmen z wyłupiastymi oczami. Białka błyskały groźnie, gdy tęczówki wirowały tak szybko, jakby mężczyzna cierpiał na oczopląs. – To dopiero początek, zobaczycie. Tego potwora trzeba ujarzmić, zanim rozpęta trzecią wojnę światową!
Jego trzyosobowe – liczące dwie niemłode kobiety oraz góra dwudziestoletniego chłopaka – audytorium wymieniło znaczące spojrzenia. Jedna z dam poprawiła kapelusz z szerokim rondem rodem z początków dwudziestego wieku. Chyba miała niewielkie pojęcie o stosownym na pogrzeb stroju.
– Uspokój się, wujku. – Młodzieniec dyskretnie złapał grubasa za ramię. Na opalonej twarzy o miękkich rysach odbił się niepokój. – Prędzej nasi ją rozpętają, jak zrobią W. aferę o jedną dziennikarkę. Słyszałem – dodał konspiracyjnym, lecz wciąż teatralnym szeptem – że Ariana pojechała z nim z własnej woli. Sama sobie jest winna, a robienie z tego Bóg wie jakiej sensacji w najlepszym wypadku ośmieszy Polskę na arenie międzynarodowej.
– Od jednej dziennikarki się zaczyna – powtórzył złowieszczo grubas, posyłając w przestrzeń cierpki uśmiech. Zaraz potem całą czwórkę pochłonął tłum.
Pojechała z nim z własnej woli, rozbrzmiało mi w uszach. Ciekawe, skąd młody wytrzasnął ten absurd… Nikt przy zdrowych zmysłach nie pchałby się dobrowolnie do jaskini lwa. Normalni ludzie omijali W. szerokim łukiem – kolaborować z nim było równie niebezpiecznie, co narazić się samozwańczemu imperatorowi dwudziestego pierwszego wieku.
Gdy tłum już się przerzedził, a góra wieńców na grobie została ustabilizowana przez czyniących ekwilibrystyczne wysiłki grabarzy, odważyłam się odlepić spocone plecy od drzewa. Za pachnącą zielenią i feerią barwnych, jakby na przekór tragedii, wstążek, skrył się prosty, drewniany krzyż z przybitą doń tabliczką.
Ariana Hauser
zm. 10 czerwca
żyła lat 27
– Powinno być „została zamordowana dnia…” – mruknęłam sama do siebie, czując wzbierającą we mnie złość na świat, na W. i na parę obserwujących mnie pośród letniego południa oczu.
Na stypie zjawiłam się spóźniona i z planem, by opuścić ją w miarę możliwości jak najszybciej. Mało kogo znałam – może jedynie Karolinę. Nie kojarzyłam twarzy ciotek, wujków, dziadków i kuzynów brata ojca szwagra, naczelnych i licznych ofiar, które zjawiły się na pogrzebie z sobie tylko znanych powodów – możliwe, iż po to jedynie, by upewnić się, że główna pogromczymi hipokryzji tego świata jest już po drugiej stronie, a wszystko, co może im zrobić, to wygrażać palcem z pierzastych chmurek. Martwi i ryby głosu nie mają.
Przemykałam pod ścianami, nie zwracając uwagi na wystawne potrawy na licznych stołach, lejące się kosztowne koniaki, którymi żałobnicy leczyli skołatane śmiercią Ariany nerwy, czy roznoszone przez kelnerki przekąski. Ktoś z zewnątrz z pewnością nie nazwałby tego spotkania stypą. Coraz częściej zamiast słów nieutulonego żalu słyszałam beztroski śmiech, a z oblicz zgromadzonych spadły zastygłe w grymasie smutku maski. Gdyby nie czerń strojów, któż pamiętałby, po co to spotkanie i na czyją cześć odbywa się uczta w jednej z najdroższych toruńskich restauracji? I któż w ogóle przypuszczałby, na czyj koszt wznoszone są toasty za spokój duszy panny Hauser?
Trzeba oddać sprawiedliwość – niektórzy nadal odczuwali powagę sytuacji. W jednym z kątów chroniących mnie przed ciekawskimi spojrzeniami oraz falą kondolencji, która na szczęście urwała się już pod koniec pobytu na cmentarzu, facet o nalanej, czerwonej gębie perorował z marsową miną:
– …ona na to nie zasłużyła! Każdy, ale nie Ariana! Pasibrzuchy mogą mówić, co chcą, ale ta dziewczyna była narodowym skarbem, a jej oprawcy należy się surowa kara!
Odzywał się jak eksperci telewizyjni. Była jednakże spora różnica między nimi a tym mężczyzną w za ciasnym krawacie i ze łzami w kącikach olbrzymich, ciemnych oczu – on istniał tu, fizycznie, wspominał Arianę Hauser całym sobą. Natomiast żadnego z tak zwanych ekspertów na pogrzebie nie uświadczyłam.
Jego towarzysz, niższy i tak szczupły, iż niemal niknący w oczach, poprawił okulary, jednocześnie klepiąc po ramieniu tego o nalanej gębie:
– Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.
– Banał! – prychnął czerwonolicy, czerwieniejąc jeszcze bardziej. Kolor twarzy pasował teraz do koloru jego krawata – przydymionego bordo – albo wina w kieliszku, z którego od dłuższej chwili nie upił ani łyka. – Złego licho nie bierze, nie wiesz o tym? Sam go dopadnę! SAM! – ryknął nagle, uderzając dłonią o ścianę. Pech chciał, że akurat w tej ręce trzymał kieliszek, a delikatne szkło nie przywykło do bycia brutalnie traktowanym. Naczynie rozprysło się z hukiem, a krople czerwonego wina zawirowały w powietrzu. Instynktownie odskoczyłam w bok, po czym odwróciłam wzrok, czując niezrozumiałe zażenowanie, jakbym to ja właśnie roztrzaskała nietani z pewnością kieliszek.
Ponieważ chwilowo – z kelnerkami w tle, zainteresowaniem połowy gości oraz poplamioną koszulą – nie było mowy o kontynuowaniu intrygującego dialogu, straciłam zainteresowanie nieznajomymi mężczyznami.
Robiło się coraz później i opuszczały mnie siły nadwerężone bezsennością, wódką oraz balansowaniem między lękiem a smutkiem. Marzyłam tylko o jednym – by natychmiast opuścić tę farsę, w której jedyny prawdziwy żałobnik stracił wątek z winy złośliwości rzeczy martwych.
Rodzina zmarłej powinna siedzieć do końca – zwłaszcza ta najbliższa. Lecz czyż ta zasada nie dotyczyła tych, którzy odpowiadają za organizację uroczystego posiłku? W takim przypadku mogłam chyba czuć się zwolniona z obowiązku trwania w świecie, do którego nie pasowałam. Nie miałam najmniejszej ochoty słuchać dalej, jak mało kto wspomina Arianę. Jaka by nie była, zasługiwała na szacunek – przynajmniej taki jak za życia.
– Przepraszam – zagadnęłam kelnerkę przechodzącą z pustą tacą. Poczułam się smarkata, gdy obrzuciła mnie pełnym wyższości spojrzeniem typu: „Nie widzi pani, że jestem zajęta?”. Zignorowałam jej minę i kontynuowałam, nie dbając o czas umalowanej kobieciny koło czterdziestki: – Wie pani może, kto z obecnych jest odpowiedzialny za organizację stypy?
Grymas niesmaku na wydętych wargach uświadomił mnie, że zostałam rozpoznana. Nie było powodu dłużej dziwić się jej niechęci.
– Owszem – prychnęła lodowato. – Za wszystko odpowiada ten pan – wskazała odsuniętego od gości mężczyznę rozmawiającego przez telefon tuż za progiem, po czym oddaliła się szybkim krokiem, mamrocząc coś o klasie, przyzwoitości i innych wyszukanych słowach, których znaczenie, wnioskując z jej postaci, było kelnerce najzupełniej obce.
Machnęłam na nią ręką. Facet wydał mi się o wiele istotniejszy.
Z ulgą opuściłam zatłoczoną salę pełną oparów alkoholu i woni pieczonych mięs. Nie zatrzymałam się nawet na widok prześlicznej, starej maszyny do pisania, w ramach dekoracji zajmującej parapet. Człowiek W. – czyż byłam w stanie wątpić, że to ktokolwiek inny? – mógł opuścić stypę w każdej chwili. Stał w przestronnym, zalanym słońcem hallu tuż obok szatni. Czarna, skórzana kurtka opinała się na umięśnionym ciele.
Ulokowałam się po drugiej stronie wejścia do sali i przez dłuższą chwilę lustrowałam go zza futryny. Nie zauważył mnie, pochłonięty rozmową – czy też monologiem prowadzonym przez osobą po drugiej stronie słuchawki. Przeszył mnie dreszcz niepokoju, zaledwie zastanowiłam się nad tożsamością rozmówcy osiłka.
Sprawiał wrażenie typowego goryla – z rozwinięciem muskulatury odwrotnie proporcjonalnym do użytkowanej powierzchni mózgu. Najpierw zobaczyłam tępy wyraz twarzy i blisko osadzone oczy woła, dopiero później zza nich wyłoniła się sylwetka krótko ostrzyżonego, stosunkowo młodego mężczyzny. Mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Spod rękawa kurtki wystawał fragment tatuażu – fantazyjna, stylizowana na gotycką litera D.
Pomimo epatującej z niego głupoty, nie chciałabym znaleźć się z kimś takim w ciemnym zaułku.
– Excuse me – zaczęłam nieśmiało, schrypniętym głosem, gdy szpanerska komórka z dotykowym ekranem powędrowała do kieszeni dżinsów. – You are responsible for watching the wake, aren’t you?[1] – spytałam, modląc się, by rozumiał po angielsku.
Zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, po czym, po krótkim wahaniu – jakby przetwarzał treść pytania – kiwnął głową.
Odrzuciłam głowę do tyłu, aż poczułam obijające się o plecy warkoczyki. Wzięłam głęboki oddech.
– I’m… I’m Marta Hauser. The dead’s sister – wyjaśniłam przyciszonym głosem. – Her closest family, you know. And I’d like to go now... [2]
Nie byłam pewna, dlaczego tłumaczę się przed ponurym drabem o wyglądzie gwałciciela, który słuchał bez zainteresowania. Możliwe, że chciałam, by ktoś rozgrzeszył mnie z szybkiego rozstania ze stypą – zbyt szybkiego, by nie pozostawić w duszach gości wrażenia, że tak naprawdę los Ariany był mi obojętny albo, co gorsza, że życzyłam jej śmierci.
Choć sama uznawałam podobne hipotezy za wierutną bzdurę, nie zdziwiłabym się, gdyby tak właśnie pomyśleli.
– No problem – odparł, kalecząc akcent. Wyraźne, słowiańskie „r” zdradzało jego pochodzenie. Zresztą, nic dziwnego – nie ufając Zachodowi, W. z pewnością otaczał się wyłącznie rodakami.
– You’ll keep an eye on the wake until it’s gone?[3] – spróbowałam się upewnić, nerwowo poprawiając krępującą ruchy spódnicę. Drażniło mnie, że człowiek W. stale unika kontaktu wzrokowego, kierując wole oczy nijakiej barwy w zupełnie inną stronę.
– I’ll do what I was told to do – usłyszałam jeszcze łamaną angielszczyzną, nim pozostawiłam osiłka sam na sam z nowoczesną komórką oraz niestosownym gwarem tuż za progiem. Poprawiłam czarno-białą apaszkę, złapałam swoje odbicie w lustrze w hallu, starłam z policzka rozmazany tusz, po czym opuściłam stypę, a z serca spadł mi natychmiast olbrzymi kamień.
Uczucie niepewności i kontroli powróciło pół godziny później, skoro tylko zatrzasnęłam za sobą drzwi wejściowe.
Na pozór nic się nie zmieniło, jedynie pralka ucichła, stanąwszy pośrodku łazienki, aż z ledwością udało mi się tam dostać. W korytarzu dalej panował półmrok pomimo popołudniowego słońca. Butelka po wódce spoczywała w śmietniku, a ostatni pusty kieliszek za szybką miniaturowego kredensu – dokładnie tam, gdzie zostawiłam go przed wyjściem. Nawet papiery na biurku nie zdradzały, by cokolwiek złego działo się podczas mojej nieobecności.
Poprawiłam włosy i pozbyłam się duszącej apaszki, w której było mi gorąco już na cmentarzu. Wtedy ze względu na przyzwoitość jej nie zdjęłam – teraz z ulgą zostawiłam na komódce kłopotliwy kawałek materiału.
W pokoju panowała cisza. O tej porze zdała mi się ona rzeczą niezwykłą, toteż natychmiast otworzyłam okno. Nie zamierzałam skazywać się na dzwonienie w uszach, powodujące ciągły powrót myśli do Ariany, która dopiero po śmierci zajęła w moim życiu należne jej miejsce. Jakbym nie pamiętała, ile jej zawdzięczam… Gdyby nie ona, z pewnością nie pozwoliłabym sobie na kawalerkę w centrum, nowe książki albo stary, ale jary komputer.
Zrobiła dla mnie wiele, więc czemu aż do dnia, w którym zginęła, często myślałam, że to iście niedźwiedzia przysługa?
Włączyłam radio. Telewizora się obawiałam. Znając moje szczęście, dokonałabym czynu graniczącego z cudem – trafiła na wzmiankę dotyczącą „najbardziej zagadkowej śmierci ostatnich lat”. Przynajmniej tak się o tej sprawie mówiło, lecz nie bez znaczącego uśmieszku. Głupim byłby ten, kto wierzyłby w forsowaną przez W. wersję o wypadku.
Dlaczego?. Pytanie poczęło zataczać koła w umyśle, za nic mając radosne nuty płynące z radia. Dlaczego on ją porwał i zabił? Co takiego zdarzyło się na balu u prezydenta? Czy Ariana odkryła coś, co było niewygodne dla W.? I skąd on o tym wiedział?
Serce przyspieszyło gwałtownie. Wzbudzony przez myśli lęk zmieszał się ze skrzypieniem starych stopni na korytarzu. Przełykając głośno ślinę, wstałam z kanapy i rzuciłam się do radia. Zaraz potem z desperacją zatrzasnęłam okno, aż zatrzeszczało. Pokój na powrót spowiła cisza, a w ciszy tej słyszałam każdy krok zbliżającej się do mojego piętra postaci.
Przesunęłam się wzdłuż ścian, próbując iść bezszelestnie, aż do przedpokoju. Pomimo upału za oknem drżałam z zimna – a może strachu?
Włosy rozsypały się na plecach, gdy przywarłam do drzwi, wstrzymując oddech. Ktoś znajdował się tuż za nimi. Zadzwoni? Zapuka? A może od razu wyważy? Tylko po co? Kto i dlaczego mógłby interesować się moim losem? Nie miałam nic wspólnego z potencjalną śledczą działalnością Ariany – jeżeli mieszała się w afery na skalę międzynarodową, to na własną odpowiedzialność!
Cisza przeciągała się nieznośnie. Ktokolwiek znajdował się na klatce schodowej, przystanął. Na co czekał?
Drżącą dłonią sięgnęłam po pozostawioną na komodzie torebkę. W tym złowrogim bezgłosie szelest wypadającej z niej paczki chusteczek wydał mi się nienaturalnie głośny. Gość za drzwiami przestąpił z nogi na nogę albo to ja, otumaniona lękiem, odniosłam takie wrażenie. Chłód wdzierał się coraz głębiej, a jednocześnie letni upał dusił mnie nieznośnie. Poczułam, że dłużej tego stanu zawieszenia, tej bezsensownej stagnacji nie zniosę.
Ktoś musiał zmącić pełną napięcia ciszę.
[1](ang.) „Przepraszam (…) Pan jest odpowiedzialny za obserwowanie stypy, prawda?”
[2] (ang.) „Jestem… Jestem Marta Hauser. Siostra zmarłej (…) Rozumie pan, jej najbliższa rodzina. I chciałabym teraz wyjść…”
[3](ang.) „Będzie pan pilnował stypy do końca?”
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 14:35, 14 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Liluś, wiesz co jesteś? Genialna. No. Obiecałam i jest.
I naprawdę, naprawdę zazdroszczę ci umiejętności zdań tak pogmatwanych i pełnych "wyszukanego" słownictwa, a równocześnie przejrzystych. To jest coś, czego mnie się jeszcze nie udało osiągnąć. To pięknie widać i w opisie mieszkania Marty, i w opisie pogrzebu. Poza tym podoba mi się sama Marta, oczywiście, świetna postać, zwyczajna, ze swoimi poplamionymi ubraniami, niespełnionymi ambicjami. Wydaje się balansować między olewactwem i sarkazmem, a frustracją i bólem, które siedzą gdzieś w jej głębi - z jednej strony zazdrość o Arianę, z drugiej - rozpacz po jej śmierci. Maskuje to ironią, ale mam wrażenie, że prędzej czy później z niej to wypłynie. Ciekawe, jak dziewczyna wypadnie w konfrontacji z W., która jest nieuchronna, choć niekoniecznie musi nastąpić w kolejnej części (nawet mało prawdopodobne, żeby to dyktator we własnej osobie stał pod drzwiami...). Ale myślę, że W. nie oczaruje jej tak, jak oczarował Arianę, to by uniemożliwiało potencjalne śledztwo
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 21:04, 18 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Dzięki, An. Wiesz, jak podbudować człowieka
Scen drugich ciąg dalszy
Szarpnęłam drzwi, spodziewając się kogoś na miarę goryla ze stypy albo też jego we własnej osobie. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w półmroku starej, cuchnącej stęchlizną klatki ujrzałam znajomą gębę, która wcale do rosyjskiego psa stróżującego nie należała.
Lęk opuścił mnie z taką prędkością, że musiałam się oprzeć o futrynę, by nie upaść. Niespodziewany gość uczynił to samo, jednak nie z ulgi, lecz raczej z pewnej nonszalancji, jaka objawiała się w każdym jego geście i jaką dostrzegłam już na stypie, gdy gęsto tłumaczył się kelnerkom z potłuczonego kieliszka.
Był mojego wzrostu, choć wydawał się większy przez rozbudowaną klatkę piersiową i naprężone pod koszulą bicepsy. Czerwona twarz błyszczała w słabym świetle jedynej niewykręconej żarówki. Czujne oczy zajmowały pół tego oblicza – drugą połowę pochłaniały usta rozciągnięte w grymasie imitującym uśmiech oraz podobny do kartofla nos. Ścięte na jeża, jasne włosy kontrastowały z cerą, a jednocześnie uzasadniały jej odcień. Miałam przed sobą typowego „świńskiego blondyna”. Zakolczykowanego w dodatku – na stypie dziwnym trafem umknęło mi zdobiące lewe ucho kółko, prawdopodobnie złote.
Pomimo iż z twarzy wykazywał podobieństwo do typowego pijaczka, który każdą noc spędza w innej knajpie, trzeba było mu oddać sprawiedliwość – miał w sobie trudny do sprecyzowania urok. Może szczerość oblicza i niepewnego, odrobinę kpiarskiego uśmiechu wpływała uspokajająco? A może to sprawka tak niepasujących do pozornego szczęścia podpuchniętych od łez powiek?
Na bialutkim, cienkim materiale koszuli wciąż widniały plamy po winie. Mężczyzna pozbył się za to krawata, a czarną marynarkę przerzucił przez ramię. Wypolerowane buty kłuły w oczy pośród matowego brudu korytarza.
Jakkolwiek wzbudzał pozytywne uczucia, nie mogłam pozbyć się wrażenia, iż niezapowiedziany gość jest tu postacią nie na miejscu. Nie uważałam za stosowne konferować ze znajomymi Ariany po jej śmierci i dotąd sądziłam, iż pogląd ten należy do obustronnych. Ulgę, że to jednak nikt od W., powoli zastępowała niechęć do rozmawiania z takim człowiekiem w takim momencie.
– Czego dusza szuka? – spytałam podejrzliwie, zaledwie ośmielił się uczynić krok do przodu, jakby był u siebie, a nie w progu mieszkania obcej kobiety. Nie podobała mi się ta nonszalancja i nie podobało mi się przekonanie, że facet nie przyszedł tu tylko po to, by współczuć siostrze zamordowanej.
Choć pewnie morderca z rosyjskim akcentem nie podobałby mi się dalece bardziej. Przynajmniej tak pocieszałam się, taksując wzrokiem miłośnika sprawiedliwości absolutnej.
On tymczasem wzniósł oczy do nieba.
– Marto, mówi pani jak moja matka! – zawołał z ironicznym uśmiechem cwaniaka, jak gdyby zdążył zapomnieć, że łączy nas – choćby i metaforycznie – nieutulony żal po śmierci jednej z najlepszych dziennikarek młodego pokolenia. – Tylko ona ma prawie sześćdziesiąt lat. A pani?
Wysoki falset przeszedł w nieprzyjemny pisk, gdy gość zamarkował atak kaszlu, tłumiąc śmiech. Nie podzielałam nagłego rozbawienia.
– Wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że nie przyszedł pan z gazowni – warknęłam, bębniąc palcami o futrynę. – Kim pan jest i czego tu szuka?
Jego bezczelność i pewność siebie granicząca z zarozumialstwem sprawiły, że na chwilę zapomniałam, jak byłam pod wrażeniem determinacji czerwonolicego, gdy głośno domagał się realizacji jednego z podstawowych praw obywatelskich – „wszyscy ludzie winni być równi wobec prawa”.
Uśmiech zgasł, aż musiałam zamrugać, bowiem zapadła ciemność choć oko wykol. Nawet żarówka dokładnie ten moment wybrała na przemianę agonii w ostateczny zgon. W brązowych oczach – jedynym świetlistym punkcie na mrocznej mapie korytarza – odbił się bezbrzeżny smutek.
– Szczerze ubolewam, iż nie mieliśmy okazji poznać się w przyjemniejszych okolicznościach – wygłosił poważnie, bez drwiny i bez uśmiechu, nagle stając się figurą niezaprzeczalnie tragiczną. Na krawędzi świadomości zamajaczyło trudne do schwytania skojarzenie. – Witold Komarzewski – podał mi lepką od potu dłoń. – Pani niedoszły szwagier.
Po karku przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Słynny fotograf Witek. Narzeczony Ariany. Widziałam go raz czy dwa w telewizji, kilkakrotnie też pokazywała mi ich wspólne zdjęcia, gdy na chwilę wpadała do Torunia. Osoba, która miała znacznie więcej powodów niż ja, by płakać za Arianą i by nienawidzić jej kata.
Spuściłam głowę, odruchowo odsuwając się od wejścia, które dotąd zagradzałam.
– Przykro mi – wymamrotałam bezsensownie. Inne słowa nie wydawały się odpowiednie. Te były po prostu banalne, na dodatek znów dawały wrażenie, jakoby było mi przykro nie z powodu śmierci wspaniałej osoby, a przez wzgląd na prywatną żałobę Komarzewskiego.
Do wejścia nie trzeba było go zachęcać. Wsunął się do mieszkania, powłócząc nogami w idealnych i z pewnością bardzo drogich butach. Ucieszyłam się w duchu, że rano gruntownie wysprzątałam.
Cisza ponownie zawisła między nami. Tym razem zabrakło w niej miejsca na lęk. Pustki natomiast było aż nadto. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, jak powiedzieć, jak się zachować wobec człowieka, który właśnie pożegnał przyszłą żonę. Na wiszącym nad telewizorem pejzażu znów zatańczyła sylwetka Ariany.
– Bierzesz ślub? – Nie dowierzałam. Nie mieściło mi się w głowie, że wielka i niezależna dziennikarka może dać się zaobrączkować i sprowadzić do roli żony. Choć oczywiście, zdecydowanie wątpiłam, czy małżeństwo jakkolwiek wpłynie na pędzącą z prędkością francuskiego TGV karierę.
Ariana okręciła się dookoła własnej osi, po czym opadła na fotel, wprost na stertę świeżo wyprasowanych ubrań. Zmełłam w ustach przekleństwo bardziej odruchowe niż wynikające z faktycznej złości.
– Tak – powiedziała z czarującą prostotą. Uśmiech rozświetlił pyzatą twarz, a promień słońca przeciął rude tym razem włosy poziomym, rdzawym pasmem. – Witek mi się oświadczył – dodała, pokazując pierścionek na serdecznym palcu. Z zazdrością popatrzyłam na diamentowe oczko.
W jej głosie nie było przechwałki lub dumy – mniejsza o to, czy z powodu bycia narzeczoną, czy z racji otrzymania tak kosztownego prezentu. Tylko zwykła radość, zupełnie niepasująca do damy z wielkiego świata. Nieświadomie Ariana spotęgowała moją zazdrość – nie dość, że wszystko jej się udawało, to wcale się z tym nie obnosiła. Przyszła do mnie też wcale nie po to, żeby opowiedzieć o zaręczynach, tylko w celu przekazania „tego, co zawsze” – jak powtarzała z konspiracyjnym uśmiechem i mrugnięciem przywodzącym na myśl dziecięce zabawy w szpiegów.
– Szczęściara – westchnęłam, powracając do malowania paznokci, którą to czynność przerwała niezapowiedzianą wizytą. Purpurowy lakier sechł, śmierdząc przeokrutnie. – Skąd ty wzięłaś tego twojego Witka?
Ariana wzruszyła ramionami, poprawiając grzywkę targaną przez wpadający z zewnątrz wiosenny wiatr.
– Sam się znalazł – odparła już spokojnie, bez euforii charakteryzującej osoby ślepo zakochane. – Przysiadł się do mnie na jednej gali, robił zdjęcia, komplementował… Potem wyciągnął mojego maila, że niby to musi mi te fotki przesłać. – Zachichotała jak nastolatka. – No i tak się zaczęło. A za rok zostanę jego żoną… – Przechyliła głowę, spoglądając w dal. Kątem oka obserwowałam zadumę na jej twarzy i myślałam tylko o tym, że powinna się uśmiechnąć. Nie wypadało, by uśmiech kiedykolwiek znikał z twarzy komuś, kto wychodził zwycięsko z każdej batalii staczanej z życiem, czy to na gruncie zawodowym, czy prywatnym.
Ten sam Witek stał teraz w progu jedynego pokoju, wahając się, czy usiąść. Kontrast z bezczelną nonszalancją sprzed kilku minut wydawał się groteskowy.
– Proszę, niech pan usiądzie. – Wskazałam mu fotel, sama zaś ruszyłam do kuchni. Ariana nie zadawałaby się z byle kim, a z tego, co słyszałam od niej i z telewizji, Komarzewski należał do warszawskich elit. Nie miałam wprawdzie w lodówce kawioru, łososia ani niczego równie wystawnego, lecz czymś musiałam go ugościć. Padło na kupione tuż przed hiobową wieścią ciasteczka oraz koniak z sobie tylko znanych przyczyn jeszcze nieopróżniony. Widocznie czekał na okazję – choćby tak ponurą jak dzisiejsza.
Wychodząc z kuchni, rzuciłam okiem na zbiorowisko naczyń stojące na suszarce. Zdążyłam je wszystkie pomyć, ale o wytarciu o poranku nie mogło być mowy. W ramach niemyślenia o tym, po co Witold Komarzewski (o którym nie potrafiłam myśleć inaczej jak o Witku od Ariany) zdecydował się zawitać w me wyjątkowo skromne progi, trzymałam się tematu kuchni i upchnięcia zawartości suszarki w jednej z dwóch szafek, kiedy tylko na powrót zostanę sama.
Z Arianą czy bez niej, życie musiało toczyć się dalej.
Kiedy wróciłam, Witek z markotną miną topił się w miękkości starego, nadgryzionego zębem czasu fotela. Trzymał coś w dłoni i bawił się tym, lecz przestał, zaledwie usłyszał moje kroki. Zacisnął pięść moment zbyt późno – promień słońca wydarł z jego ręki biały blask.
Milczeliśmy oboje, gdy otwierałam okno i gdy wyjmowałam z kredensu kieliszki bardziej nadające się do wódki niż koniaku. Z powodu bezustannych problemów finansowych, które wyłącznie w części rozwiązywała stała pomoc Ariany, ograniczyłam zastawę do niezbędnego minimum. Ciszę przerywał trzepot gołębich skrzydeł, gdy zatapiałam się w drugim z foteli, przenosząc wzrok na przerażająco puste oczy Witka.
Dlaczego pan przyszedł?, ciążyło mi na końcu języka. Bezceremonialne i nie na miejscu pytanie nie wydawało mi się najlepszym sposobem rozpoczęcia rozmowy. Niestety, żadne inne nie istniały, wobec czego w ramach kompromisu z samą sobą milczałam, czekając na jego reakcję.
Doczekałam się po całej wieczności, kiedy już gołębie odleciały daleko stąd, rozdzwoniły się kościelne dzwony, a plac przed rynkiem zaroił się od krzyczących w kilku językach turystów. Doczekałam się, gdy dobiegło nas przełamujące wszystkie bariery zdanie po rosyjsku. Nie rozumiałam go. Nie musiałam rozumieć, żeby nagle mną wstrząsnęło.
Po minie Witka poznałam, że i on czuje się podobnie. Otworzył usta… a potem zupełnie niespodziewanie otworzył również zaciśniętą dotąd dłoń. Na jej wnętrzu głębokie, czerwone kreski zaznaczył mieniący się w promieniach popołudniowego słońca pierścionek z brylantowym oczkiem. Nie było mowy, żebym go nie poznała.
Zatkało mnie.
– Skąd… skąd pan to ma? – wychrypiałam niedorzecznie po chwili, podczas której ulotnił się niefortunny rosyjski turysta, pozbawiony świadomości, jak bardzo wpłynął na losy dwojga ludzi siedzących w pokoju na drugim piętrze kamienicy.
Witek posłał mi potworny uśmiech – gorzki, krzywy i wyglądający raczej na grymas rozpaczy.
– Zwrócono mi go dzisiaj – oznajmił, akcentując czasownik, bym nie miała żadnych wątpliwości, kto zwrócił pierścionek. – W wyściełanym aksamitem pudełeczku. Z bilecikiem! – prychnął, zaciskając dłonie aż do zbielenia kłykci.
– Z bilecikiem? – powtórzyłam jak echo. Albo się przejęzyczył… albo mieliśmy do czynienia ze szczytem bezczelności w wykonaniu najbardziej bezkarnego zbrodniarza dwudziestego pierwszego wieku.
Nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął do kieszeni poplamionych winem spodni. Moment później podał mi pogniecioną karteczkę.
Ariana z pewnością życzyłaby sobie, by zachował to pan jako pamiątkę.
Z wyrazami najszczerszego współczucia,
W.
– Boże… – wyszeptałam ze zgrozą, obracając w palcach straszliwy papierek. – Ten człowiek nie ma sumienia.
– A i owszem.
Twarz Witka poszarzała. Drżały kąciki ust i podbródek z lekkim, może dwudniowym zarostem. Oddając bilecik, miałam ochotę przytrzymać dłoń fotografa, w jakikolwiek sposób dodać mu otuchy.
W bezkreśnie smutnych piwnych oczach wzbierały łzy. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc milczałam, złożywszy dłonie na kolanach. Przez rynek bez szacunku dla naszej żałoby przetaczała się kolejna fala hałaśliwych turystów. Przymknęłam oczy i oparłam głowę o dołek w szyi, poddając się przepełnionemu żalem nastrojowi chwili.
Pytania wróciły niczym starzy przyjaciele. Dlaczego W. zabił Arianę? Szykowała przeciwko niemu jakiś bezwstydnie szczery artykuł? Wcale nie chodziło o dziennikarstwo, tylko o większą sprawę? A może powodował nim dyktatorski kaprys – chciał pokazać całemu światu, że może rozporządzać ludzkim życiem, jak mu się podoba i nie spotka go żadna kara? Cokolwiek pragnął osiągnąć, posunął się do najgorszej istniejącej zbrodni, demonstrując wszystkim, ile jest warte jego człowieczeństwo.
Nikt nie zasługiwał na los rzuconej w kąt zabawki. A już na pewno nie Ariana Hauser!
– Wiesz co? – Głos Witka rozbrzmiał niczym majaki chorego. Fotograf złapał mnie raptownie za rękę, ścisnął przegub tak mocno, że aż pisnęłam z bólu. Porzucił przy tym oficjalną formę, jakby w tej samej sekundzie co ja pojął, iż znacznie więcej nas łączy niż dzieli. – Ja go dopadnę! Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię… Pokażę mu, że równość wobec prawa istnieje. Że sprawiedliwość istnieje. Zdemaskuję go przed światem… albo zabiję. Jedno z dwojga.
Na nowo przeszył mnie znajomy chłód. Patrzyłam na łzy płynące po twarzy Witka jak na melodramat – chwytający za serce, ale wciąż odległy, bo jedynie zrodzony w czyjejś komercyjnej wyobraźni. Słuchałam jego głosu, jakbym słuchała radia – odległej, nierealnej, nieżyciowej piosenki, która mimo to wywołuje drżenie podbródka. W jego dramacie było coś, co odbierało sytuacji całą logiczną podstawę – a jednocześnie brutalnie wbijało w kontekst rzeczywistości. W zamkniętej dłoni fotograf wciąż trzymał pierścionek zaręczynowy podarowany kobiecie, z którą chciał być do końca życia. I był…
To, co mówił, nie miało najmniejszego sensu. Niby jak sam, bez pomocy służb, brygady antyterrorystycznej, kogokolwiek znaczącego w świecie, zamierzał dopaść W. i wymierzyć sprawiedliwość? Ale z drugiej strony… wielcy bali się kolejnej wojny. Witek nie był wielkim, nie odpowiadał za cały naród, więc i interes narodowy nie krępował mu rąk. Może i był szalony, gdy z lśniącymi od łez oczyskami patrzył na mnie jak na Matkę Boską, jakby szukał wsparcia, wskazówki, ostatniej nadziei… Lecz ja to szaleństwo rozumiałam. A gdyby miało najmniejszą szansę powodzenia, być może pod wpływem tej chwili, tych łez, tej kameralnej tragedii pośród wszechogarniającej żałoby powiedziałabym: „jeśli potrzebujesz pomocy, zrobię, co się da”? Czy po taką deklarację przyszedł?
Kolejne wspomnienie uderzyło na podobieństwo pioruna. Zdjęcie, które Witek zrobił Arianie, zanim jeszcze się zaręczyli. Pokazywała mi je, ciesząc się jak mała dziewczynka i powtarzając, że nigdy wcześniej nie czuła się równie piękna. Stała na polu z makiem w dłoni – bo ona kochała maki jak żadne inne kwiaty. Stała więc, chowała zadarty nos w czerwonych płatkach, wiatr targał jej włosy koloru orzechowego kremu. Przez tę jedną uchwyconą na wieczność chwilę była całkowicie prawdziwa – bez rudej farby, bez makijażu i strojów dobieranych przez stylistki. W prostej, brązowej sukience do kolan ze skórzanym paskiem podkreślającym talię, którą niezaprzeczalnie miała, wyglądała tak prosto, tak zwyczajnie… i tak ślicznie jak nigdy. Witek wydobył całe jej wewnętrzne piękno, którego nie potrafiła uwypuklić żadna telewizyjna kariera.
Przed obiektywem jego aparatu czuję się naga, powiedziała mi kiedyś, gdy siedziała w salonie późnym wieczorem, z nogami na stole i po dwóch czy trzech kieliszkach czerwonego wina. Czasem boję się, że jednym zdjęciem wydrze ze mnie wszystkie sekrety. A sekrety to jedyne, co we mnie pozostało prawdziwego.
Zabrała te swoje małe tajemnice do grobu…
– Jesteś szalony – wyszeptałam, szept bowiem wydał mi się jedyną stosowną formą komunikacji. – Niby jak chcesz to zrobić?
Krzywy uśmiech wstęgą wstąpił na szerokie oblicze Witka.
– Pracuję nad tym – odparł zagadkowo, ocierając rękawem ślady łez. – Pracujemy – poprawił się, a ja machinalnie pomyślałam o jego drobnym towarzyszu ze stypy. – Ale… czuję, że we dwóch nie damy rady. Chciałbym wiedzieć, czy… czy pomożesz nam dać mordercy Ariany to, na co zasługuje?
Mógł powiedzieć „temu bydlakowi”. Mógł użyć całej gamy epitetów. Mógł sformułować pytanie na dwadzieścia tysięcy pięćset sposobów. Wybrał taki, który odebrał mi jakiekolwiek prawo do odmówienia.
– Tak – powiedziałam szybciej niż pomyślałam, w co tak naprawdę się pakuję. Zresztą nawet gdybym dokonała dokładnego bilansu zysków i strat… W tamtym momencie zostawiałam za sobą mieszkanie na Starówce, które notabene zawdzięczałam tylko jednej osobie, kilka bliższych lub dalszych znajomości, skromny dorobek aktorski i marnej jakości popisy barmańskie. Dwadzieścia pięć lat pustego życia jednej z wielu. Tyle było do stracenia. Do zyskania? Sprawiedliwość.
Koniec końców, byłam to winna Arianie.
*
Gdyby spytać przeciętnego obywatela Polski, czego dotyczyła konferencja w Davos, jaka miała miejsce dwudziestego czerwca roku bieżącego, zapewne rozłożyłby bezradnie ręce. Ewentualnie, gdyby należał do jednostek wybitnie zorientowanych w sprawach świata lub uczniów skazanych na prasówki na każdej lekcji wiedzy o społeczeństwie, napomknąłby o bezpieczeństwie energetycznym i perspektywach wykorzystania energii ze źródeł odnawialnych na najbliższe dziesięć lat. Temat dla szarego żuczka z milionowej masy nie dość, że niezrozumiały, to niewiele go obchodzący. Zdarzyło się jednak coś, co sprawiło, że Davos było na ustach wszystkich.
Szwajcarską mieścinę uzdrowiskową, rozsławioną na cały świat przez „Czarodziejską Górę” Manna, kojarzono głównie z dorocznych spotkań Światowego Forum Ekonomicznego, które odbywały się tam od 1971 roku i tylko raz, po zamachu jedenastego września, przeniesiono je do Nowego Jorku. Trudno jednakże wymagać tej wiedzy od obywateli z reguły niezainteresowanych tematyką ekonomii w wymiarze globalnym, toteż gdy w wieczornych wiadomościach padła znacząca nazwa mieściny, przemiła prezenterka o nieskazitelnej cerze, ustach barwy rafy koralowej i wysokim, arystokratycznym czole określiła Davos jako „kurort zimowy, w którym rokrocznie odbywają się zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim”. O Światowym Forum Ekonomicznym nie padło ani słowo.
Konferencja dotycząca bezpieczeństwa energetycznego et caetera nie miała bynajmniej charakteru oficjalnego. Stało się to niejako wbrew organizatorom, a wśród powodów nieobecności wielu światowych przywódców wymieniano pył wulkaniczny wędrujący znad islandzkich kolosów (o tym, że wędrował tak, dziwnym trafem, od kwietnia, mało kto pamiętał), powodzie zlokalizowane tu i ówdzie (przy czym nazwy konkretnych krajów padały szeptem, jakby bano się zweryfikowania faktów) oraz ogólny chaos związany z kryzysem gospodarczym. Pomimo tak niekonkretnych przyczyn, obecni tylko ze zrozumieniem kiwali głowami. Spotkaniu przedstawicieli kilkunastu państw przypisano charakter stricte informacyjny – przy okrojonej frekwencji nikt normalny nie podejmowałby decyzji o doniosłym dla losów świata znaczeniu.
W obecności nielicznych kamer telewizyjnych – wysłanych z obowiązku, bo kogo obchodziłaby nieszczególnie dla widza zrozumiała konferencja bez jakiejkolwiek realnej wagi? – przemawiał właśnie premier Włoch, gestykulując z rozmachem właściwym przedstawicielom swej nacji. Był to człek wzrostu nikczemnego, toteż zajmując miejsce za mównicą, skorzystał skwapliwie ze stołka dyskretnie podsuniętego przez czuwających nad porządkiem na sali. Jego czysty, dźwięczny i przepełniony emocjami głos echem odbijał się od ścian olbrzymiego pomieszczenia, wobec tak niewielkiej liczby uczestników zdającego się pustym. W jednej z ostatnich ław, jak powiadały później osoby dobrze poinformowane, prezydent Niemiec z twardym, gardłowym „r” streszczał po francusku życiorys Włocha swemu sąsiadowi, szefowi belgijskiej dyplomacji, którego o wiele bardziej interesowały pikantne szczegóły z życia popularnego w Europie premiera niźli jego naszpikowana fachowymi terminami, a przez to śmiertelnie nudna przemowa. Sytuacja na sali narzucała skojarzenie z klasą licealistów na lekcji matematyki tuż przed wakacjami – i to nie tylko ze względu na drewniane ławy. Klasę, dodajmy dla porządku, na tyle leniwą, by nie zwracać uwagi na przedmiot wykładu, a zarazem na tyle ułożoną, by nie dawać wyrazu jawnego lekceważenia. Zresztą, nawet sam przemawiający nie żywił jakiejkolwiek nadziei na bycie słuchanym – wyciągi wszystkich wypowiedzi i tak miały znaleźć się w bazie danych niedługo po konferencji, więc kto by sobie zaprzątał głowę słuchaniem bełkotu, którego nie rozumiał i referujący? Raport był wspólną robotą speechwriterów i rządowych ekspertów, toteż wątpliwe, by premier, z wykształcenia mimo wszystko filolog klasyczny, zdawał sobie sprawę ze znaczenia połowy używanych terminów.
Prezydent Niemiec, stary polityczny wyjadacz, któremu za kilka miesięcy kończyła się kadencja, kończył ponoć pasjonującą opowieść o szczegółach osobistych stosunków premiera Włoch z gwiazdą filmów, jakich dyplomata z sąsiedniego kraju w życiu nie oglądał (a w każdym razie nie przyznałby się do ich oglądania), gdy salą wstrząsnął huk. Czuwający nad przebiegiem konferencji oraz jej bezpieczeństwem Szwajcarzy stanęli jak wryci, jakby gorączkowo próbowali sobie przypomnieć, czy w prognozie pogody zapowiadano gwałtowne burze albo trzęsienie ziemi. Zgromadzeni politycy i dyplomaci, a wraz z nimi rzesza równie znudzonych asystentów, ożywili się nagle, spoglądając w kierunku, z którego dobiegł odgłos porównywalny z dźwiękiem wydawanym przez bombę stykającą się z podłożem. Istnieją bowiem chwile, gdy nuda jest gorszym wrogiem niż grupa arabskich terrorystów-ekstremistów.
Ale żaden atak bombowy nie zawalił elipsowatego, kopułowego stropu, a w drzwiach nie stanęli terroryści. W ogóle, nie stało się nic wielkiego – tylko na scenę międzynarodowej, nikomu do niczego niepotrzebnej konferencji wkroczyła całkiem nowa postać.
Narzucona niedbale na błękitną koszulę (sugerującą niejako, że wszystkie białe piorą się w murach twierdzy z podobnie białego kamienia) sportowa marynarka oraz brak krawatu nie są na spotkaniach wysokiego szczebla, choćby nieoficjalnych, mile widziane. Lecz czyż mogła się tym przejmować osoba, która była na owych spotkaniach niemile widziana sama w sobie? W. wkroczył na salę, jak gdyby nigdy nic, jakby nie spóźnił się karygodnie ani nie wyglądał niczym kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas spotkania z wyborcami.
Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że się pojawił, by perorujący z całkiem nieadekwatnym do tematu podnieceniem szef włoskiego rządu z oburzenia opluł mikrofon, a moderatorzy konferencji w popłochu ruszyli w stronę rosyjskiego dyktatora, z teatralną uprzejmością pokazując mu miejsce między przedstawicielami Ukrainy i Polski. Dwaj wspomniani wymienili znaczące nazbyt wiele spojrzenia. Znajdujący się dalej prezydent Niemiec miał, wedle późniejszych relacji, wykazać się dalece mniejszym taktem, cedząc przez zęby:
– Jego pilot pomylił kurs i chłopak zamiast w Hollywood, wylądował w Davos.
Użycie pogardliwego określenia „chłopak” telewizyjni eksperci, debatujący nad konferencją po wieczornych wiadomościach, jednogłośnie uznali za uzasadnione, z racji siedmioletniej przewagi wieku nad samozwańczym dyktatorem. Tylko jedna dziennikarka, nieopierzona istotka o pokazowo liberalnych poglądach, zauważyła o ton zbyt głośno: „Widać prezydent Niemiec pozazdrościł koledze poparcia społecznego”. Nietaktowny komentarz, co oczywiste, eksperci zgodnie zignorowali, poprzestając na milczącej dezaprobacie.
W. usiadł grzecznie i przez większość przemowy premiera, co niezwykłe, nawet nie rzucał się w oczy, pomijając podejrzliwe spojrzenia, jakimi bezustannie częstowali go obaj sąsiedzi. Za każdym razem odpowiadał uniesieniem brwi w wyrazie teatralnego zdziwienia.
– Minął się z powołaniem – komentowali potem eksperci, bijąc w bęben, w który uderzył w ramach preludium prezydent Niemiec. – Powinien był zostać aktorem.
Odgrywanie niewiniątka, ku niekłamanej zgrozie grona specjalistów, omawiających późnym wieczorem szczegóły zachowania dyktatora, jakby zależało od tego życie co najmniej całych ich rodzin, szło W. na tyle dobrze, że po kilkunastu minutach nikt już nie wydawał się pamiętać o wielkim wejściu. Premier Włoch spocony jak podczas fali upałów w słonecznej Italii (a na termometrze było raptem dwadzieścia pięć stopni) zszedł wreszcie z mównicy, odpowiednie służby zadbały o dyskretne usunięcie stołka, a na sali zapadła grobowa cisza. W oddali bzyczała natrętnie nietaktowna mucha.
Teraz przemawiać począł reprezentant Polski, osobnik mało istotny dla kraju, ale bardzo dla rządu, ilekroć potrzebowano kogoś od czarnej roboty. Mężczyzna ów, czerwony z gorąca i z purpurowo-sinym nosem (można było się jedynie domyślać powodów takiej aparycji) wszedł na mównicę z wyraźną ulgą, uwolniwszy się od niechcianego towarzystwa. W. skwapliwie skorzystał ze zwolnionego miejsca i, nie bacząc na podstawowe zasady etykiety, przesunął łokieć na część ławy przeznaczoną dla Polaka. Zgromadzeni zareagowali zbiorowym zmarszczeniem brwi.
Na tym jednak dyktator swego lekceważenia dla prawie-sąsiada wyrażać nie zakończył. W trakcie referatu na temat gazu i ropy naftowej, które to sprawy winny W. wybitnie interesować, rosyjski przywódca wyjął kartkę i począł czynić notatki z pewnością niezwiązane z tematem. Oczy nielicznych kamer bacznie śledziły każdy jego ruch, porzucając resztę towarzystwa. Na sali natychmiast zapanowało swoiste rozprężenie, a prezydent Niemiec o ton głośniej opowiadał belgijskiemu koledze o dyplomatycznych wpadkach Polaków.
Przemawiający tymczasem zrezygnował z walki ze swą łamaną angielszczyzną i skorzystał z pomocy tłumacza. Sala odetchnęła, wszyscy woleli bowiem słuchać nieznanego języka, a potem wersji powszechnie zrozumiałej niż czegoś, co angielski przypominało wyłącznie z nazwy. Wyłącznie jedna osoba nie zwracała na przemowę uwagi, jakby było jej wszystko jedno, kto mówi albo w jaki sposób to czyni.
W. zawzięcie skrobał po kartce, rysował coś na marginesie, kreślił, czynił dopiski i omal nie wystawił koniuszka języka na znak heroicznego wysiłku, jaki przyszło mu czynić podczas czerwcowej konferencji.
Przedstawiciel Polski, wyraźnie speszony brakiem koncentracji audytorium na problemie, a zarazem zdeterminowany, by jak najdłużej utrzymać miejsce z dala od W., mówił z coraz mniejszą dozą sensu, aż wreszcie sens zatracił zupełnie i lał wodę, co wprawdzie było zrozumiałe dla szerszej publiczności, jednakowoż nijak się miało do tematu bezpieczeństwa energetycznego et caetera. Wreszcie, gdy już cierpliwość zgromadzonych znalazła się u kresu, co wyrazili bębnieniem palcami o blat ławy bądź też spoglądaniem na kosztowne zegarki (tylko W. niestrudzenie bazgrał), moderator podszedł do Polaka i szepnął mu coś na ucho. Poczerwieniały ostatecznie mężczyzna poprawił nerwowym ruchem krawat, zahaczył rękawem o mównicę, wyrzekł jakieś słowo w ojczystym języku (nie nasza to sprawa, czy było poprawne politycznie), po czym wreszcie ruszył ku przeznaczeniu.
Przeznaczenie natomiast wstało, zanim jeszcze prawie-sąsiad powrócił na miejsce, i, zgodnie zresztą z wyznaczonym wcześniej porządkiem, udało się ku podwyższeniu dla referującego. W jednej dłoni powiewał mu plik zapisanych kulfoniastymi bukwami kartek, druga dzierżyła nieodłączną laskę.
Sala zamarła. Kilkunastu przedstawicieli państw, w tym również osoby tak znamienite jak znany ze swych radykalnych poglądów prezydent Francji czy liberalny premier Wielkiej Brytanii, równocześnie poprawiło garnitury w bezwarunkowym odruchu buntu przeciw pogardliwemu zachowaniu W. Przynajmniej tak komentowali sytuację telewizyjni eksperci.
– Sytuację energetyczną Związku Ra… przepraszam, Rosji, znamy wszyscy – mówił, zdradzając targające nim, zrozumiałe w tej sytuacji emocje, jeden z czołowych polskich polityków, zaproszony naprędce do studia, zaledwie stacja dostała cynk, że w Davos „się dzieje”. – Wolelibyśmy, i myślę, że mówię tu w imieniu sporej części narodu, dowiedzieć się, w jaki sposób zginęła Ariana Hauser.
– Tak publicznie? – wyraził wątpliwość były parlamentarzysta, obecnie wycofany z życia politycznego biznesmen, którego z przyzwyczajenia (posłował przez pięć kadencji!) zapraszano przy okazji każdego barwniejszego wydarzenia. – Tacy nigdy się nie przyznają.
– No bo czy Stalin się spowiadał ze zbrodni katyńskiej? – rzuciła cierpko przedstawicielka starszego pokolenia żurnalistów, nobliwa dama z dużym kokiem, malinowymi ustami i wyjątkowo ciętym językiem, którego trafne użycie w części chociaż wypełniało lukę po pannie Hauser.
– Pani Jadwigo – próbował tchórzliwie interweniować redaktor prowadzący, lękając się najwyraźniej o własną skórę – obawiam się, że to zbyt daleko idące porównanie…
Ale nikt go nie słuchał.
Wróćmy jednakże do istoty sprawy, to jest konferencji w Davos. Pomijając rażąco niestosowny do okazji strój, W. wyglądał całkiem po ludzku, w związku z czym nie spodziewano się z jego strony zbytniej bezczelności. Zgromadzeni liczyli zapewne po cichu, że wilk nasycił się wykradzioną sąsiadom owieczką i na jakiś czas nałoży choć maskę demokratycznego przywódcy. Innymi słowy – powszechnie wierzono w cud.
W. jednakże z wiary nie zdawał sobie sprawy, a i jego podejście do Boga pozostawało okryte zasłoną milczenia, wobec czego stanął na mównicy nieświadom pokładanych w nich nadziei i rozpoczął przemowę. Czy jednak trzymał się tematu, czy może faktycznie zgodnie z późniejszym życzeniem byłego parlamentarzysty przedsięwziął roztrząsanie kwestii śmierci Ariany Hauser, stwierdzić było dane nielicznym.
Dyktator-poliglota kpił w żywe oczy, zwracając się do międzynarodowej publiczności po rosyjsku!
Tego już było za wiele. Prezydent Francji, energicznością zdradzając włoskie korzenie, wstał z miejsca.
– Excuse me – warknął przez zęby, używając angielskiego na dowód, iż nawet Francuzi potrafią zrezygnować z narodowego zacietrzewienia, gdy sytuacja tego wymaga –could you talk in English, please? Perhaps you was not told that, but it is the minority of us, who know Russian. [1]
– Honestly – odparł z chłodną uprzejmością W., świdrując srebrzystymi oczami odważnego polityka, podczas gdy prawa dłoń zaciskała się mechanicznie na hebanowej gałce – I am not sure if there is anybody in here, who knows Russian. Obviously, I am talking about the representatives of the countries. [2]
– Arogancja! – krzyczeli unisono eksperci jakiś czas później.
– Ale akcent ma nienaganny – dodawała złośliwie pokazowo liberalna dziennikareczka, której nie wyrzucono ze studia wyłącznie ze względów przyzwoitości. Komentarz poszedł w eter, lecz nikt nań nie odpowiedział. Relacja z Davos nie zostawiała miejsca na dyskusje niskich lotów.
– So what are you doing? – zapytał rzeczowo prezydent Francji, łypiąc na W. spod ciemnej czupryny, pieczołowicie ułożonej w naturalną fryzurę. Zmrużył przy tym z rozdrażnieniem oczy, a młode wśród zacnego towarzystwa starszych pań i panów oblicze przecięły zmarszczki, przemieniając przystojnego amanta rodem z szykownych paryskich salonów w zagniewanego kogucika, niszczącego bezpowrotnie cały swój urok. Miliony kobiet przed telewizorami musiały westchnąć z nieskrywanym żalem.
W. nie zdradzał żadnych emocji. Jedynie kącik ust drgał mu w wyrazie skrywanego rozbawienia. Promienie słońca padały wprost na jego twarz, oświetlając cerę o delikatnym odcieniu różu i uwypuklając grubo ciosane rysy twarzy. W szklanych paciorkach oczu odbiły się pomarańczowe błyski z okiennych szyb.
– Me? – spytał z miną niewiniątka, lekceważącym gestem poprawiając wysadzaną brylantami bransoletę szwajcarskiego zegarka. Słoneczne refleksy rozświetliły krótkie, przyprószone siwizną włosy niczym przewrotnie groteskową aureolę. – I am just giving a job to your interpreters.[3]
Zapadła cisza – nie tylko na sali w Davos, gdzie nikt już nie pamiętał o konferencji dotyczącej bezpieczeństwa energetycznego oraz perspektyw wykorzystania energii ze źródeł odnawialnych na najbliższe dziesięć lat. Również w studiu eksperci zgodnie umilkli, nie znajdując słów potępienia dla tak jawnej arogancji.
Stało się jasne, że jak W. od Ariany Hauser zaczął, tak na niej nie poprzestanie. Wilk – czy raczej groźny rosyjski niedźwiedź – poczuł się pewnie na obcym terytorium. Tylko patrzeć, jak znowu zgłodnieje i ruszy na polowanie. I kto go wtedy, moi drodzy, powstrzyma?
__________________________
[1] (ang.) „Przepraszam (…)czy mógłby pan mówić po angielsku? Może nikt panu tego nie powiedział, ale tylko nieliczni z nas znają rosyjski”
[2] (ang.) „Szczerze mówiąc (…) nie jestem pewny, czy w tym miejscu znajduje się ktokolwiek, kto zna rosyjski. Oczywiście, mówię o przedstawicielach krajów.”
[3] (ang.) „Ja? (…) Ja tylko daję pracę waszym tłumaczom”
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 21:59, 30 Sty 2011 Temat postu: |
|
|
Sceny trzecie, czyli kryształowa melodia
Każde szanujące się państwo posiada swój własny koniec świata. Miejsce, gdzie diabeł już nawet dobranoc nie mówi, psy miauczą, koty szczekają, ptaki świecą, a słońce śpiewa. Zapomnianą wioskę na skraju czasoprzestrzeni, w której ośrodek życia kulturalnego stanowi rozpadająca się karczma. Szereg domków o ścianach pamiętających czasy, gdy na wroga szło się z bronią drzewcową. A im bardziej szanujące się państwo, tym bardziej zapadła taka wiocha.
Istniało przeto miejsce po europejskiej stronie Rosji, gdzieś w pobliżu Uralu – choć i tej informacji nie należało do końca wierzyć – gdzie nie istniał czas ni przestrzeń, gdzie nawigacja stawała się bezużyteczna, a kompas prawdopodobnie dostawał bzika. Klimat panował tam łagodniejszy niż na Syberii – porównywalny jedynie z najbardziej południową jej częścią. Fauna i flora przypominała tę, która istnieje w dowolnym punkcie Europy w klimacie umiarkowanym kontynentalnym. Były więc lasy, były rozległe pola pełne kwiatów i zbóż. Były nawet dziki między gęsto rosnącymi drzewami, a odgłos wydawany przez spulchniające ziemię ryje niósł się nocą aż do nielicznych domów, kołysząc do snu nawykłych do natury mieszkańców.
Wioska nie miała nazwy, bo i po co ktoś nazywałby trzy domy na krzyż, niezliczone połacie drzew i rozległe pole traw rozciągające się po drugiej stronie dziurawej drogi. Od dawna nie rodziły się tam dzieci, toteż nikomu na myśl nie przyszło określać jakimkolwiek słowem miejsce, w którym przez długi, długi czas żyła w odosobnieniu tylko dobrotliwa starowinka i gromada jej kotów.
Czyż nie jest paradoksem, iż właśnie na owym krańcu cywilizacji, w rozpadającej się chatynce bez prądu i z rzadka jedynie zaszczycanej luksusem bieżącej wody przyszedł na świat najpotężniejszy człowiek współczesnej Rosji?
Najstarsi mieszkańcy – owa starowinka oraz dobiegający kresu życia batiuszka z sąsiedniej osady – doskonale pamiętali, w którym domu urodził się i wychował W. Teraz budynek nie przypominał tego, czym był przed pięćdziesięciu pięciu laty. Starą chatkę odnowiono, wzmacniając kruszące się mury i dobudowując piętro z jasnej cegły. Wewnątrz pobiegły rury kanalizacyjne i liczne instalacje elektryczne. Ktokolwiek ujrzałby intensywną przebudowę domu, nie mógłby zapewne wyjść ze zdumienia – któż zamierzał zamieszkać w niedawnej ruderze, w miejscu bez imienia ni współrzędnych geograficznych? geograficznych może to W. za życia jeszcze stawiał sobie muzeum?
Renowacja jednak przebiegała bez świadków. Czasem asystowała jej tylko siwowłosa sąsiadka, gdy, nie mając innego zajęcia, zjawiała się za płotem i czujnymi mimo upływu lat oczami oceniała postępy w pracy. Olbrzymie, porośnięte gęstym futrem kociska otaczały ją z głośnym miauczeniem, ocierając się o spuchnięte starością nogi. A ona raz jeden nie zwracała uwagi na ukochane zwierzęta. Obserwacja pochłaniała ją bez reszty, jakby od odnowienia rozpadającej się wiejskiej chaty zależała resztka pozostałego kobiecie życia.
Od długiego czasu dom stał odremontowany, pachnący i świeży. Co więcej – zamieszkany. W ciągu kilku dni potroiła się liczba ludzkich mieszkańców wioski. Każdy z trzech budynków rozlokowanych obok siebie po obu stronach ubitej drogi zyskał stałego lokatora. Po sąsiedniej osadzie krążyły plotki, jakoby W. pozbył się wreszcie uciążliwego domostwa, odsprzedając je dwojgu młodych ludzi którzy, nie wziąwszy jeszcze ślubu, udawali wyłącznie dobrych znajomych, osiedlając się w dwóch chatach naprzeciw siebie.
Jego rzadko się widywało. Z reguły nie wychodził ze swych czterech ścian, w których miał – wedle plotki – dostęp do najnowszych technologii. Czyżby był szpiegiem? Dla kogo pracował? Dlaczego kiedy już zjawiał się w sąsiedniej wsi – a działo się to z reguły, gdy pilnie potrzebował uzupełnić zapasy żywnościowe – nieodmiennie nosił ciemne okulary i skórzaną kurtkę? I jakie stosunki łączyły go z mieszkanką dawnej „rezydencji” dyktatora, skoro ponoć strzelał oczami do ekspedientki w jedynym sklepie w okolicy?
Pytania, na które sam zainteresowany nie chciał, a nikt inny nie umiał udzielić odpowiedzi, czyniły mężczyznę postacią podejrzaną. Gibkość potężnego ciała i wiecznie zmarszczone brwi tylko wzmagały wrażenie, iż to człek ze wszech miar podejrzany, którego należy się wystrzegać. Nawet w zakochanych oczach ekspedientki zjawiał się strach, ilekroć obcy przekraczał próg sklepu, niskim głosem prosząc o paczkę najtańszych papierosów albo czarny chleb.
Inaczej sprawa się miała z jego towarzyszką. Choć i ona wyraźnie alienowała się od społeczności, zyskała wśród tubylców coś w rodzaju milczącej aprobaty. Mówiła mało, a kiedy już się odzywała, był to cichy, dziecinny głosik. Od czasu do czasu dało się słyszeć w jej mowie coś niezwykłego, innego, coś, co równie dobrze mogło być obcym akcentem, jak też inną, miejską wymową.
Była drobna, zupełnie odmienna od przysadzistych wieśniaczek o rumianych policzkach i grubych warkoczach. Miała cienkie, zniszczone włosy koloru słomy, choć krążyła plotka, że to tylko farba, a naprawdę dziewczyna jest brunetką. O ile kiedy przybyła tu przed wieloma miesiącami – nikt nie pamiętał dokładnie, iloma – jej kształty dało się jeszcze określić mianem „znośne”, o tyle ostatnio przypominała, ku głębokiemu ubolewaniu kumoszek z sąsiedniej wsi, stracha na wróble, zwłaszcza gdy nie spinała włosów klamrą, pozwalając jasnym kosmykom sterczeć na wszystkie strony. Zlatywały z niej ubrania, w jakich przyjechała – szybko jednak dorobiła się nowych, trudno powiedzieć, skąd.
Wiek dziewczyny stanowił kolejną zagadkę. Wahano się między dwudziestką a trzydziestką, bliżej tej pierwszej, kiedy widziano ją rozłożoną na polnej trawie z marzycielskim spojrzeniem wbitym w chmury, drugiej zaś, ilekroć nakładała właściwy miastowym makijaż i z optycznie wydłużonymi rzęsami oraz nienaturalną barwą ust zjawiała się w sklepie.
Przyjaźniła się ze starowinką i jej kotami. Czasem odwiedzała mężczyznę z naprzeciwka, lecz tak naprawdę nigdy nie widziano ich razem. Kim była i jaką rolę odgrywała w jego szpiegowskim planie? Mieszkańcy sąsiedniej osady rozkładali ręce.
Nikt nie wykazywał się dostateczną odwagą, by zbadać dogłębnie tę sprawę.
*
Siedziała na drewnianej ławce, ustawionej surrealistycznie pośrodku łąki, badając świat przez oszukańcze oko obiektywu. Dął wiatr i śnieg bezustannie osypywał się z drzew na wystające kolana, ledwie skryte pod grubym, podszytym futrem płaszczem. Wokół dzwonił bezmiar nieludzkiej ciszy, z rzadka tylko jak nitkami przetykany głosem kosów i odległym szelestem nagich gałęzi. Sople na łysych konarach wygrywały kryształową melodię i tylko raz na jakiś czas symfonię przerywał trzask spadającego lodu, jakby natura potrzebowała czasu, by wybrzmiały nieme brawa. Odrywające się sople nie huczały, niknąc bezszelestnie w głębokich, miękkich zaspach.
W obiektywie tańczył śnieg skrzący się na bezkresnej równinie i tak dalekie, że aż nierealne dachy domów unurzane w bieli jak w farbie. Gdzieś tam, gdzie niebo zlewało się z ziemią na pozbawionym linii horyzontu obrazie, był ciepły salon z centralnym ogrzewaniem, stosy rozrzuconych bezładnie książek i technikolor ekranu włączonego laptopa. Gdzieś tam sterty poukładanych starannie kartek czekały na powrót swej jedynej pani.
– Jeszcze nie teraz – mruknęła sama do siebie w nieistniejącym języku, połączeniu wszystkiego, co znała lub co kiedyś przekroczyło bramy jej umysłu. Teraz istniał tylko aparat i ta bezgłośna melodia zimy na końcu świata.
Myśl wróciła niespodziewanie do dnia, w którym dziewczyna tu przybyła. Rozglądała się wtedy na boki szybko, nieufnie jak schwytane w sidła zwierzątko. Z ryczącego dumnie jeepa wysiadła na drżących nogach, potykając się o własne pantofle. Było lato, a zmysły stępiła wielogodzinna podróż i koniak, którym w ramach środka uspokajającego poił ją na pokładzie odrzutowca generał Barsukow. W narzuconej przez wojskowego na dziewczęce ramiona kurtce robiło się gorąco, bez niej – zimno.
– To żart? – spytała, widząc miejsce, w którym miała zamieszkać. Dom wydawał się zbyt wielki jak dla jednej osoby, a wątpiła, by generał został zwolniony z obowiązków w celu dotrzymywania jej towarzystwa przez czas nieokreślony. Nawet żałowała, że to niemożliwe. Barsukow, pomimo surowego wyrazu twarzy, opiekował się nią troskliwie, jakby stanowiła najcenniejszy powierzony mu skarb. Setki razy odpowiadał na powtarzane do znudzenia pytania, nie złościł się i choć miał do tego pełne prawo, ani razu nie uświadomił jej, że zachowuje się jak zepsuta pannica, która kręci nosem na spotykające ją szczęście.
A ona po prostu się bała. Lękała się tego nowego, nieznanego, obawiała się nieistniejącej na mapach wioski, sąsiadki, o której ją poinformowano… Wszystkiego. Była skończonym mieszczuchem. Zbyt dobrze pamiętała upiornie długi czas, jaki nie z własnej woli spędziła w życiu na wsi i całe zło, które od tamtej pory nie dawało jej spokoju już nigdy.
Zaledwie przekroczyła próg domu, nie czując nóg i marząc jedynie o kawałku podłogi, na którym będzie mogła zwinąć się w kłębek, uderzył ją w nozdrza cudowny zapach pieczonego mięsa. Zaraz potem o zdrętwiałe od podróży łydki otarło się coś miękkiego. Po wąskim przedpokoju kręciły się dwa puszyste koty o rudawej sierści i kolosalnych rozmiarach, jakby ktoś skrzyżował domowego kocura z lwicą albo panterą. Pokryte gęstym futrem ogony niby miotełki ścierały kurz drogi i otępienia.
Nim zdążyła się rozejrzeć po nowym domu, otworzyły się drzwi na lewo od wejścia, zaś aromat buchnął z całą mocą. Pusty od dawna, zaklejany jedynie namiastką prawdziwego jedzenia żołądek zwinął się w bolesną spiralę. W progu kuchni – bo to musiała być kuchnia – stanęła maleńka staruszka, uśmiechając się promiennie do zmęczonych podróżników, jakby znała ich od wieków.
– Andriusza, kiedy ja cię ostatnio widziałam! – zawołała i już ściskała Barsukowa, aż ostatecznie pozbył się nieposłusznej gumki, ściągającej w kitkę sięgające ramion, brązowe włosy. – Ależ wyrosłeś! Jak tam studia Ilji?
Potężnie zbudowany generał w milczeniu poddawał się czułościom filigranowej kobiety. Dziewczyna odsunęła się w cień, z tłumionym chichotem obserwując scenę powitania. Lustrowała przy tym uważnie staruszkę – zmarszczki, spod których z ledwością wyłaniała się pociągła twarz z olbrzymimi oczami koloru gołębich piór, pocięte siatką zgrubiałych żył, spracowane ręce i chudą szyję, pulsującą niebezpiecznie przy każdym okrzyku. Spod barwnej chusty skrywającej głowę matrony wysunęło się kilka śnieżnobiałych, posklejanych kosmyków.
– Obronił się – oznajmił tymczasem Barsukow z ojcowską dumą, nachylając się do staruszki, by bez podskakiwania mogła wycisnąć na jego policzkach głośne pocałunki suchych warg. – Mamy magistra w rodzinie. Ale wie pani, jego ambicje sięgają stopnia doktorskiego .
– Pani! – Starowinka prychnęła, odsuwając się od generała. – Andriusza, kiedy ty się nauczysz, że jesteśmy rodziną? Wala by ci dała za tę „panią”!
Barsukow dyskretnie przewrócił oczami, po czym złożył szarmancki pocałunek na żylastej dłoni kobiety. Dopiero wtedy ona zwróciła się w stronę dziewczyny, przypominając sobie nareszcie o obecności jeszcze jednej osoby.
– Wybacz, kochana – zaczęła przepraszającym, wciąż energicznym tonem. – Tak rzadko widuję Andriuszę, że kiedy już go dopadnę, muszę o wszystko wypytać. Awdotia Romanowna – przedstawiła się, widząc wyciągniętą w jej stronę rękę. Zamiast ją uścisnąć, najzwyczajniej w świecie objęła osłupiałą dziewczynę, nogą opędzając się od miauczących kotów.
Nigdy wcześniej nie doświadczywszy podobnej serdeczności, przybyła stała niczym żona Lota, nie potrafiąc uczynić rozsądnego kroku. Tylko ta Awdotia Romanowna kołatała jej w głowie w sposób zgoła idiotyczny, aż chciało się zapytać: „A nazwisko jak? Raskolnikowa?”, jakkolwiek byłoby to zbyt wiele absurdu naraz.
– Dla ciebie babcia Dunia – dodała jeszcze, mrugając porozumiewawczo do dziewczyny. Po czym, bez żadnego uprzedzenia o zmianie tematu, podjęła: – Nie gniewasz się, mam nadzieję, że się tak panoszę w twoim domu?
Moim?
Posmakowała tego przeszłego słowa w teraźniejszości, koniuszkiem języka zlizując spod nosa zabłąkane płatki śniegu. Skraj płaszcza był już mokry od roztopionego puchu, a po płatkach na rękawach pozostały jedynie bezbarwne kropelki. Kosy odleciały. Cisza stała się dalece pełniejsza, gdy nie towarzyszyło jej nic więcej poza muzyką, która dźwięczała bardziej w duszy dziewczyny niż na zewnątrz. Kryształy sopli wygrywały melodię niczym napełnione wodą szklanki.
Minęło lato, jesień przemknęła niczym intruz, kołując nad wioską pluchą, żółcią liści i deszczem, który jednostajnym stukotem w blaszany parapet budził o poranku jedyną panią na dawnym zamku obecnego władcy. Nastała zima, wraz z nią zaś i mrozy, i magia wczesnych zmierzchów, i srebrząca się, niewinna biel, pośród której można było się nurzać niczym w puchowej pościeli.
Zamrugało światełko w aparacie, zaledwie musnął je palec z wiśniowym paznokciem. Odpryski lakieru przypominały o konieczności zadbania o siebie – czymś, co w dawnym życiu było obowiązkiem, w tym: przyjemnością, na którą pozwalała sobie, kiedy tylko chciała.
Przebiegła szereg zdjęć ośnieżonej łąki, ośnieżonego lasu, ośnieżonych domów… Były prawie jednakowe i w tej jednakowości – piękne. Oddychała siwą parą w zapadającym nieubłaganie zmroku i napawała się dwoistością widoków – prawdziwym i uchwyconym ukochanym aparatem. Niedrogim. Nienowym. Mogła poprosić o jakikolwiek sprzęt, ale chciała tylko tego jednego – takiego, jaki miała dawno, dawno temu, zanim jedną minutą wyrwano ją z lat piekła.
Myśl zatoczyła koło, powracając bezszelestnym lotem ku przeszłości. Przypomniała sobie pierwsze noce w wiosce, gdy długo nie mogła zasnąć, wsłuchując się w ciszę i ten szelest, jedyny dźwięk pośród wszechobecnej nicości. Po latach miejskiego gwaru, po codziennym huku, z którym stopiła się bezwiednie w jedno, cisza przerażała. Łaknęła każdego dźwięku, nadstawiała ucha, ledwie zdawało jej się, że słyszy przemykający drogą samochód albo że koty babci Duni biegają po podwórku. Wstawała, chodziła po domu – nagle całkiem swoim, nie wynajętym, lecz stuprocentowo własnym – czytała książki… Przesypywała godziny niczym piasek klepsydry, aż zasypiała nad ranem, kiedy pierwsze odgłosy działania jedynej sąsiadki – a może ich iluzja – dawały upragnione wytchnienie od nocnego czuwania.
Minęło wiele dni, nim przestawiła się na inny rytm, inne życie i inną rzeczywistość. Zniknął pęd, który dotąd uznawała za naturalny. Nic nie było na teraz, na zaraz. Nawet zadanie, które jej wyznaczono – szalone i nie do końca zrozumiałe – nie posiadało żadnego rozsądnego terminu. Wolność, niczym nieskrępowana i nieograniczona, uderzyła początkowo do głowy. Dziewczyna wstawała po południu, spędzała resztę dnia przed komputerem albo nad znalezionymi na strychu książkami, odsuwając zadanie w nieokreśloną przestrzeń. Rosła sterta naczyń w zlewie. Zmniejszały się zapasy w zbyt nowoczesnej jak na tę okolicę lodówce.
Zanim się opamiętała, upalne nie do zniesienia lato poczęło częstować ją deszczami, pośród których tak cudownie spacerowało się po łące… A gdy świat wysychał po ulewie, kładła się w wysokiej trawie, spoglądając w niebo i zastanawiając się, co w tej powszechnej bez-konieczności robią babcia Dunia i sąsiad z naprzeciwka, Walerij, czym się zajmują, czym wypełniają godziny.
Tylko czasem ciążyło oczekiwanie. Burza mruczały w oddali, gdy siedziała na parapecie przy otwartym oknie i czytała kolejną ze starych książek z wytartymi literami, przez które przebijała się z wyraźnym trudem. Wiatr w tym czasie buszował w papierach, przewalając pożółkłe kartki albo szarpiąc strony notesu z czerwonymi makami na okładce.
Teraz burz nie było, kartki w poczuciu obowiązku ułożyła chronologicznie, a do notesu zaglądała jedynie wtedy, gdy już znużyło ją piękno okolicy i gdy nasyciła się spokojem nowego świata, nowego życia z dala od pośpiechu, który na dobre pogrzebała w pamięci pod warstwą nowych doznań.
Ściemniało się, toteż wstała wreszcie z ławki, wyłączyła aparat i ruszyła w stronę domu. Śnieg sięgał do przemokniętych kolan, a nowy już zaczynał padać. Trudność brnięcia ku zapalonym światłom w odległych budynkach wynagradzały srebrne skry i drżące od miękkich kroków sople na przystrojonych w igły świerkach i sosnach, tak odmiennych od łysych drzew w pobliżu siedziska zbitego z desek, ustawionego w punkcie, gdzie las zlewał się na dobre z łąką.
Gdy już dotarła w okolice drogi, na której warstwa śniegu była cieńsza niż na rozległych polach, chód stał się łatwiejszy, a uwolnione myśli poczęły krążyć wokół bzdurnych tematów. W pokładach świadomości dziewczyna spróbowała odnaleźć datę. W domu nie miała kalendarza. Żyła w innym rytmie, według wizyt jedynej osoby, za którą tęskniła pośród okołosyberyjskiej głuszy. Te zaś były tak nieregularne, iż wkrótce poszły w odstawkę miesiące i dni tygodnia. Istniało wczoraj, dziś, jutro i ten dzień, do którego raz niecierpliwie odliczała godziny, kiedy indziej zaś marzyła o odsunięciu go jak najdalej – z reguły, wtedy, kiedy pofolgowała lenistwu, kurz panoszył się we wszystkich czterech pokojach, piramida naczyń w zlewie groziła zawaleniem, a pożółkłe kartki leżały odłogiem, zastąpione kolejną powieścią.
W kuchni babci Duni paliło się światło. Pewnie znów eksperymentowała z przepisami z grubej, rozpadającej się księgi z początków ubiegłego stulecia albo z jeszcze starszego notesu, należącego do jej dalekich przodków, którzy przywieźli nowatorskie pomysły z carskiego dworu. Czasem nieopisanie trudno było sobie wyobrazić, że babcia Dunia miała jakichś przodków, że istniał ktokolwiek przed nią i zgrają wiecznie wygłodniałych kotów o ludzkich imionach.
Zawahała się, czy nie wstąpić do staruszki, nie posiedzieć przy rozgrzanym piekarniku i nie posłuchać opowieści z dawnych lat… Coś jednak pociągnęło ją w stronę domu.
W pierwszym momencie po przekroczeniu progu pożałowała tego ruchu. Przeraził ją panujący wewnątrz ziąb. Wychodząc rano do sąsiedniej wioski po zakupy, zapomniała nastawić ogrzewania. Potem nie zjawiła się u siebie – nawet siatki odniósł spotkany w sklepie Walerij, gdy poprosiła go o to, używając całego uroku niebieskich oczu, jakimi obdarzyli ją zgodnie Bóg, los i geny. Mężczyzna nie wyglądał na zachwyconego obarczeniem go obowiązkami tragarza, akurat bowiem zajmował się gruchaniem z prześliczną ekspedientką, Agrafią. Ponieważ jednak Walerij z dość oczywistych przyczyn odczuwał wobec młodszej sąsiadki szczególny rodzaj respektu, złamał się szybko i tak dziewczyna pozbyła się tobołów, mogąc spokojnie ruszyć na otwartą przestrzeń własnej wolności.
Zakupy stały oparte o ścianę przedpokoju, ale o ogrzewaniu Walerij albo nie pomyślał, albo w ramach buntu pomyśleć nie chciał. Skwitowała fakt ów ciężkim westchnieniem.
Siatki ciążyły niczym kowadła, gdy kopniakiem otworzyła uchylone zaledwie drzwi kuchni i wraz z całym jedzeniem władowała się do pomieszczenia.
Kiedyś, w poprzednim życiu, nie znosiła gotować. Teraz nie wyobrażała sobie życia bez lodówki wypełnionej składnikami potrzebnymi do przygotowania najbardziej wymyślnych dań, często niedostępnymi w miejskich supermarketach, cóż dopiero we wsi na końcu świata. Na szczęście, miała wyjątkowo dobrego dostawcę. Kochała także kolumnady zwieszających się znad okna ząbków czosnku, papryczek chili czy suszonych ziół. Obchodzenia się z całą gamą produktów spożywczych uczyła ją cierpliwie babcia Dunia, odnosząca się do kulinarnych eksperymentów nader entuzjastycznie. Specyficzna więź wytworzona przez nieokreślone miesiące między obiema kobietami w dużej mierze opierała się właśnie na wspólnym przebywaniu w małej, przytulnej kuchni o ścianach wyłożonych kanarkowożółtymi płytkami i szafkami z jasnego drewna sięgającymi wysokiego sufitu.
Gdy już liczne, acz skromne jeśli chodzi o różnorodność zakupy wylądowały na stosownych półkach lodówki, w mrozach zamrażarki, w puszkach i pojemnikach, dziewczyna porzuciła kuchnię, nie czując jeszcze dostatecznego głodu, by zająć się kolacją. Na obiad wprosiła się do babci Duni – a po każdym posiłku u energicznej staruszki można było skazać się dobrowolnie na dwudniową głodówkę. Gotowała porcje jak dla pułku żołnierzy – takie, którym nie mógł podołać nawet łakomy z natury Walerij.
Przekroczyła szybko ciemny przedpokój, o tej porze roku wzbudzający pierwotny lęk, korzeniami sięgający wczesnego dzieciństwa i wysokich, mrocznych pięter w kamienicach zbyt daleko stąd, by móc pamiętać dokładną lokalizację. W salonie czuła się o wiele lepiej.
Największemu pokojowi w całym domu wciąż daleko było do komnat, które widziała podczas krótkiego lecz znaczącego pobytu w Moskwie. Jednocześnie kojarzył się wielkością ze złożonym do kształtu prostokąta pierwszym mieszkaniem, jakie wynajmowała, nim wyjechała z rodzinnego miasta. Gdyby miała kogo zaprosić, mogłaby spokojnie zorganizować prywatkę, tyle miejsca pośrodku pomieszczenia pozostawiały upchnięte przy ścianach komódka, kredens oraz długa, zajmująca jeden bok pokoju kanapa. Przed nią wznosił się stolik na nogach w kształcie odwróconych stożków, zaskakująco stabilny pomimo osobliwej konstrukcji. Na blacie, jak zwykle, porozrzucała swoje rzeczy: paczkę chusteczek, czytaną ostatnio książkę, zabazgrane koślawym pismem kartki… Pośrodku, niczym w oku cyklonu, znajdował się ukochany laptop. Był to jedyny faktyczny łącznik ze światem, jaki posiadała.
Odłożyła aparat na komodę, między rzeczy zdjęte o poranku z suszarki, po czym zasiadła przed komputerem. W sercu coś piknęło, mignęła myśl, kadr z powrotu do domu… Nim jednak złapała skojarzenie, włączyła ogrzewanie. Nie zamierzała spędzić całego wieczoru w puchowej kurtce.
Sfatygowane sprężyny jęknęły, gdy padła na nie całym ciężarem ciała, biorąc komputer na kolana.
Na widok tapety – słynnego zdjęcia z konferencji w Davos, które w czerwcu obiegło cały świat – uśmiechnęła się mimowolnie. Minęło tyle czasu, ale nie znalazła niczego bardziej stosownego na ekran, co wzbudzałoby podobne rozbawienie przez kolejne miesiące. Zacietrzewiony prezydent Francji, knypek w garniturze od Armaniego, z poczerwieniałą gębą wygraża upierścienioną dłonią stojącemu na mównicy W. Ten zaś spogląda na oponenta z kamiennym spokojem, a jednocześnie wydaje się, że zaraz kąciki wąskich warg pójdą w górę, zaś absurdalne zarzuty o przemawianie w ojczystym języku spotkają się z wybuchem najszczerszej wesołości.
Zastanawiała się czasem, czy autor tego zdjęcia nie powinien dostać specjalnej nagrody. W słotne dni nic tak nie poprawiało humoru.
Myśli oderwał od tapety dopiero szczegół, którego brakowało jej od kilku godzin – data. Według laptopa był dwudziesty pierwszy grudnia. Serce zabiło mocniej, lecz zaraz wróciło do stałego rytmu, uciszone racjonalizmem, który nie pozwoliłby rozkleić się z byle powodu.
Dwudziestokilkulatka żyjąca samotnie w bezimiennej, rosyjskiej głuszy nie może być osobą miękką.
Zresztą, zanim jakiekolwiek łzy zdążyły irracjonalnie napłynąć do jakichkolwiek niebieskich oczu, a drżenie brody odbite w czarnej części ekranu znikło na dobre, rozległ się znajomy brzęczyk. Jedyny komunikator, jakiego używała, dawał o sobie znać – a przecież żadna z trzech osób, które miała na liście kontaktów, nie powinna być teraz dostępna. Teoretycznie Walerij – ale gdyby on czegoś chciał, nie bawiłby się w wyższą technikę, tylko przelazł ośnieżoną drogę i zapukał do drzwi.
Serce podfrunęło do gardła, gdy otworzyła tajemniczą wiadomość.
Jesteś.
Roześmiała się w głos, a jej śmiech echem odbił się od kremowych ścian salonu. Niby irytowało ją zaczynanie rozmowy od stwierdzenia oczywistego faktu – jednak gdyby rozmówca rozpoczął w jakikolwiek inny sposób, czułaby się z pewnością zawiedziona.
Jestem. Właśnie przyszłam. Od rana tułałam się po okolicy.
A ty gdzie jesteś? Podobno miałeś dziś cały dzień zawalony.
Wydało jej się, że słyszy ciężkie westchnienie W., gdy w chwilę później na ekranie komputera pojawiła się odpowiedź.
W samolocie. Komórka z Internetem to dar niebios, moja droga. Bez niej umarłbym z nudów.
W pokoju powoli się ocieplało, więc zrzuciła kurtkę z ramion i usiadła na jej miękkiej, podbitej futrem powierzchni. Zamarzyła o gorącej czekoladzie, tylko do kuchni było zbyt daleko, lot zaś mógł w każdym momencie się zakończyć, kładąc kres rozmowie z W. Kiedy udawało się go złapać, należało wycisnąć konwersację jak cytrynę – do ostatniej sekundy.
Jesteś niepoprawny, papo. Kiedy przyjedziesz?
Formalnie nie byli nawet spokrewnieni. Ale tak wyszło – może on o to poprosił, a może ona sama poczuła się jego córką, gdy wparował do odnowionego domu i z ojcowską troską począł kontrolować każdy aspekt jej życia. Zresztą, różnica wieku pozwalała na podobne relacje, które obu stronom dawały swobodę – w końcu dorosłej córki nie trzeba sprawdzać na każdym kroku – a jednocześnie specyficzną więź. Nie trwało wiele tygodni przyzwyczajanie się do dziwnego, nieużywanego od dawna słowa.
Poproszę następne pytanie.
Uśmiechnęła się pod nosem, palcami rozczesując splątane, jasne włosy. Pociągła twarz w okiennej szybie skryła się w miękkiej etoli blond kosmyków. Spoglądała przez kilka sekund na odbicie, które ostatnio łapała coraz rzadziej, aż wreszcie rozbrzmiał upragniony brzęczyk.
Mam wolny dzień jakoś przed świętami. Módl się, żeby mi żadnego dyplomatołka nie wcisnęli.
Tego „dyplomatołka” pożyczył od jakiegoś Polaka, choć lokatorka domostwa w nieistniejącej wiosce nie potrafiła sobie przypomnieć, od kogo dokładnie. Grunt, że W. bardzo się to określenie spodobało – uznał je za wyjątkowo trafne, „biorąc pod uwagę poziom dzisiejszej dyplomacji”. Choćby się nawet nie zgadzała, nie śmiała polemizować.
Przegadać go na gruncie politycznym było niemożliwością.
I zrób listę życzeń.
Kolejna tradycja. Co dwa tygodnie zjawiał się ktoś – jeśli W. nie mógł, w drzwiach stawał generał Barsukow – z torbą wszystkiego, czego sobie uprzednio mailem zażyczyła. Mogła poprosić o każdą istniejącą rzecz, choć szybko przestała z tego prawa korzystać. Zamawiała głównie książki, składniki wymyślnych potraw, na które nie było co liczyć w wiejskim sklepiku, albo ubrania. Innych parafernaliów starczyło aż nadto.
Nie ma sprawy, szefie.
Czasem, wyjątkowo rzadko, nazywała go „panem dyktatorem”. Przez jego twarz przemykał cień irytacji, lecz sprawnie maskował to ironicznym uśmieszkiem. Początkowo uważała zwrot za doskonały żart. Dopiero po jakimś czasie, czytając kolejne artykuły na temat zachowania W., zrozumiała, że zachowuje się szczeniacko. Nie chciał być dyktatorem, a po prostu głową państwa. Pozornie nieszkodliwe określenie nasuwało zbyt wiele pejoratywnych skojarzeń.
A jak praca?
Nie obawiała się już tego pytania tak jak kiedyś. Powierzone zadanie wykonywała sumiennie, krok po kroku – jedynie początkowe konieczności wprowadzania mnóstwa poprawek doprowadzały ją do szaleństwa. Im dalej w las, tym coraz większą przyjemność sprawiała lektura listów sprzed ponad pół wieku, choć niewiele z nich rozumiała. Obiecywała sobie, że gdy już skończy, poszuka w Internecie tropu, który podpowie jej, po co W. kazał przetłumaczyć dzieło duńskojęzycznej działalności epistolarnej.
Teraz dobrze. Ale poprawianie po Arianie było koszmarem.
Odwaliła fuszerkę?
O zmarłych mówi się dobrze albo wcale, przemknęła przez jej głowę złota myśl. Odrzuciła banał – wszak chodziło o stwierdzenie faktu.
Straszną. Czasem zastanawiam się, po co w ogóle kazałeś JEJ się tym zajmować.
Kiedyś ci wyjaśnię, obiecał lakonicznie i na tym rozmowa się urwała. Zapewne samolot donikąd stanął u celu.
Pomyślała o prezydenckim życiu W. O codziennych konferencjach, interwencjach, wywiadach, sporach, spotkaniach, które nikomu do niczego nie służyły i dokumentach spisywanych w zaciszu kremlowskich murów. O stałej gotowości i wiecznej służbie. O tym, jak wykradał jedyne godziny własnej wolności bezwzględnemu zegarowi, byle tylko się z nią zobaczyć.
Jeszcze pół roku temu sama pragnęłaby takiego życia. Pędu, pośpiechu, wiecznej gonitwy bez chwili wytchnienia dla umysłu. Dopiero na długo później zrozumiała przyczynę. W ciszy, w spokoju przychodziło zbyt wiele myśli, które pragnęła zamieść pod dywan. „Hydra pamiątek”, rzekłby Mickiewicz. Lecz teraz, gdy hydra straciła liczne głowy, a życie uporządkowało się znacznie chętniej niż zbyt wielki dla jednej osoby dom, nie bała się spokoju. Wręcz przeciwnie – łaknęła go. Nie istniała dłużej poza idyllą brzmiącej w uszach ciszy zimy gdzieś, gdzie zatrzymano czas.
Dwudziesty pierwszy grudnia…
Zdała sobie sprawę, że wie, co będzie pierwszym punktem na najnowszej liście życzeń.
Tymczasem jednak, porzucając szumiący komputer, zagłębiła się na powrót w inercji i bezruchu, sięgając po gruby notatnik w czerwone maki, porzucony na parapecie. Powoli przerzucała kartki zapisane równym, schludnym pismem, jakiego mańkut nie nauczyłby się, choćby ćwiczył dzień w dzień. Westchnienie zazdrości dla tych, co przyszli na świat praworęcznymi, bezwiednie wyrwało się z owiniętej wełnianym swetrem piersi.
Zagłębiła się w lekturze i w tym momencie przestał istnieć świat.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Lill dnia Nie 22:05, 30 Sty 2011, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 21:35, 03 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
Dobra, postaram się
Oczywiście mi się podoba. Poza tym, jak na razie, wszystkie moje wyobrażenia "co będzie dalej", powstałe na kanwie tego, co o tej historii mi wspominałaś, idą w cholerę. Nie, żeby to był zarzut Po prostu spodziewałam się, że córeczka będzie zbuntowana/odrzucona przez tatę, a nie przygarnięta i w pełni z ojcem pogodzona. To trochę łamanie schematów, ale pozytywne
Witek też zaskakuje, wydaje się być człowiekiem o wielu twarzach, najpierw robi na marcie fatalne wrażenie, potem w rozmowie okazuje się osobnikiem czułym i opiekuńczym - i pragnącym zemsty. Za narzeczoną czy za utraconą męską dumę? Dobre pytanie...
Ciekawe, że W., mając pod ręką córeczkę, prosił o tłumaczenie właśnie Arianę...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 21:43, 03 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
Dzięki, dzięki, An.
Witek jest skomplikowany ;P
I nie zapominajmy, że panienka spod Uralu formalnie córką W. nie jest
Opinia podbudowała mię niesamowicie, tylko odnośnie jednego brakuje mi komentarza - odnośnie mojej ulubionej sceny (Davos). Sępię opinię o tym konkretnym zdarzeniu od każdego, nie licz na taryfę ulgową xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
An-Nah
Czarodziejskie Pióro
Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: własna Dziedzina Paradoksu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 19:52, 04 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
Nie no, Davos wyszło świetnie, cała ta atmosfera konsternacji uczestników konferencji, aluzje do współczesnej rzeczywistości (premier Włoch, hmmm, Polak, hmmm) i na koniec tekst W., cholernie rozbrajający i prawdziwy... Pytanie tylko, czy facet naprawdę dbał o tłumaczy, czy po prostu chciał zirytować innych, to drugie jest o tyle prawdopodobne, że W. chyba po prostu lubi drażnić i prowokować... Sprawia wrażenie osoby, którą we władzy najbardziej pociąga zabawa innymi właśnie.
Zastanawia mnie natomiast, czemu z Niemiec przyjechał prezydent? Konferencja tak mało istotna? Kanclerz miał ważniejsze sprawy na głowie?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 21:46, 04 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
W. to przewrotna bestia jest, podobnie jak jego pierwowzór. Lubi sobie kpić ze świata (zupełnie jak jego pierwowzór).
Konferencja bardzo mało istotna, co podkreślałam Bo to, rozumiesz, nie jest Światowe Forum Ekonomiczne. Zauważ, że z kilku krajów (Polska, Belgia...) pofatygowały się pionki. Z ważniejszych to Włoch, Francuz i W. byli, ale W. to chyba tylko w celach rozrywkowych xD
Scen trzecich ciąg dalszy
Cerkiew – stara, podniszczona, a mimo to piękna w ów śnieżny dzień – jaśniała ponad dachami pobliskich domów. Świątynia nie musi wyglądać jak osławiony sobór Wasyla Błogosławionego, by zyskiwać uznanie. Ta była ładna, a jej urok zamykał się w lśniących metalicznym połyskiem trzech kopułach, w przekrzywionym krzyżu u szczytu najwyższej z nich i w jasnym kamieniu, z którego ją zbudowano. Wedle słów Agafii pochodziła z osiemnastego wieku.
Stali we trójkę u wrót świątyni, kontemplując w milczeniu pozaokrąglaną bryłę, tu i ówdzie nadgryzioną zębem czasu. Kruszyły się mury, czarny grzyb toczył strop wewnątrz – i znów należało się powołać na słowa Agafii, bowiem to ona najczęściej gościła w murach cerkwi – a kopuły ponoć przed laty błyszczały o wiele ładniej niż teraz.
Dziewczyna potoczyła wzrokiem po swych towarzyszach. Czy chodziło im o modlitwę, czy raczej o to, by pobyć ze sobą jakiś czas, nie narażając się na plotki kumoszek z sąsiedniej wsi albo na znaczące spojrzenia babci Duni nad obiadowym stołem?
Walerij Tichonowicz Kazancew, lat trzydzieści jeden, typem romantyka stanowczo nie był. Stąpał po ziemi tak twardo, jak tylko się dało. Wykształcenie techniczne zakończył jeszcze w szkole średniej, nie dotrwawszy nigdy do matury. Potem wyszkolił się na ochroniarza i tak zostało, bo cóż innego mógłby w życiu czynić z aparycją tępego osiłka i bez żadnego papierka poświadczającego faktyczne kwalifikacje? Umysłowo – dla biurokratów przynajmniej – był nikim. Fizycznie stanowił wzór do naśladowania. Karate, dżudo, taekwon-do i kilka innych sztuk walki, których nigdy jednym ciągiem nie wymienił, nie miało dla niego tajemnic. Biegał szybciej niż jeździ większość rowerzystów. Czasem zabawiał sąsiadkę kuglarską sztuczką – zabierał jej klucze i wchodził do domu przez balkon na piętrze, po czym otwierał zamek od wewnątrz.
A jednocześnie odkąd los rzucił go do wioski, zaczął czytać. Najpierw to, co znalazł w swej chatce – a że w większości spoczywali tam klasycy, znacząco poszerzył zasób słów nieuznawanych powszechnie za obraźliwe. Później wziął się za kolekcje babci Duni oraz trzeciej z mieszkańców miniaturowego osiedla. W sferze jego zainteresowań znalazły się nagle polityka i psychologia, a tę drugą chętnie odnosił do wyuczonego i jedynego sensownego w jego mniemaniu zawodu.
Miał w twarzy coś z półgłówka i może dlatego mimo faktycznych kwalifikacji nigdy nie dostąpił zaszczytu stania się bezpośrednią tarczą W. razem z doświadczonym Barsukowem oraz kolegą z moskiewskiej szkoły ochroniarskiej, Miszą Prizrakiem. Wole oczy czy złamany w kilku miejscach nos nie budziły zaufania. Strzygł się krótko, „na skina”, jak drażniła go sąsiadka, gdy dopadała ją chandra i musiała się na kimś wyżyć. Skinem jako takim w życiu nie był. Uważał się nadto za obywatela świata, zwyczajnego wprawdzie i pozbawionego filmowej urody, lecz na tyle wyzutego z brzydoty, by podobać się jakiejś kobiecie w jakimś zakątku globu.
Trafiło na rodaczkę.
Agafia Pietrowna Iwanowa, wedle słów Walerija (wszak zakochani wiedzą o sobie wszystko), uchodziła w okolicy za dziewczę, jak na lokalne warunki, światowe. Po ukończeniu szkoły pojechała na studia aż do Jekaterynburga i choć wróciła stamtąd po dwóch latach, bez dyplomu i bez bagażu, tubylcy w ramach solidarności twierdzili, iż to z winy niewystarczającego zaplecza finansowego oraz stereotypów związanych z mieszkańcami wsi. Agafia wzięła się więc do pracy w sklepie stryja, obiecując sobie, że gdy tylko zaoszczędzi dość rubli, powróci na studia do wielkiego miasta, a potem podbije Rosję jako wybitna nauczycielka angielskiego. Na razie jej uczniowie ograniczali się do diakonów oraz jednego popa. Zawsze coś.
Była całkiem ładna, a w każdym razie – niebrzydka. Miała okrągłą, słowiańską twarz z malinowymi policzkami i wiśniowymi ustami. Oczy koloru jagód oraz gruby, pszeniczny warkocz dopełniały smakowitego obrazu. Nic dziwnego, że na jej widok niejeden wiejski młodzieniec oblizywał lubieżnie wargi.
Wysoka, korpulentna i z wyraźnie zaznaczonymi kobiecymi atutami, pasowała do wyróżniającego się gabarytami Walerija. Intelektualnie wprawdzie się rozmijali – Agafia poza językami obcymi interesowała się głównie naukami ścisłymi – lecz mimo to potrafili rozmawiać o wszystkim, czerpiąc wzajemnie ze źródełka wiedzy. Ach, gdybyż nie plotki złośliwych języków i karcące spojrzenia, którymi częstowano biedną dziewczynę za związek z „obcym”…!
Weszli do cerkwi we trójkę, lecz już w tym wkroczeniu zaznaczył się wyraźny podział – para oblubieńców ruszyła w jedną stronę, zaś rzekoma partnerka Kazancewa w kierunku przeciwnym, zdecydowana dać zakochanym tyle wolności, ile tylko pragną. Na miejscu Agafii nie życzyłaby sobie miejskiej przyzwoitki, uzbrojonej w dodatku w aparat cyfrowy.
Z lodowatej ciemności, wśród której carskie wrota lśniły niczym święty obraz, wynurzył się batiuszka. Na prostą szatę z przyczyn termalnych narzucił skórzaną kurtkę, a resztki siwych włosów skrył pod futrzaną czapką, jakby zamierzał nie dopomagać w zbawieniu dusz, a wyprawić się do pobliskiego lasu na niedźwiedzie – o ile jakiekolwiek tam mieszkały.
Widywała go we wiosce już kilkukrotnie i zdążyła zauważyć, jak wielkim poważaniem się cieszy. Na jego widok milkły niecenzuralne rozmowy podpitych rolników, młodzieńcy pulsujący hormonami nie zachwycali się dłużej wdziękami okolicznych dziewek i nawet stary Saszka Winogradow, naczelny maruda w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, zaczynał promienieć. Sama jednak nie zamieniła dotąd ani słowa z pogodnym staruszkiem o zaczerwienionej nieodmiennie twarzy i brwiach tak krzaczastych, iż pod ich bujnością ginęły małe, uważne oczka.
– Good day! – zaczął jakąś przedziwną angielszczyzną, rozwierając ręce niby ramiona cyrkla. – Nize to met yo-u.
Uniosła sceptycznie brwi, po czym nienaganną ruszczyzną (na coś przydała się intensywna praca nad wymową, czyniona pod okiem bandy złożonej z W., Barsukowa, babci Duni oraz – od czasu do czasu – Walerija, kiedy akurat nie gruchał z panią swego serca) wyjaśniła, iż nie ma potrzeby rozmawiać z nią po angielsku.
– Ach. – Odcień czerwieni oblicza batiuszki zmienił się na coś bliżej kardynalskiej purpury. – Najmocniej przepraszam, mówiono mi, że przyjechała pani z zagranicy. Ale pani jest Rosjanką, tak?
Uśmiechnęła się pod nosem. W. byłby zachwycony, że „córka” tak szybko podłapała rosyjski styl życia, iż nawet lokalni nie są w stanie zdemaskować niezaprzeczalnej obcości. A Walerij i Agafia – obecnie błądzący w bezbrzeżnym mroku cerkwi i z pewnością dalecy od modlitwy – wyśmialiby duchownego, twierdząc, iż sąsiadka Kazancewa wciąż zbyt wiele przeklina i za mało pije, żeby uchodzić za prawdziwą Rosjankę.
– Jestem Słowianką, ojcze – odparła wymijająco po chwili namysłu, dumna ze znalezienia określenia, które idealnie oddawało to, kim się czuła.
Bo tak naprawdę nie była ani z Polski, ani z Rosji, ani nawet z Danii, co czasem zwidywało jej się, gdy spędzała długie godziny nad tłumaczeniem… Tak jak zgubiła imię i nazwisko, zgubiła też narodowość. Po prostu była, istniała poza czasem i przestrzenią. Nikt by jej nie oskarżył, że nie jest sobą – bo jako ona sama zwyczajnie nie egzystowała.
Za to właśnie kochała nowe życie, które jej podarowano.
– Wiele o pani słyszałem – ciągnął batiuszka, ignorując wieloznaczną odpowiedź. – Podoba się tu pani?
Poprawiła opadający na oczy kosmyk. Przemknęło jej przez myśl, zgoła w oddaleniu od tematu, że powinna dokonać tego, czym zajmowała się średnio raz na dwa miesiące – usiąść przed wielkim lustrem w łazience i porządnie przyciąć rozczochrane kosmyki. Oraz nałożyć nową warstwę farby, bo fatalnie wyglądała z ciemnymi odrostami pośród słomianego blondu.
Ewentualnie naciągnąć W. na kupno peruki – wtedy kwestia farbowania odpadłaby raz na zawsze.
– Jest… inaczej – oznajmiła wreszcie. Wyłamywane odruchowo kostki u palców strzykały nerwowo pośród głębokiej ciszy, mąconej jedynie szeptem Agafii. – Wie ojciec, przez cały życie byłam mieszczuchem, a tu nagle zamieszkałam na wsi, z dwoma domami w sąsiedztwie i lasem za płotem. Ale szybko się przyzwyczaiłam do nowego rytmu – dodała, układając usta w niezręczny uśmiech. W duszy hasało z upiorną beztroską pytanie: czy duchowny wie, z kim rozmawia? Czy i on został wtajemniczony w swoisty spisek i ma świadomość, w jakim celu „obca” zjawiła się na tym końcu świata, gdzie zimową porą nierzadko wysiadało światło?
– To ciekawe – podsumował ściszonym głosem, pocierając rzadką, srebrzącą się w blasku świec brodę. W oddali zaskrzypiały masywne drzwi. – Proszę wybaczyć niedyskrecję, ale dlaczego pani w takim razie przyjechała właśnie tutaj? Jest dużo przyjemnych wiosek w pobliżu większych miast. I gdzie pani pracuje?
Westchnęła. Czy mieszkańcy wsi zawsze są tak wścibscy? Na pewne pytania wolałaby nie odpowiadać – to jednak wzbudziłoby uzasadnione podejrzenia. Kłamstwo przed popem nie wchodziło w grę, wydało jej się nieomal bluźnierstwem. Musiała znaleźć sposób na zdradzenie tylko tej części prawdy, której ujawnienie nie groziło poważnymi konsekwencjami.
– To miejsce nie istnieje na żadnej mapie – zaczęła dyplomatycznie, poprawiając pod kurtką golf burego swetra. Przy dwudziestostopniowych mrozach przepiękną wydawała się każda rzecz, w której człowiek nie dygotał z zimna. – Usłyszałam o nim od znajomego…
Batiuszka znaczącym ruchem głowy wskazał na drzwi, za którymi znikli niedawno zakochani. Nie odpowiedziała na to nieme pytanie.
– Jestem tłumaczką. Aktualnie pracuję nad dość starym tekstem i potrzebowałam maksimum spokoju. Poza tym, nie ukrywam – nagle poczuła chęć zagrać va banque – chciałam się odciąć od dotychczasowego środowiska. Wrócić do źródeł. Trafiłam tutaj… i nie żałuję.
Ostatnie słowa padły z jej ust dziwnym, bliskim ekstatycznemu tonem. Szczerość kontrolowana na jedno zdanie zmieniła się w szczerość bezwzględną. W wiosce bez nazwy biło źródło pierwotnej energii, nieokreślonej siły, która dawała szczęście. Tak po prostu – bez wielkich wysiłków, bez gonienia mniejsza o to, za czym: mężem, rodziną czy karierą. Tutaj niespodziewanie dla siebie poczęła czerpać radość z samego człowieczeństwa. Z wypełnionych śniegiem wieczorów i poranków, gdy babcia Dunia budziła ją pukaniem, przynosząc świeże naleśniki. Może to było lenistwo albo pójście na łatwiznę – ale dobrze się czuła w ciszy odosobnienia, wśród nieskomplikowanych ludzi i bez maski, którą przez tyle lat z konieczności zakładała co rano, z jednej formy wpadając w drugą. Życie w wiosce nie wymagało żadnych form – poza byciem autentycznym. Najmniejszym, a zarazem największym istniejącym zadaniem.
Duchowny tymczasem splótł ręce z tyłu, aż pomarszczyła się skóra okrycia na plecach.
– A wie pani – teraz jego schrypnięty, starczy głos brzmiał, jakby batiuszka zamierzał zacytować jedno ze starych, prawosławnych podań – kto mieszkał kiedyś w pani domu?
Jak dobrze, że w tych ciemnościach, rozjaśnionych jedynie marnym blaskiem świec palonych w intencji zmarłych i żyjących, nie dało się dojrzeć rumieńca oblewającego zapadnięte ostatnimi czasy policzki!
Zatem on o niczym nie ma pojęcia, wydedukowała natychmiast i nie wiedzieć czemu poczuła, jak z serca spada jej olbrzymi kamień.
– Wiem – szepnęła, a masywne ściany sprzed wieków zwielokrotniły sfatygowany mrozem głos. Usłyszała w tym echu dramatyczną nutę, jakby dopiero odbicie jej własnych słów wyraziło coś, co drzemało głęboko pod sercem. Chciała zadać pytanie, które przyplątało się znienacka… lecz została uprzedzona.
– Ma pani szczęście – podjął duchowny, szurając ciężkimi butami po zapiaszczonej posadzce. – Może jako kapłan nie powinienem wierzyć w takie rzeczy… ale wydaje mi się, ze człowiek pozostawia cząstkę siebie w każdym miejscu, które zamieszkuje. A im dłużej tam przebywa, tym większa jest ta cząstka. Idąc tym tropem – znów potarł brodę, a srebrzyste igiełki zatańczyły w migotliwym blasku – dostał się pani dom z ładunkiem pozytywnej energii.
Nie była pewna, czy nie usłyszał, jak w zdumieniu wciąga powietrze głęboko do płuc.
– Uważa ojciec, że W. to dobry człowiek?
Ujrzałaby uśmiech duchownego, choćby zgasły wszystkie świece, a cerkiew pogrążyła się w egipskich ciemnościach.
– Najlepszy ze wszystkich, którzy rządzili Rosją. Kocha naród i chce dla niego jak najlepiej. To pierwszy wysoko postawiony, który nie ogranicza swoich planów do „złapać najwięcej, jak się da, a potem niech następcy naprawiają szkody”. Autentycznie pomógł wielu Rosjanom, zwłaszcza najuboższym, podnieść się po koszmarze lat dziewięćdziesiątych… Ale cóż panią tak dziwi?
Milczała, nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Coś się nie zgadzało. Ten człowiek mówił rzeczy niewyobrażalne – jeszcze rok temu roześmiałaby mu się w twarz. Pół roku temu zastanawiałaby się, czy za tym panegirykiem nie stoi solidarność mieszkańców sąsiednich osad. A teraz?
– Ach, bo pani jest z Zachodu…
Poczuła się, jakby usłyszała najgorszą obelgę w życiu. Wbiła w posadzkę mętny wzrok, a twarz płonęła jej nie gorzej niż kilkanaście świec w pobliżu ikonostasu.
– Przepraszam, muszę iść – wyrzuciła z siebie nagle, nikczemnie i tchórzliwie. – Walerij pewnie się niecierpliwi. – I, nie czekając na odpowiedź kapłana, bez pożegnania wypadła ze świątyni.
Na zewnątrz było jasno i słonecznie. Hałdy śniegu migotały spokojnym, srebrnym blaskiem. Na wydeptanej pośród nich ścieżynce żegnali się czułymi pocałunkami Kazancew z Agafią, lecz na dźwięk skrzypiących niemiłosiernie wrót odskoczyli od siebie jak oparzeni.
– Coś się stało? – Głos Iwanowej brzmiał, jakby właśnie wróciła z dalekiej podróży. Warkocz zatrzepotał niczym flaga, gdy kobieta zwróciła twarz w stronę cerkwi.
Dziewczyna zaprzeczyła energicznie, mocniej owijając twarz szalikiem. Policzki piekły niemiłosiernie.
– Nic takiego – szepnęła, kryjąc fałsz pod warstwą zmęczenia. – Głowa mnie rozbolała od tych świec.
– Pewnie chcesz wrócić? – podchwycił z nieskrywanym żalem Walerij, zerkając na stojącą kilka zasp dalej rozklekotaną ładę, którą jeździł po okolicy. Stanowczo odmawiał przyjęcia jakiegokolwiek lepszego pojazdu, argumentując, że na TAKICH drogach nawet czołg szybko ulegnie zniszczeniu, więc po co wyrzucać tyle pieniędzy w błoto. Łada, pomimo odstręczającej aparycji i rdzawych plam na wściekle zielonej karoserii, jak dotąd spisywała się bez zarzutu.
Machnęła ręką, czując wystarczające wyrzuty sumienia z innych powodów, by dokładać do listy grzechów zepsucie randki Walerija. Jemu też się coś od życia należało.
– Nie kłopocz się. Wrócę piechotą. – To brzmiało dobrze. Istniało parę rzeczy, które koniecznie musiała przemyśleć, a ryczący silnik i krztuszące się radio nieszczególnie dywagacjom natury moralnej sprzyjały.
Wracała do domu, nie czując ciężaru brnięcia przez zaspy do kolan ani wiatru dmącego prosto w twarz w najmniej spodziewanych momentach, nie czując kompletnie niczego poza paranoicznym bólem w niefizycznej części klatki piersiowej. Coś ją uwierało pod sercem, jakaś drzazga albo nieopatrznie wbita igła…
Z Zachodu, powracał na falach wiatru głos kapłana, to cichnąc, to znów wzmagając się niby krzyk. Zatem po tylu miesiącach wciąż myślała jak ci pseudoeksperci w nieskazitelnych garniturach, jak sztaby liberałów, którzy niczego nie rozumieli, jak zastępy obywateli krajów, którym los nigdy nie kazał przechodzić przez choćby setną cześć tego, co wycierpiała Rosja. Czyżby tak jak oni – wiedziała lepiej?
Dla nich W. był zagrożeniem, terrorystą nieomal. Zrobili z niego Bóg wie jakiego potwora tylko dlatego, że rządził silną ręką, nie pozwalając na zamieszki paraliżujące życie zwykłych mieszkańców. Surowo rozliczył oligarchów – co do jednego. Oddali, ile nakradli w czasach dzikiej prywatyzacji. Dbał, by nigdy nie wróciły szalone lata dziewięćdziesiąte, dla wielu przeciętnych Rosjan straszliwością bliskie stalinowskiemu reżimowi. Lata bogacenia się nielicznych kosztem całych milionów. Lata tak uparcie lansowane przez Zachód.
A ona znów złapała się na tamtym myśleniu. W zasadzie W. jest nie najgorszy, fakt, istnieją jednostki potworniejsze… ale gdzież on ma demokrację? Czyż autorytaryzm z definicji nie jest czymś strasznym, upiornie groteskową bajeczką, którą straszy się na noc niegrzeczne dzieci? Czyż odbieranie bogatym ich majątku – kto wie, w jakich okolicznościach zdobytego – nie zasługuje na najwyższe potępienie? Czy wyśmiewanie Unii Europejskiej, związków i sojuszy, knowania za ich plecami, kpina z misji dyplomatycznych w Iraku i Afganistanie nie są dowodami na to, że Rosją rządzi ktoś niepowołowany? I czy z samymi Rosjanami nie jest coś nie tak, skoro się nie buntują?
Zachód pytał, Zachód wątpił. Zachód stawiał znak zapytania, a Kreml wymazywał go i bezceremonialnie przemianowywał na wykrzyknik. Ona sama tymczasem gubiła się wciąż, po której stronie lustra stoi i w co tak naprawdę wierzy.
Po tylu miesiącach wciąż nie miała odwagi postawić własnej, nieśmiałej kropki…
Złość i zmieszanie dławiły tysiącem suchych łez. Nie potrafiła płakać nad głupotą i niezdecydowaniem.
Z nagłą determinacją przyspieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu, powrócić do pracy – tak niewiele już zostało – i oderwać się od myśli, które echem powracały, gdy zdawało się jej po raz kolejny, iż podołała temu rozdziałowi życia.
Droga była pogrążona w absolutnej ciszy. Żaden zagubiony ptak nie świergotał w gałęziach pobliskich drzew, drżąc z zimna i strosząc czarne pióra wśród wszechobecnej bieli. Podeszwy butów odciskały się bezszelestnie w miękkim, sypkim śniegu, kolejnej warstwie, która napadała ubiegłej nocy. Ponad nagimi koronami wznosiła się dumnie słoneczna tarcza, rzucając złoty blask na jasność wiejskiej drogi i zimowego lasu, i sopli z mlecznego szkła natury, kołyszących się w takt kolejnych szarpnięć batutą dyrygenta-wiatru. Bezdźwięk ponury, duszący, zmieniał się powoli w bezdźwięk, który koił poszarpane myśli, wygładzał ich krawędzie, aż wreszcie wciskał głęboko pod dywan, pozostawiając na wierzchu jedynie słodką nieświadomość.
Wracała do domu, kołysząc coraz bardziej beztroskimi ruchami siatkę pełną zakupów, wydobytą z łady Walerija. Nie miała pojęcia, kiedy Kazancew zakończy randkę z Agafią, lecz z pewnością stałoby się to po samozniszczeniu twarogu w zatęchłym bagażniku zielonego rzęcha.
Ukochaną enklawę dostrzegła z daleka. Komin chatki babci Duni pykał wesoło, posyłając w błękitną przestrzeń eteryczne kręgi dymu. Miauczał kot. Podzwaniały sople rwące się z rynny u Walerija. A gdzieś w tle, poza czarodziejską symfonią natury, grał drugi koncert, dysonansując i harmonizując jednocześnie.
Z początku nie potrafiła określić źródła dźwięku. Nie umiała też dopasować samej melodii do niczego, co znała. Niska, minorowa tonacja, kryształ czystych uderzeń, jakby marsz, jakby hymn… Majaczyły skojarzenia niczym rozwiewająca się mgła.
Przystanęła, lecz to nijak nie pomogło. Tylko teraz była pewna, że melodia rozbrzmiewa nie w jej głowie, ale naprawdę. Miękkie, smutne dźwięki pianina dobiegały od strony osiedla…
Dopiero wtedy wszystko zrozumiała, a serce zabiło niczym stado galopujących koni. Ruszyła na przełaj przez warstwę śniegu na łące, gubiąc raz po raz czapkę, aż musiała ją przyciskać ręką do rozwianych i przepoconych pod futrem włosów. Poły rozpiętego płaszcza trzepotały niby skrzydła rannego ptaka pikującego nieuchronnie ku ziemi.
Opamiętała się, dotarłszy do bramy, zdyszana i z kiełkującą w duszy nadzieją. Znów stanęła, łapiąc oddech za oddechem, starając się czynić to na tyle cicho, by nie przerwać cudownego koncertu. Rozbieganym spojrzeniem jasnych oczu obrzuciła sąsiedni dom.
Przed bramą, w kraterze ziejącym pośród śniegu, stał samochód. Całkiem zwyczajna, nierzucająca się w oczy czarna terenówka z przyciemnianymi szybami. Oczywiście, toyota.
Każde przekręcenie klucza w zamku, każdy ruch siatki i pchnięcie drzwi zdawały jej się dźwiękiem zbyt głośnym, gdy gorąco pragnęła w żaden sposób nie informować o swym nadejściu. Jakże kontrastowało łkanie białych i czarnych klawiszy z jej własną radością, tak adekwatną do pory roku, do aury, do daty – do wszystkiego!
Niecierpliwie zsunęła ubłocone buty, zaledwie przekroczywszy próg. Siatka wylądowała w kącie, na miękkiej pufie, która stłumiła stukot obijających się o siebie słoików. Przez przedpokój podążyły kocie kroki, bezgłośne stąpanie na samych czubkach palców, jakby dziewczyna była baletnicą i usłyszała właśnie melodię, do której po tylekroć tańczyła przed wielką, wytworną publicznością.
Lodowate płytki mroziły stopy, lecz żałobna, surrealistyczna słodycz symfonii zdała się godna wszelkich wyrzeczeń.
Uchyliła drzwi pokoju gościnnego, modląc się w duchu, by nie zaskrzypiały. Ktoś u Góry czuwał nad nią i wysłuchał prośby.
Na tle całej prostoty niewielkiego pomieszczenia – drewnianej ramy łóżka, spranego dywaniku na środku wiejskiej podłogi czy szafy zbitej z kilku desek – koncert ze zdarzenia rangi światowej stał się czymś kameralnym, wręcz intymnym. I dźwięki brzmiały teraz zwyczajnie, lecz w swej zwyczajności były inne od jakichkolwiek symfonii wielkich kompozytorów wygrywanych przez stuosobowe orkiestry w olbrzymich filharmoniach. Piękniejsze.
Siedział za starym, zakurzonym pianinem. Nawet nie zadał sobie trudu wytarcia siwej warstwy z pulpitu. Pasowali do siebie pod tym względem – instrument i on. W grudniowym blasku uwidaczniał się każdy pyłek na błękitnej koszuli, każde zmechacenie wełny na kraciastym bezrękawniku i każdy biały włos wśród szlachetnej siwizny pełznącej falą od skroni ku górze, pozostawiając jeszcze barwny pas po obu stronach przedziałka.
Miał zamknięte oczy. Grał całym sobą, pochylony nad pożółkłymi ze starości klawiszami – lecz nie grubiańsko zgarbiony. Blade, długie palce niczym pająki krążyły po klawiaturze, z czerni w biel i z bieli w czerń. Światło słońca odbijało się od ciężkiego sygnetu i od zwyczajnej bransolety zwyczajnego zegarka.
Dźwięki zdawały się płynąć same, bez udziału wyrzeźbionych, smukłych dłoni czarnoksiężnika i z dala od przyciskanych wciąż i wciąż pedałów. Ta muzyka była ciemna, powolna, niepewna, a zarazem czarowna mimo ponurości. Brakowało tylko sentymentalnych, szlochających skrzypiec i trąb obwieszczających kameralną, prywatną Apokalipsę.
Oparła się o framugę, nagle bowiem opadła ją słabość, dziwna niemoc. Nie potrafiła pojąć, skąd płynie melodia: z pianina, na które tyle razy patrzyła nieufnie, traktując je jak kolejny grat do zbierania kurzu? Czy może z wnętrza W., już nie dyktatora, a wirtuoza? Czy to on był muzyką, czy muzyka nim?
Przymknęła powieki. Za ich zasłoną igrały świetlne refleksy. Symfonia dobiegała końca… lecz oto dokonała się wolta i znów rozbrzmiały mocniejsze uderzenia, smutek zakryła złość, natchnienie przerodziło się w szaleństwo uderzanych boleśnie klawiszy. Odczuwała każde drgnięcie, najmniejszą wibrację – jakby nie chodziło o dźwięki, lecz o ich reakcję ze światem. Nie było osobnych zmysłów – wzroku, słuchu, dotyku. Wszystkie one zlały się w pierwotną energię, o której wspominał batiuszka, nim zawstydził ją jednym niepotrzebnym – lecz trafnym, na miłość boską! – komentarzem.
A potem świat ponownie zadrżał w posadach, ledwie do kryształowych tonów pianina dołączył głos, cichy, acz mocny i tak głęboki, jak najgłębszy ocean:
Teatr wojny nadal trwa
Udajemy, że Bóg rolę ma
Oskarżycielski ton wzbił się ponad szept, przerwał nić delikatności. Mocniejsze uderzenie, dociśnięcie klawiszy aż do końca, jakby od tej siły zależały losy uniwersum, akordem otworzyło drogę hipnotyzującemu basowi, pełnemu złości i żaru:
Adwokatom z nagła braknie słów
Wśród historii cierpkich snów zapłoną flagi znów
Nie wytrzymała. Z piersi wydarło jej się tłumione zbyt długo westchnienie. Urok utworu splątał się nieodwracalnie z bitwą, jaką stoczyła z myślami podczas drogi powrotnej. Mieszanka okazała się zbyt piorunująca – i urwała przedziwny koncert w grudniowym słońcu, jednym oddechem zburzyła misterny domek z kart kolejnych dźwięków.
Obróciła głowę w stronę pianina. W. patrzył na nią przenikliwie, a z miny rasowego pokerzysty nie dało się wyczytać śladu emocji. Milczała, urzeczona i zawstydzona jednocześnie – on tymczasem również nie uznawał za stosowne się odzywać, poprzestał więc na uważnym oglądaniu jej duszy lśniącymi srebrzyście koralikami oczu.
– Nie przywykłem grać dla większej publiczności – odezwał się wreszcie nieomal wesoło, z trzaskiem zamykając klapę instrumentu. Śmiał się; samymi oczami, usta bowiem pozostały nieruchome jak wtedy, gdy całą uwagę W. pochłaniały klawisze pianina.
– A konkurs chopinowski? – spytała, ośmielona, wkraczając do pokoju po trzeszczącej podłodze. W pomalowanej przez mróz szybie dostrzegła skrawek własnego odbicia: potarganą dziewczynę w zbyt szerokim płaszczu, śmiesznie niską bez skórzanych kozaczków.
Nie odpowiedział. Wstał niespiesznie, podszedł do niej i cmoknął suchymi wargami zaróżowiony od mrozu policzek. Ona zaś mimowolnie napięła mięśnie. Cieszyła się z tej niespodziewanej wizyty – z drugiej jednak strony niezręcznie się czuła w codziennym, spranym stroju, gdy spoglądały na nią oczy jedynego człowieka, dla którego nadal chciała wyglądać idealnie.
– Coś się stało? – Momentalnie wyczuł tę odmianę. Czujne spojrzenie przenikało ją na wskroś niczym promienie rentgenowskie.
– Nie, nic – odparła, pospiesznie odwracając głowę. Opadła na łóżko, niby to w celu pozbycia się ciężkiego płaszcza. Grzejniki wreszcie chodziły bez zarzutu, efektem czego w domu panował nieznośny upał. – Po prostu zrobiłeś mi niezłą niespodziankę.
Oparł się łokciem o pianino. Teraz patrzył w dal, czubkiem buta wystukując na skrawku podłogi rytm nieznanej melodii.
– Przecież mówiłem, że…
– …że „jakoś przed świętami” – wpadła mu w słowo, unosząc głowę. Rzuciła płaszcz na sztywną do krochmalu kołdrę, pod którą od dawna nikt nie spał. Oswobodzona z okrycia, podciągnęła nogi pod brodę i siedziała tak, obserwując W. spod półprzymkniętych powiek. W głowie kiełkowała myśl – nieznana, dziwna, straszna. – Sądziłam, że mówisz o świętach prawosławnych.
Usiadł obok niej – w sposób kuriozalnie dystyngowany wobec niezobowiązująco zapomnianego pokoju i własnego ubrania, dalekiego od drogich garniturów, w jakich zwykle go widywano. Szczupłe palce dotknęły ramienia, a chłód bransolety zegarka ocierającej się o jej szyję spowodował, iż po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz.
– To miał być ukłon w stronę twojej wiary, duszyczko – szepnął spokojnym, opiekuńczym głosem, od którego momentalnie czuła się najbezpieczniej na świecie. – Ale nawet dobrze się złożyło… odświeżyłem sobie to i owo.
Uśmiechnęła się z przymusem. Prysł czar kryształowo smutnej melodii – powrót zaś do realnego świata poskutkował zdwojoną siłą poczucia winy. Po głowie krążyły niczym przekleństwo słowa batiuszki, aż dziewczyna nie potrafiła spojrzeć W. w oczy, bojąc się jednego: by nie odczytał z jej twarzy owych nikczemnych myśli, których się dopuściła.
Zaufał jej. Pewnie myślał, że będzie inna – a ona wciąż i wciąż, pomimo wszystkiego, co dostała, powracała do niegodnych przedstawicieli Zachodu.
– Dlaczego to właśnie mnie wybrałeś? – Pytanie zawisło w powietrzu, wypełniając pustkę po odchodzących w niepamięć dźwiękach pianina. Zatrzymała wzrok na wejściu, przymkniętych drzwiach, zza których widać było skrawek kuchni i ciemny, obcy przedpokój. Za sobą miała zimowe słońce i szybę pokrytą witrażami mrozu, lecz teraz ten niewymuszony urok natury wcale na nią nie działał.
Hydra pamiątek, przemknęło przez strapiony umysł.
Zdziwienie znów odbiło się tylko w spojrzeniu. Niewzruszone usta nie zdradzały emocji.
– Co to za pytanie? – Bawił się od niechcenia jej włosami, wyblakłymi i zmatowiałymi. Chciała odświeżyć farbę w Nowy Rok, by na jego przyjazd znów wyglądać olśniewająco… – Nigdy się tym nie interesowałaś.
– Interesuję się teraz – powiedziała przepraszającym tonem, jakby było coś niewłaściwego w tym, że chce wiedzieć, cóż za tajemnicza siła sprowadziła ją z dziwnego, zakłamanego świata w tę głuszę, gdzie jedyne prawdziwe zajęcie stanowiło tłumaczenie enigmatycznych listów. – Miałeś wiele miesięcy, żeby przemyśleć odpowiedź.
Zamknęła oczy, nie widziała więc, jak wstał i powrócił do zamkniętej klapy pianina. Nim zacisnęła powieki, czując pod nimi przemożną gorycz, dostrzegła opartą o instrument laskę z hebanową gałką.
Kaloryfer za łóżkiem grzał plecy, lecz mimo to było jej zimno. Wczepiła krótkie paznokcie w porzucony płaszcz, jeszcze ciepły od ciała W.
– Jeśli dawałaś mi czas do namysłu – cierpka ironia zadrżała w głosie o ton chłodniejszym niż zwykle – to najzupełniej niepotrzebnie. Odpowiedź dziś niczym nie różni się od tej, jaka padłaby wtedy.
Złożyła ręce na kolanach i siedziała w milczeniu, a lęk mieszał się w jej sercu z irracjonalną nadzieją, jakby wierzyła w usłyszenie czegoś więcej niż dotychczas. W tej historii i tak pozostawało wiele znaków zapytania – jedyny realny warunek pobytu w wiosce oraz nowego życia.
– Pomyślmy – ciągnął W., wpadając w formalny ton ojczulka cara, tylekroć słyszany w telewizji. Mimo to jego głos zdawał się ogarniać ciepłe powietrze w pokoju gościnnym, przenikać ściany i napełniać swą hipnotyczną mocą cały dom. Dziewczyna skuliła się na łóżku, bliska jak nigdy uwierzenia w słowa kapłana o energii zamieszkującej miejsce, w którym prezydent-dyktator przyszedł na świat. – Znasz rosyjski, angielski i duński, a to kwestia podstawowa. Jesteś młoda, nie boisz się myśleć samodzielnie. Zgodziłaś się na moje idiotyczne fanaberie. – Rozbrzmiała nuta rozbawienia, jakby śmieszyło go wspominanie jej zaskoczonej miny, gdy poprosił, żeby przefarbowała włosy. – I, cóż, nie masz rodziny…
Nie usłyszała zmieszania w głosie W. Skutecznie zakrył je nagły ból – zbyt nagły i zbyt silny, by mogła pomyśleć racjonalnie.
– Tak – przyznała na wpół złośliwym, na wpół gorzkim tonem – nie mam nikogo, kto tęskniłby i pytał, gdybym znikła ot tak, z dnia na dzień. Gdybym wyjechała bez pożegnania i nawet nie zostawiła na drzwiach kartki: „Adieu, stare życie, mam dosyć teatru. Nie czekajcie”.
Cień przemknął przed zamkniętymi oczami. Jęknęły stare sprężyny, zachrobotała sztywna pościel. W. znów siedział obok, tylko że tym razem trzymał jej dłonie w swoich. Fale ciepła przełamywały chłód opanowujący ją mimo obecności grzejnika.
Nic nie powiedział. Nie przeprosił, nie tłumaczył się, nie wyjaśnił, że co innego miał na myśli. Jakby doskonale wiedział, że ona żadnych słów teraz nie potrzebuje.
– Tam nie miałam nikogo – wyszeptała wreszcie, otwierając oczy z drżącymi od tłumionych emocji powiekami. W jego poważnym spojrzeniu ujrzała kojącą nutę troski. – Wybacz, papo. Te pytania były bezsensowne.
Krzywy uśmiech leniwie przemknął przez jasną, rozświetloną słońcem twarz.
– Zamiast zapewnień post factum wolałbym raczej się dowiedzieć, skąd je w ogóle wytrzasnęłaś – wyznał cicho. Ten szept wywoływał dreszcz niezwiązany z wewnętrznym zimnem, które zresztą dokuczało coraz mniej. – Coś się stało?
Mogła odrzucić głowę do tyłu i palnąć byle kłamstwo. Mogła spuścić wzrok i odrzec: „Nic takiego”. Tylko co by to dało? W. był na łgarstwa wyczulony bardziej niż myśliwski pies na woń zwierzyny. Co dzień spotykał się z kłamiącymi jak z nut politykami, oligarchami i wszelką istniejącą swołoczą – a w jej oszustwo by uwierzył? Nawet się nie łudziła.
– Byłam dziś w cerkwi – zaczęła, zaciskając palce na mocnej dłoni. – Rozmawiałam z batiuszką… I kiedy go słuchałam, zrobiło mi się wstyd, że czasem wciąż myślę jak… jak… jak ci z Zachodu.
Nie potrzebowała wyjaśniać tej niby-generalizacji. Oboje wiedzieli, co rozumieć pod pojęciem „Zachód” – tę jego część, która uparła się, by każdy istniejący kraj mierzyć własną miarą. Tych, którzy w W. nie widzieli nikogo poza niebezpiecznym despotą.
– Bo… ech, nie obraź się, ale czasem zadaję sobie pytanie, po co ci te listy i wychodzi mi, że one były tylko pretekstem do pozbycia się Ariany Hauser – dodała jeszcze zupełnie cicho, odsuwając się od W.
Jego westchnienie stanowiło najlepszą odpowiedź. Dlaczego dzień przed Wigilią – co z tego, że katolicką? – musiała psuć mu humor irracjonalnymi wątpliwościami?
Z początku nie rzekł ani słowa, jakby rozważał kontrargument dla wysuniętej teorii. Wstał, przespacerował się kilka razy po wąskim niczym tramwaj pokoju – od łóżka do drzwi i z powrotem. Wreszcie usiadł przy pianinie, otwierając klapę z taką werwą, iż trzasnęła głucho o obudowę. Nie przejął się tym – z idealną obojętnością wodził palcami po klawiszach, nie przyciskając żadnego z nich.
– Dziękuję za szczerość – oznajmił w końcu. Kto inny miałby może zdławiony głos, lecz w jego głębokim, czystym barytonie nie było nic poza spokojem, niechby i pozornym. – Szczerość to dobra cecha. Oznacza tyle, że się mnie nie obawiasz, a takie podejrzenia wzbudziłaś dzisiejszym zachowaniem.
Wsparła głowę na kolanach, czekając, aż krążący wokół tematu W. wejdzie na jego orbitę.
– Co do twojej domniemanej zachodniości… Jasne, że się jej nie wyrzekniesz. – Powiedział to takim tonem, jak gdyby liczył na coś dokładnie przeciwnego. Przemilczała cisnącą się na usta uwagę. – Przynajmniej nie teraz. Potrzeba czasu, by zniwelować efekty lat prania mózgu. Ale z drugiej strony – lewą ręką potarł brodę, a gasnące z wolna promienie słońca prześlizgnęły się po włosach na czubku głowy, wydobywając żółtawy pas spomiędzy srebrnych nitek – to, że wątpisz, abstrahując od tego, w kogo wątpisz, znaczy, że myślisz. Nie żyjesz tym, co media… albo ja… wsadzą ci do głowy, tylko sama szukasz odpowiedzi. A to dobrze, moja droga. To wręcz wyśmienicie. – Nagle uśmiechnął się po swojemu, unosząc kąciki ust zaledwie o kilka milimetrów. Mimo to dziewczyna w tym samym momencie odetchnęła z najprawdziwszą ulgą.
– No i listy – mówił dalej, rzucając jej kontrolne spojrzenie znad sfatygowanego pianina. Głaskał czule klawisze, uśmiechając się sam do siebie. – Pretekst do pozbycia się Ariany, powiadasz? Karkołomny i mało wiarygodny, zwłaszcza biorąc pod uwagę, ilu kłamstw wymaga utrzymanie w tajemnicy ich istnienia. Nie, moja droga, listy to coś znacznie, znacznie więcej. Zresztą – oderwał się na moment od instrumentu, całą uwagę przenosząc na jej postać – gdybyś naprawdę chciała zrozumieć ich sens, dysponujesz ku temu wszystkimi narzędziami. – Ton pobłażliwej ironii wybił się ponad zwyczajowy spokój.
Natychmiast pomyślała o Internecie. Zastanawiała się nad tym wielokrotnie – może gdyby wstukała w wyszukiwarkę nieliczne występujące w korespondencji nazwiska, pojęłaby, kto pisał, do kogo i o kim? Lecz póki co ciekawość na całej linii przegrywała z lekką obawą. Przed czym? Nie miała pojęcia.
– I twierdzisz – podjęła, wstając z łóżka – że listy nie były przez Arianę? Że ten bełkot o synu jakiegoś Michaiła, który nie zdążył dotrzeć do Kopenhagi – przypominała sobie śladowe informacje napotkane w ostatnio tłumaczonych ustępach – kryje w sobie głębszy sens?
W. tymczasem na nowo zaczął grać. Cicho i już nie tak smutno jak poprzednio. Opuszki z nieznacznym stukotem uderzały o klawisze, dźwięki zaś składały się w szybką, skoczną melodię.
– Mylisz kolejność – uświadomił jej, nie odrywając wzroku od orzechowej obudowy pianina. – To Ariana była przez listy. Inaczej posłałbym je do wszystkich diabłów jeszcze w czerwcu. Nie masz pojęcia, ile sensu w nich widzę… a raczej zobaczę – dodał, mrużąc oczy.
Dziewczyna znalazła się przy instrumencie. Starła kurz z tego fragmentu pianina, na którym zamierzała oprzeć łokieć i z tej perspektywy – stojąca obok siedzącego W. – skomentowała aluzję:
– Cierpliwości, papo. Jak Bóg da, skończę tłumaczenie na początku stycznia.
Z zasady się nie uśmiechał, toteż nie poczuła rozczarowania, gdy jedyną niewerbalną reakcją ze strony prezydenta było przelotne, znaczące spojrzenie.
– Wiesz, że jesteś wyjątkowa?
Roześmiała się cicho. Dla takich chwil godziny spędzane nad niewyraźnym, koślawym pismem i językiem, którego przez kilka lat w ogóle nie używała, wydawały się dosłownie niczym. Uwielbiała, gdy W. chwalił ją tym hipnotycznym, głębokim głosem bez śladu chrypki.
Czasem zastanawiała się, jak to możliwe, że lata życia w pośpiechu, nie zawsze zdrowych warunkach i częste zmiany klimatu podczas licznych podróży nie zniszczyły krystalicznego barytonu. Jedyne wyjaśnienie, jakie znajdowała, było nadto banalne – W. nie dość, że sam nigdy nie sięgnął po papierosa, to jeszcze surowo zabraniał palenia w swej obecności. Walerij opowiadał któregoś razu, że próbował rzucić cuchnący i kosztowny nałóg kilkukrotnie, ale udało się dopiero, gdy trafił na służbę do W. Nawet teraz, poza czujnym okiem protektora, nie wypalił ani szluga.
Melodia zdążyła zmienić charakter. Uderzenia w klawisze zwolniły, dur przeszedł niepostrzeżenie w moll i znów zrobiło się sennie, słodko, iluzorycznie. Wszelkie rozważania nabierały rozmytego charakteru, gdy pokój wypełniało ciepło grzejnika, biły równo dwa serca, a słońce za oknem abdykowało na rzecz zmierzchającej szarugi. Złożyła ręce na obudowie pianina i wsparła na nich głowę, przechylając ją lekko, by jak najlepiej słyszeć muzykę. Całkiem niepotrzebnie – czuła dźwięki całą sobą, drgały w niej niczym struny. Niesforny, mysi kosmyk drażnił leniwie nozdrza.
– Ty też nie masz rodziny, prawda? – spytała nagle, palcami wystukując na drewnianej połaci rytm wygrywanej przez W. melodii. – To twój wybór?
Nie uniósł wzroku. Tylko nuty zdawały się raptownie ochłodnieć.
– Po części – odparł zdawkowo. W gasnącym świetle jego włosy straciły srebrzysty blask, lecz równocześnie nabrały go oczy, ledwie widoczne z perspektywy ciężkiej głowy dziewczyny. Dwie lodowato piękne gwiazdy lśniły pośród ciemniejącej szarości pokoju gościnnego.
– Ożeń się – poradziła, nie wiedząc, po co to właściwie mówi. Możliwe, że jedyną faktyczną przyczyną była chęć zmuszenia W., żeby się odezwał. Za bardzo lubiła jego głos, by rezygnować zeń tak szybko. Na śpiew już nie liczyła. – Każda kobieta chciałaby takiego męża.
Melodia ucichła. Pod nogami taboretu zaszurał przesuwany po podłodze dywanik w dziwne, przypominające plamy wzory. Dziewczyna ostrożnie uniosła głowę, chcąc się upewnić, czy aby nie palnęła czegoś niestosownego.
Na twarzy W. nie ujrzała złości, lecz to przecież o niczym nie świadczyło. Było coraz ciemniej – a zresztą, jego oblicze i za dnia niewiele zdradzało.
– Och, faktycznie – przerwał wreszcie ciszę z protekcjonalnym, sztucznym rozbawieniem. – Każda kobieta chciałaby męża, którego nigdy nie ma w domu, a kiedy już jakimś cudem się zjawi, potrafi myśleć wyłącznie o ratowaniu ojczyzny.
Jakkolwiek widziała, iż podejmowaniem tematu nie sprawiła radości W., odczuła ulgę, że się nie rozgniewał.
– Niejedna chciałaby wyjść za władcą najpotężniejszego kraju świata – odbiła piłeczkę, obiecując sobie w duchu, że to ostatni komentarz odnośnie stanu cywilnego W. Choć dawno temu zdała sobie sprawę, iż cieszy się u niego specjalnymi względami i wobec niej prezydent ma wyjątkowo dużo cierpliwości, wolała nie przeciągać struny.
Przechylił głowę, aż oparł ją o ramię, po czym spojrzeniem niczym laserem przeszył postać dziewczyny – od czubka rozczochranej głowy, po zbyt cienkie na tę porę roku skarpety, w których marzły jej stopy, gdy stała na gołej, drewnianej podłodze.
– Największego, kochanie – poprawił z miękką łagodnością, od której przeszywał dreszcz. – Na razie tylko największego.
– Nad najpotężniejszym pracujesz, czy tak?
Z oddali dobiegł zgrzyt klucza w zamku – to któryś z ochroniarzy powracał do swego pana. Albo Barsukow wydostał się spod obstrzału babci Duni oraz serwowanych przez nią frykasów, albo młody Michaił Prizrak, którego stopień pozostawał dla niej tajemnicą, zakończył eskapadę nieznanego przeznaczenia.
– Jestem w fazie wstępnej – zdążył odparować W. z zagadkowym uśmiechem, nim skrzypnęły drzwi gościnnego pokoju i stanął w nich właśnie Prizrak – zdyszany chłopak o wściekle czerwonych policzkach i roztrzepanych wiatrem włosach, które desperacko próbował ułożyć w przyzwoitą fryzurę.
Trzasnęła zamykana klapa pianina.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lill
Autokrata Pomniejszy
Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 13:34, 23 Mar 2011 Temat postu: |
|
|
Sceny czwarte, czyli kolęda
Witek stanął na mojej drodze po raz drugi na dzień przed Wigilią.
Było zimno, sypał śnieg, a ja zgubiłam rękawiczki, biegnąc do teatru. Wciskałam dłonie w rękawy bawełnianego swetra, chcąc choć częściowo uchronić je od zgubnych skutków mrozu. W jedynej czynnej słuchawce odtwarzacza ryczał symfonicznych metal i coś rozsadzało mnie od środka, wprawiało serce w drżenie, aż musiałam, po prostu musiałam wydać nieco oszczędności na alkohol – tym razem dobry.
Nie miałam wiele pieniędzy. Przez pewien czas nie miałam jakichkolwiek. Po śmierci Ariany i późniejszej wizycie Witka długo nie mogłam się pozbierać – zbyt długo. Wyleciałam z baru szybciej niż zdążyłam choćby spróbować się usprawiedliwić. Przyszłość stanęła pod gigantycznym znakiem zapytania.
Przygarnęła mnie niespodziewanie księgarnia diecezjalna. Znajdowała się dwa kroki od domu, przyciągała sporo klientów i pracownikom płaciła niezgorzej. Ba, tolerowała nawet, że czasem zrywałam się na kwadrans przed zamknięciem, by rzucić okiem na ostatnie próby „Hamleta”. Moi przełożeni mieli do mnie stanowczo za dużo cierpliwości. Kiedyś w przypływie szaleństwa postawiłam wszystko na jedną kartę i spytałam, dlaczego praktycznie sami mnie znaleźli w momencie, kiedy lada dzień mogłam znaleźć się na bruku. Palec Boży?
Usłyszałam to, czego podskórnie się spodziewałam, a świadomie – nie chciałam przyjąć do wiadomości. Jako „sierota po Arianie Hauser” miałam szczególne prawa…
Biorąc pod uwagę, kim byłam dla Ariany za jej życia, zakrawało to na okrutną ironię. Ale cóż mogłam uczynić? Musiałam przemilczeć tę uwagę, w końcu chodziło o zapewnienie sobie godziwej egzystencji.
A teraz nagle zdarzył się cud, o który prosiłam przez kilka ostatnich lat! Z teatru frunęłam uskrzydlona najwspanialszym prezentem świątecznym, jaki mogłam otrzymać. Rola – na razie niewielka, drugoplanowa, ale przecież od czegoś się zaczyna – urastała do rangi zdarzenia miesiąca.
Zdarzenia takie zaś mają to do siebie, że należy je odpowiednio uczcić. Właśnie dlatego – i z powodu rękawiczek, bez których wolałam możliwie długo przebywać w ciepłych pomieszczeniach – znalazłam się w dziale monopolowym okolicznych delikatesów.
Szał gwiazdkowych zakupów dotarł aż tutaj. Na niewielkiej przestrzeni roiło się od Mikołajów, reniferów, sztucznych choinek, migoczących lampek i słodyczy wszelkich kształtów czy rozmiarów. Między regałami biegał z koszykiem rozradowany malec, ściągając z półek wszystko, co przykuwało jego uwagę mnogością barw. Za nim goniła mniej entuzjastycznie nastawiona kobieta w średnim wieku, prawdopodobnie matka urwisa. W całym budynku rozlegał się tupot dwóch par butów – i męski głos rozmawiający przez telefon o sprawach biznesowych, podczas gdy jego właściciel przerzucał z uwagą kolejne opakowania serków topionych.
Nie ruszyłam w stronę labiryntu alejek. Grzecznie stanęłam w wydzielonej strefie, gdzie półki uginały się od ciężaru szklanych butli, butelek i butelczyn. Niektóre z nich również zyskały świąteczną szatę – całkiem niepotrzebnie, bowiem i tak trunki cieszyły się niesłabnącą popularnością.
Kolejka liczyła osiem osób. Biorąc pod uwagę ilość miejsca w delikatesach, stałam tuż za rozsuwanymi drzwiami, a grudniowy wiatr bezustannie dął mi w plecy. Schowane w kieszeniach kurtki zmarznięte ręce przypominały o sobie pieczeniem. W torebce zabrzęczał telefon i równocześnie zsunął się wełniany szalik, zrobiony na drutach w dawnych, dawnych czasach przez babcię.
Złapałam swoje odbicie w szybie witryny. Na tle padającego śniegu widniała opakowana w kilka warstw postać. Bez czapki – i o niej zapomniałam, zaledwie aktorska brać kazała mi przybyć do budynku na placu, a jakże, Teatralnym. Włosy nijakiej barwy odrastały powoli, nie sięgając jeszcze ramion. Związałam je w krótką, śmieszną kitkę, a w duchu coraz bardziej żałowałam, iż zdecydowałam się na radykalny krok – pozbycie się charakterystycznych warkoczyków. Nawet nie wiem, dla kogo to zrobiłam – chyba dla Ariany. W poprzedniej fryzurze byłam do niej dalece mniej podobna.
Właśnie kontemplowałam z uwagą czerwień zmarzniętego nosa, gdy raptownie czyjaś dłoń spoczęła na ramieniu i nie mam pojęcia, jak poczułam ją przez gruby puch pikowanej kurtki.
– Marta? – spytał znajomy głos. W pierwszej chwili wiedziałam jedynie, że go znam, lecz skąd – nie potrafiłam określić. Odwróciłam się powoli.
Spod futrzanej czapy spoglądały na mnie duże, ciemne oczy. Nie potrzebowałam wiele czasu, by zdefiniować szeroką, w tych warunkach jeszcze czerwieńszą twarz i krótki, kartoflany nos. Uśmiechnęłam się mimowolnie.
– Co ty tu robisz? – zainteresowałam się, nie dbając już o formę. Właściwie nie pamiętałam, czy przeszliśmy na ty permanentnie, czy tylko pod wpływem owych strasznych chwil, pierścionka z bilecikiem oraz wspomnienia zdjęć Komarzewskiego. Odruchowo poprawiłam rozplątujący się wciąż szalik.
Witek wzruszył ramionami, jakby chodziło o najoczywistszą oczywistość.
– Przyjechałem do ciebie – stwierdził z uderzającą prostotą. Zapewne cała krew odpłynęła mi w tym momencie z twarzy. A on musiał to zauważyć, bowiem szybko uściślił: – Rozumiesz, coś trzeba postanowić w sprawie Ariany.
Ariana. Ariana mimo swojej śmierci – a może właśnie przez nią – widmem krążyła nad całym moim życiem. Coś ścisnęło się pod szerokim płaszczem. Pusty żołądek albo niezadowolone serce.
Cokolwiek chciałam odpowiedzieć, musiało zaczekać. Nadeszła moja kolej.
– Co podać? – Głos znudzonej ekspedientki wdarł się bezceremonialnie w niedoszłą konspirację, rozpruwając ją jak nóż. Wskazałam na stojące na jednej z wyższych półek wino. Po części z chęci należytego uczczenia pierwszego prawdziwego sukcesu na aktorskiej drodze – a po części z czystej złośliwości. Nie podobał mi się niechętny, pogardliwy ton sprzedawczyni. Ile godzin by za ladą nie stała, klientom należał się szacunek. Z mściwą satysfakcją obserwowałam, jak gramoli się z otyłym cielskiem na drewniany stołek, by sięgnąć po wybrany przeze mnie trunek.
Witek tymczasem toczył ożywioną konwersację za moimi plecami.
– …no i plany wzięły w łeb, bo żadnej niespodzianki już nie będzie – tłumaczył nie wiem komu. Nie wydawało mi się, by rozmawiał przez telefon. Z drugiej strony – z kim mógł prowadzić dialog w obcym, tak sam mówił, mieście?
– A dowodzik mamy? – Głos ekspedientki po raz wtóry zniweczył moją ewentualną aktywność. Omal nie zakrztusiłam się własną śliną.
Owszem, to bardzo miły komplement, kiedy bierze się za niepełnoletnią osobę, która niedługo skończy dwadzieścia sześć lat. Nie uważałam, żebym wyglądała na nastolatkę. Jeśli już, to tylko dlatego, że prawie się nie malowałam i nosiłam ciuchy w stylu licealistki-buntowniczki, z bliżej nieokreślonych przyczyn uparcie bojkotującej markowe rzeczy.
– Ja mam, nie wiem, jak pani – burknęłam, na chamstwo niesympatycznej baby odpowiadając tym samym. Obdarzyła mnie niechętnym spojrzeniem, a jej trzy podbródki zafalowały na znak dezaprobaty.
W torebce, chwalić Boga, panował względny porządek. Wyciągałam już dowód… i nagle przeszedł mnie elektryzujący dreszcz. Na moment, ułamek sekundy krótszy niż mgnienie oka, zacisnęłam powieki... Nic się nie zdarzyło. Parzącymi od przemarznięcia i z przejęcia dłońmi wyciągnęłam dokument z torebki i machnęłam nim przed oczami ekspedientki.
Wystarczyło.
Ujęłam chłodną butelkę za szyjkę, po czym odwróciłam się, chcąc opuścić sklep. Witek i jakiś facet, którego wcześniej nie zauważyłam, natychmiast podążyli za mną.
– Nie chciałeś czegoś kupić? – zdziwiłam się, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Wciąż byłam podenerwowana po sytuacji w delikatesach, lecz śnieg wpływał nie tylko na temperaturę, ale też na zbyt gorące myśli. Odetchnęłam głęboko, wyzbywając się negatywnych emocji – i dostając w zamian napadu kaszlu.
Witek i ten drugi cierpliwie czekali, aż poradzę sobie z pierwszym objawem przeziębienia, grypy i paru innych draństw, które ogólnie stanowiły ostatnie, czego potrzebowałam jako świeżo upieczona aktorka teatru imienia Wilama Horzycy.
– E tam, nieważne – oznajmił fotograf, gdy już doprowadziłam się do względnego porządku. – Stwierdziłem, że nie mam pieniędzy.
Zabrzmiało to jak marna wymówka, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to był Witek Komarzewski, bóstwo polskich fotomodelek. Głowę bym dała, że jedyne, czego szukał w toruńskich delikatesach, to ja.
Ostrożnie schowałam wino do torby, a potem strzepnęłam z czapki białą warstwę. Śnieg wciąż padał. Ulice przemierzały tłumy ludzi, jakby wszyscy oni nie mieli żadnego lepszego zajęcia na dzień przed Wigilią niż włóczyć się między rzędami przystrojonych świątecznie sklepów. W oddali rozbrzmiewały dzwony na kościelnej wieży. Robiło się coraz później, słońce żegnało niewidoczną spoza budynków linię horyzontu, a my staliśmy w milczeniu przed sklepem – jak ostatni idioci.
– Muszę ci kogoś przedstawić – przerwał kłopotliwe milczenie Witek, gdy już dzwony zakończyły swą pieśń, nas zaś poroztrącała biegnąca kobieta w szpilkach i zbyt krótkiej na taką pogodę spódnicy. – To – wskazał na stojącego obok mężczyznę – jest Jarek.
Obrzuciłam rzeczonego spojrzeniem pozbawionym ciekawości. Był… nijaki. Najlepszy dowód na ową nijakość stanowił fakt, iż dotychczasowy nieznajomy stał obok Witka, odkąd wyszliśmy z delikatesów, a ja ledwie zarejestrowałam jego obecność. Wisiała na nim puchowa kurtka, zaś spadającą na oczy wełnianą czapkę podtrzymywał grubymi oprawkami okularów. Na widocznym zza niechlujnie zawiązanego szalika fragmencie twarzy roiło się od czerwonych krost.
Informatyk, pomyślałam odruchowo.
Wyciągnął w moją stronę dłoń w czarnej rękawiczce, zmuszając mnie do wyjęcia rąk z ciepłej otchłani kieszeni. Wzdrygnęłam się mimowolnie, jakby skóra przemarzła mi w ułamku sekundy.
Jego uścisk był zaskakująco silny jak na pryszczatego okularnika w za dużej kurtce.
– Marta Hauser – przedstawiłam się najzupełniej odruchowo, choć było to równie zbędne jak sztuczny uśmiech przywołany na twarz.
Jarek nie odezwał się ani słowem.
– Chodźmy! – zakomenderował tymczasem Witek, bawiąc się guzikiem czarnego płaszcza. Gdyby nie łobuzerski wyraz twarzy, zmrużyłabym oczy i spytała ponuro: „Do mnie?”. Uczyniłabym to pewnie i tak, lecz radością z otrzymania roli po prostu musiałam się z kimś podzielić. A że tak naprawdę mieliśmy rozmawiać o zupełnie innych sprawach, wolałam na razie sobie nie uświadamiać.
Nic nie mówiąc, ruszyliśmy w kierunku różowej kamienicy za potężną bryłą ratusza. Wiatr nawiewał świeży śnieg wprost na nasze twarze i kurtki, które szybko oblepiła biała warstwa. Każdorazowe odezwanie się na tym mrozie groziło zapaleniem gardła, milczenie więc wynikło z samej definicji. Inna sprawa, iż było mi bardzo na rękę jeszcze przez pewien czas nie musieć rozmawiać o Arianie.
Powiedzieć, że o niej zapomniałam, to jak skłamać. Bo pomimo naszych skomplikowanych relacjach nie byłabym w stanie nigdy wymazać z pamięci ani jej samej, ani tego, co się z nią stało. Zapomnieli za to wszyscy inni. W telewizji nikt już nie debatował nad ewentualnością ukarania W., a gazety krzyczały nagłówkami dotyczącymi innych, ważniejszych dla nich spraw. Świat wokół albo nie przejął się morderstwem – co stałoby w niejakiej sprzeczności z tym, co działo się tuż po… tamtym zdarzeniu – albo przyjął taktykę nierozdrapywania tej rany. Skoro nawet rząd nie był w stanie wyegzekwować od W. postępowania wedle jakichkolwiek norm moralnych, kto mógł zagrozić dyktatorowi. I czy gra w ogóle była warta świeczki w kontekście globalnym? Owszem, istniały środki typu embargo, typu zamykanie granic, typu tysiąc innych rzeczy, o których każdy choć raz w życiu słyszał z mass-mediów. Wszystkie one miały jednak tę samą wadę – bardziej niż w despotę uderzały w samą Polskę. Nie opłacało się wszczynać wojny na jakimkolwiek froncie z władcą największego państwa świata. Za duże ryzyko.
A ja… ja musiałam żyć dalej. Śmierć Ariany nie zwalniała mnie z płacenia rachunków, z wykonywania określonej pracy, z wstawania codziennie rano, żeby zrobić zakupy – bo jej duch nie wypełniłby pustej lodówki. Nie zapomniałam, ale zepchnęłam jej los na boczny tor, gdyż w przeciwnym razie zjadłaby mnie własna żałość… i własny lęk, czy nie skończę podobnie.
Tylko czasem śniła mi się Ariana. Unosiła ją różowa kra na jeziorze z obrazu, a jej głos przechodził w ciężki do zignorowania, hipnotyczny baryton W. Budziłam się wtedy z uczuciem lęku, które nieodmiennie towarzyszyło mi jeszcze przez kilka następnych dni.
Buty kilkudziesięciu krążących po okolicy ludzi stukały jednostajnie o kocie łby, zagłuszając moje myśli. Ściemniało się, więc oto rozbłysły uliczne latarnie i zalśnił łańcuch lampek na rosnącym przy ratuszu drzewie. Od strony Gottiki rozlegały się śmiechy oraz okrzyki rozbawionych gości klubu. Z kościoła wychodziły zgarbione życiem starsze panie w jednakowych płaszczykach i jednakowych beretach niczym grzeczne uczennice w mundurkach. Płynął potok świątecznej gawiedzi i kolorowe światełka mrugały do nas z mijanych witryn. Serce znów ścisnęło się boleśnie.
Kolejne takie same święta – trzy osoby przy drewnianym stole w podmiejskiej chatce, a na komodzie zdjęcie tej czwartej, która powinna być z nami. Co roku zjawiał się nowy powód jej nieobecności – i wszyscy już stracili nadzieję, że kiedykolwiek wróci.
Kolejne dwadzieścia identycznych smsów z życzeniami od znajomych. Nawet przyjaciele wysyłali wiadomości hurtowo, nie starając się indywidualizować ich treści. Zresztą, odwdzięczałam się tym samym.
Stanęliśmy pod smutnymi, odrapanymi drzwiami brudnobrązowej kamienicy. Za firankami w oknach sąsiadów migotały choinkowe światełka. Klucz chrobotał szorstko w zamku, który z dnia na dzień był w coraz gorszym stanie.
– Zapraszam – mruknęłam pod nosem dla zachowania pozorów, choć wątpiłam, by panowie mnie usłyszeli. Rozległo się zgodne szuranie dwóch par butów za moimi plecami.
Schody był wąskie i niestabilne. Drewno skrzypiało pod ciężkimi kozakami, a miarowe postukiwanie zdawało się rozlegać w każdym zakątku kamienicy. Światło – nikły blask żarówki – przydawało brudnej klatce charakteru wnętrza z horroru lub filmu dokumentalnego o życiu zwykłych, szarych jednostek. Nie znosiłam tego zatęchłego, cuchnącego starością i rozkładem miejsca. A jeszcze bardziej nie znosiłam myśli o długiej rozmowie z dwoma warszawiakami na temat Ariany, której nic już nie mogło wrócić życia.
Po tamtej czerwcowej rozmowie Witek owszem, obiecał, że odezwie się, kiedy tylko coś będzie wiadomo. Ale nigdy później nie zadzwonił, a ja nie za bardzo wiedziałam, co niby miałoby być wiadome, wobec czego nie czułam się w obowiązku go nagabywać. Był daleko, poza moim światem ciężkiej pracy i zapominania pośród samotności, rozkosznej ciemności teatralnej sali i śnieżącego wiecznie telewizora.
Butelka wina cichym brzękiem protestowała przeciwko wymachiwaniu reklamówką.
W mieszkaniu panował zwyczajowy chłód. Zrzuciłam odzież wierzchnią, wskazałam gościom wieszak i łazienkę, po czym poszłam do kuchni pod pozorem odstawienia alkoholu. Po drodze przejrzałam się w lustrze – ale nic nie uległo zmianie, przyklejony uśmiech się nie odkleił, oczy pozostały wyblakłe i bez wyrazu… Nawet włosy grzecznie podporządkowały się ściskającej je gumce.
Po chwili namysłu zdjęłam tę ostatnią. Nie wiem, dlaczego.
Po drodze zamieniłam szalik na wełnianą chustę z frędzlami, nie chcąc pozostawić nadwerężonego gardła bez ochrony. Kiedy dotarłam do pokoju, odkryłam, że Witek zdążył się poczuć jak u siebie. Bezceremonialnie zajął mój ulubiony fotel, wyciągnął nogi w lakierowanych butach z warstwą groteskowego błota na czubach, a przez ramię przerzucił sobie koniec pasiastego szalika. Krótkie, jasne włosy mieniły się złociście w pomarańczowym świetle lampy.
Zupełnie inaczej zachowywał się Jarek, który był jeszcze chudszy niż przypuszczałam. Przycupnął ostrożnie z brzegu drugiego z foteli, jakby gotów w każdej chwili wstać, gdybym choćby rzuciła mu znaczące spojrzenie. W przesłaniających pół twarzy okularach tańczyły zielone refleksy, wydobywając głębię oliwkowych oczu. Pomimo całej swej zwyczajności miał w twarzy coś nieomal artystycznego, a w każdym razie – niespodziewanie niebanalnego. Odkąd pozbył się czapki i szalika, rysy zdawały się wyostrzyć, nadając mu niepokojącego wyglądu. Na koniuszku orlego nosa widniała czarna plamka.
– Wyjąć kieliszki? – spytał nonszalancko Witek, który naprawdę traktował moje mieszkanie jak swoje naturalne środowisko. Zmarszczyłam brwi.
– Sama to zrobię – odparłam, myśląc o marnej doli nieszczęsnego wina. Zamiast do opijania aktorskiego sukcesu, posłuży jako środek wspomagający bezsensowne kombinacje. Czy moi goście naprawdę łudzili się, że jesteśmy w stanie uczynić cokolwiek, by sprawiedliwość zatriumfowała w wypadku Ariany Hauser?
Naiwni, naiwni idealiści…
W okiennej szybie odbijała się iluminacja ratusza, gdy zza zakurzonej witryny wydobywałam pękate kieliszki. Ręce mi drżały, ilekroć myślą wracałam do tamtych czerwcowych dni. W głowie pulsował trudny do opisania ból za każdym razem, gdy przypominałam sobie, jak przedmiotowo traktowałam Arianę przez kilka ostatnich miesięcy jej życia. Dbałam tylko o to, żeby miała dla mnie to, co zawsze. Nie słuchałam, kiedy opowiadała o kolejnych krucjatach, o swojej pięknej walce z wiatrakami. Nie obchodziło mnie, gdy przybiegła cała w skowronkach, ćwierkając o zaproszeniu na urodzinowe przyjęcie prezydenta, „bo tam przecież będzie cała polityczna śmietanka”. Ona walczyła o nową rzeczywistość, ja – o własny byt.
W szkle ujrzałam własny pęknięty uśmiech.
Wkrótce polało się przyniesione z kuchni wino, a ja zatonęłam w miękkiej przestrzeni fotela. Jarek, wbrew aparycji rasowy dżentelmen, bez słowa przesiadł się na twardy stołek. Innych siedzisk w maleńkim mieszkaniu nie posiadałam.
– Dobrze więc – zaczęłam dziwnym, sztucznym tonem, jakbym już szykowała się do odegrania roli złej kuzynki w pierwszym prawdziwym przedstawieniu mojego życia. – Nie spodziewałam się – zwróciłam głowę w stronę Witka – że jeszcze tu wrócisz.
Zrobił zdziwioną minę, jakby jego kolejna wizyta w Toruniu od początku miała być tylko kwestią czasu. Eleganckim ruchem uniósł kieliszek do ust i upił łyk, nim zdecydował się odpowiedzieć:
– Musiałem wrócić. Bez ciebie śledztwo pójdzie donikąd.
Z jego przegubu tymczasem z cichym stuknięciem zsunął się zegarek z gigantyczną tarczą. Witek odstawił kieliszek i poprawił rękaw skórzanej kurtki narzuconej na czerwony golf. Wyglądał teraz jak stuprocentowy artysta – z rozczochranymi nonszalancko włosami, rumieńcem od mrozu i alkoholu na i tak różowej twarzy oraz grymasem zapełniającym pustkę pomiędzy uśmiechem a wyrazem obojętności. Tylko w ciemnych oczach tliła się ledwie dostrzegalna w tym niecnym świetle iskra.
– Marto – dodał, nim zdążyłam się odezwać; wysoki tembr głosu świdrował nieprzyjemnie w uszach – czyżbyś sądziła, że przez te pół roku nie zrobiliśmy w sprawie Ariany kompletnie nic?
Ja nie zrobiłam. Starałam się żyć normalnie, jedynie takie rozwiązanie przeciwstawiałam całkowitej rozpaczy. Jak mogłabym uczynić cokolwiek, skoro nie miałam nawet pojęcia, dlaczego właściwie W. ją zabił? Jego motyw wydawał mi się zbyt niejasny… Czegoś brakowało w tej historii. Dostrzegałam ów fakt nie tylko ja, ale również eksperci z niezależnych mediów, na których antenę od czasu do czasu echem powracała sprawa tajemniczego morderstwa. Nie mogło chodzić o coś błahego – nie, wnioskując po błyskawicznym tempie, w jakim rosyjska prokuratura zamknęła dochodzenie, uznając tę śmierć za nieszczęśliwy wypadek. W. gorąco chciał zatuszować jakiś fakt. Tylko jaki? Co na jego temat wiedziała Ariana? Po co sięgał po ostateczne środki, by zamknąć jej usta? Musiał przewidzieć, z jakim oddźwiękiem na Zachodzie spotka się podobne wydarzenie. Jeśli faktycznie był, jak mówiono, nieomal wszechmocnym dyktatorem, z pewnością znał jedyny słaby punkt królowej nowego dziennikarstwa. Istniała informacja, której rozpowszechnienie przyprawiłoby ją o ciężkie załamanie nerwowe. Dlaczego nie zagrał tą kartą, skoro od zawsze tak bardzo dbał o pozory i wizerunek Miłego Faceta?
– Nie wiem – odparłam cicho, wzruszając ramionami. Unikałam pałającego spojrzenia Witka. Wolałam patrzeć na Jarka – spokojnego i tak milczącego, że aż odniosłam wrażenie, iż kolega fotografa jest niemową. Siedział z obojętnym wzrokiem utkwionym w pełnym wciąż kieliszku. Zdawał się pogrążony w myślach, ale nad czym dumał i czy miało to jakikolwiek związek ze śmiercią Ariany – nie wiedziałam.
– Przez cały ten czas – ciągnął Witek, po każdym zdaniu wychylając łyk z pękatego kieliszka – pracowaliśmy nad znalezieniem punktu zaczepienia. Rozumiesz, Marto, Jarek jest informatykiem. Cholernie dobrym informatykiem. Wybitnym informatykiem!
Towarzysz Komarzewskiego rzucił mu znaczące spojrzenie znad olbrzymich okularów. Chyba naprawdę był niemową – na pochwały nie zareagował nawet słowem.
– Trochę to trwało, ale… – Witek dramatycznie zawiesił głos, machając ręką, aż kropelki alkoholu wylądowały na witrynie kredensu i klamce potężnej narożnej szafy. Wzniosłam oczy do sufitu, dopijając wino. Stopniowanie napięcia nie było w obecnej chwili tym, czego najbardziej potrzebowaliśmy. Wolałabym od razu się dowiedzieć, cóż za punkt zaczepienia odnalazł Jarek, choć sama myśl o kimś, kto być może grzebał i w mojej przeszłości napawała mnie niemałym lękiem…
Na szczęście goście z Warszawy nie wyglądali na ludzi, którzy znaliby poufne informacje.
– Mówże! – zdenerwowałam się, gdy Komarzewski w nieskończoność przeciągnął milczenie. Pełne wargi rozciągnęły się w uśmiechu triumfu.
– …udało nam się znaleźć Moment! – Z tonu wywnioskowałam, że nie chodzi o jakąś tam zwyczajną chwilę, tylko wręcz przeciwnie – o Moment bardzo konkretny, bardzo specyficzny, ex definitio zasługujący na wielką literę. Przytrzymując nerwy na wodzy, solennie postanowiłam zaczekać na ciąg dalszy rewelacji, zamiast poganiać odczuwającego potrzebę dramatyzmu Witka.
Jarek tymczasem spojrzał na mnie, na włącznik zainstalowany tuż przy futrynie, po czym znowu na mnie. Miał rację – robiło się coraz ciemniej, a dodatkowy efekt grozy naprawdę nie był nam potrzebny. Kiwnęłam głową i już chciałam wstać, lecz on uczynił to za mnie.
Pokój rozbłysnął żółtym światłem lampy o ramionach przypominających odnóża pająka. Wypełnienie pomieszczenia syntetycznym blaskiem idealnie zbiegło się w czasie z wyjaśnieniem Witka:
– Jarkowi udało się ustalić, kiedy ochrona W. jest na tyle słaba, że można go, rozumiesz, przydybać.
Zamarłam. Co ten facet opowiadał?! A może ja źle usłyszałam?
– Przepraszam, chyba nie jestem z tobą. – Ze zdenerwowania zrobiłam kalkę z angielskiego i moment godny thrilleru zamienił się w dwuznaczną groteskę. – To jest, nie nadążam – poprawiłam się szybko. – Co ty… wy… co chcecie zrobić?!
Spojrzał na mnie w taki sposób, że nic już nie musiał mówić. Zrozumiałam. Co nie znaczyło, iż mieściła mi się podobna wizja w głowie.
Uporządkujmy fakty, przywołał mnie do porządku wewnętrzny głos. Witek najwyraźniej porzucił wizję postawienia W. przed jakimkolwiek sądem i skoncentrował się na drugim aspekcie czerwcowej koncepcji. Innymi słowy: postanowił rozprawić się z dyktatorem siłą. Rozumiecie? Bo ja nie rozumiałam. Co on sobie wyobrażał, że jest mitycznym herosem? Bohaterem amerykańskiego filmu? Zwykły, szary człowiek (w obliczu takich planów jego domniemana sława, pieniądze i zaszczyty niewiele znaczyły) kontra największy tyran Europy nowego tysiąclecia? Czy on naprawdę wierzył, że W. pozwoliłby sobie na lukę w ściśle otaczającej go tarczy? Tacy ludzie byli niezniszczalni. Skoro silną ręką złapał olbrzymi kraj z ponad jedną dziesiątą miliarda ludności i nikt nie miał odwagi mu się przeciwstawić – a po pojedynczych desperatach, którzy próbowali, ginął wszelki ślad – jakie szanse w starciu z nim miał polski fotograf?
Witek pozostał niewzruszony, jakby w jego pojęciu podobna zemsta była chlebem powszednim.
– Mówiłem ci o tym ostatnio. – W pozornie spokojnym głosie wibrowała nuta mrocznej zaciętości. – Albo doprowadzę do jego procesu, albo… – Nie dokończył. Nawet wariactwo ma swoje granice. – Tak czy inaczej, konfrontacja wydaje mi się nieunikniona. A istnieje informacja, która, nie ukrywam, pobrzmiewa nadzieją…
Obłąkany uśmiech zdobił jego twarz w zakłamanym świetle grudniowego popołudnia. Nerwowo potarłam palcami podbródek.
– Jaka?
Za oknem przemknęły gołębie, bijąc skrzydłami powietrze. Szare cienie przesunęły się pośród mroku. Było mi coraz zimniej, choć ogrzewanie chodziło jak zwykle, pożerając resztki oszczędności.
– W. robi coś pod Uralem – wyjaśnił Witek, odstawiając wreszcie na stół pusty kieliszek. Po chwili zabulgotało przelewane z butelki wino, a ja przeklęłam w duchu sprowokowaną przez warszawskie towarzystwo gościnność. Nie po to stałam w PRL-owskim ogonku i nie po to wydawałam pieniądze w zamyśle przeznaczone na nowy lakier do paznokci, żeby fotograf tak hojnie sobie dolewał. Nawet jeśli miał powód.
Przypomniawszy sobie o zniszczonej czerwone emalii z licznymi odpryskami, schowałam dłonie pod obrus i wróciłam do słuchania, bo koniec końców, zapowiadało się ciekawie.
Tylko Witek nie kwapił się do zdradzenia dalszego ciągu historii. Należało użyć subtelnej perswazji.
– Dziękuję za wyjątkowo obszerne wyjaśnienie – prychnęłam cicho. Jarek parsknął podobnym do kaszlu śmiechem prosto do uniesionego właśnie kieliszka. Brzęknęło szkło odstawianej przez Komarzewskiego butelki.
– Daj dokończyć. – W jego głosie zjawiła się urażona nuta. Twarz poczerwieniała mocniej niż zwykle, ale równie dobrze mógł to być efekt oburzenia, co wina. Chociaż… stały bywalec gal, bankietów i wszelkiej maści innych imprez powinien się zaprawić w bojach z alkoholem, a nie wchodzić na wyższy poziom świadomości po jednym kieliszku. Nawet ja nie miałam tak słabej głowy. – Od jakiegoś czasu… Jarek dowiedział się o trzech miesiącach, ale pewnie chodzi o okres znacznie dłuższy… W. co kilka tygodni gdzieś znika. Wraca po jednym, dwóch dniach, ale nie w tym rzecz. Z pomocą wyższej technologii – rzucił koledze wdzięczne spojrzenie; Jarek nie zareagował, wciąż całą uwagę koncentrując na kieliszku oraz widocznym zza niego zakurzonym ekranie telewizora – udało się ustalić, że docelowe miejsce tych podróży znajduje się gdzieś pod Uralem. I tak jak zazwyczaj W. towarzyszy cały orszak, tak tam jeździ w bardzo ograniczonym towarzystwie. Wydaje mi się, że chodzi o jakąś tajemnicę państwową… Może broń jądrowa? – wysunął przypuszczenie, po czym opróżnił kieliszek numer dwa. Machinalnie zgrzytnęłam zębami, poprawiając wełnianą chustę.
– Broń jądrowa? – Zmarszczyłam brwi. Mało wiarygodnie brzmiało takie przypuszczenie. – I kontrolowałby to sam prezydent? U Ruskich to takimi sprawami zajmuje się raczej jakieś KGB czy coś…
– FSB.
Głos Jarka był dla mnie niezłym szokiem. Czysty, niski, głęboki, zupełnie inny od piskliwego bełkotu Witka, który mówił szybciej niż jeździły toruńskie autobusy – i to nie tylko w godzinach szczytu, kiedy z przystanku na Odrodzenia na pobliski most jechało się niekiedy godzinę. Wypowiedź milczącego dotąd gościa zdziwiła mnie tym bardziej, iż naprawdę byłam gotowa uznać, że mam do czynienia z niemową.
Musiał zobaczyć moje bezgraniczne zdumienie, bowiem szybciej wyjaśnił:
– W Rosji nie ma już KGB, tylko FSB. I nie sądzę, żeby kontrola strategicznego przedsięwzięcia przez głowę państwa była czymś nienaturalnym.
Wygłosiwszy swoją opinię, umilkł na powrót, zasiewając w pokoju nerwową, przepełnioną niepewnością ciszę. Witek na chwilę porzucił wino, ja przestałam udawać wysoce zajętą frędzlami u wełnianej chusty. Zrobiło się jeszcze bardziej nieswojo niż przedtem.
– Tak, jak przedstawił to Jarek – powiedział w końcu narzeczony Ariany, nerwowo bawiąc się zegarkiem. Jego wzrok powędrował do warstwy kurzu na oszukańczym ekranie telewizora. – Zresztą, to nieistotne, co W. tam robi. Ważne, że rozumiesz, zależy mu na zachowaniu maksymalnej tajemnicy, skoro nie angażuje większości swoich ochroniarzy, poza tymi najbardziej zaufanymi. A ich jest… dwóch. Ale jak się nazywają…
– Andriej Georgijewicz Barsukow i Michaił Dmitriewicz Prizrak – uzupełnił profesjonalnie neutralnym tonem Jarek. O ile Witek był od tworzenia intrygi, o tyle jego kolega wyraźnie brylował pod względem znajomości realiów. Razem stanowili niebezpieczny duet.
Rozumiałam już prawie wszystko.
– No dobrze – wtrąciłam się, poprawiając opadającą na oczy grzywkę. Rosła pięć razy szybciej niż reszta włosów, przez co wyglądałam trochę, jakbym założyła perukę tyłem do przodu. – Ale co to ma wspólnego ze mną? Jaką rolę przewidzieliście dla mnie?
Witek momentalnie wbił wzrok w pusty już kieliszek. Nie wiedziałam, czy załamał się moją niedomyślnością i potrzebuje natychmiastowego wspomagania, czy w sposób niezamierzony udało mi się go zawstydzić, bo o tym aspekcie planu dotąd nie pomyślał.
– Sądziłem, że to oczywiste – mruknął w końcu, bardziej do ostatnich kropelek wina na dnie naczynia niż do mnie czy do Jarka. – Znałaś Arianę najlepiej z nas… A w tej historii wciąż istnieje zbyt wiele luk. Nie zamierzam, rozumiesz, dopuszczać się działania w stylu W., dopóki to nie będzie absolutnie konieczne. W takim razie – ciągnął, a uśmiech na dobre znikł z jego twarzy; zgasł też żar w piwnych oczach – musimy przyprzeć go do muru, to zaś będzie możliwe tylko, jeżeli uda nam się zrekonstruować zbrodnię… i jej okoliczności.
– Ach. – Nie potrafiłam się zdobyć na żaden obszerniejszy komentarz. Ze smutkiem przemknęło mi przez myśl, że tarmoszone od kilku chwil frędzle chusty zaraz odpadną.
Znałaś Arianę najlepiej z nas… Witek bardzo mało o nas wiedział – o Arianie i o mnie. Gdyby domyślał się chociaż części prawdy, nigdy nie wysunąłby takiej teorii.
– A poza tym – fotograf jakby nie dostrzegł skonsternowanego westchnienia, jakie z siebie wydobyłam – nie wierzę, że ty też nie pałasz chęcią zemsty na tym… na tym człowieku, który śmiał na nią podnieść rękę! – Wpadł w swój ulubiony ton natchnionego wieszcza. Powinien był się urodzić dwieście lat temu, jak znalazł pasowałby do epoki mesjanizmu i poezji tyrtejskiej. – Przecież ciebie też na pewno uczono, że zabójstwo to czyn niedopuszczalny!
Przeraziłam się, że zaraz zacznie podskakiwać na fotelu, taki był przejęty. Przeniosłam wzrok na Jarka – on może nie podzielał niezdrowej ekscytacji kolegi, ale też nie spoglądał na niego z potępieniem. Poczułam się wyobcowana w tym towarzystwie. Moje myślenie, oparte na przekonaniu, że cokolwiek byśmy zrobili, Arianie życia nie wrócimy, nie spotkałoby się z uznaniem panów.
Miękkie łapska mroku prześlizgiwały się za oknem, poza obszarem pomarańczowego, przejaskrawionego światła. Tęsknie pomyślałam o samotnych spacerach bulwarem, o śniegu padającym wprost na nos i o wszystkim, czego zazwyczaj nie znosiłam, ale co z pewnością stanowiło lepszą alternatywę dla planowania szalonej eskapady – bowiem nie wątpiłam, iż do tego Witek dąży – aż pod Ural w celu rozprawienia się z człowiekiem, na którego nie działały prośby, groźby, szantaże dyplomatyczne, unijne embarga – kompletnie nic. A Witek wierzył, że podziałamy my…
Nie za bardzo wiedziałam, jak się zachować wobec chorego entuzjazmu, jaki w fotografie wzbudzała fantastyczna myśl o rozprawieniu się z W. Nie zareagować zaś nie mogłam – równałoby się to popieraniu działań dyktatora, a przecież wcale nie o to chodziło.
– Wiecie, czego mi osobiście najbardziej brakuje w całej tej… sytuacji? – Uznałam, iż zepchnięcie dyskusji z powrotem na tor merytoryczny wybawi mnie od przykrej konieczności okazania emocji, których wcale nie odczuwałam.
Dwie pary oczu zwróciły się w moją stronę. W zapomnienie poszło wino i nawet dzwoniący w tym momencie telefon któregoś z panów – prawdę powiedziawszy, przebój muzyki klubowej ustawiony jako dzwonek pasował mi bardziej do Witka – przeszedł bez echa.
– Mamy klasyczną historię kryminalną – ciągnęłam, zastanawiając się, czy nie przesadzę z porównywaniem losów Ariany do gatunku literackiego. Cóż, musieli przełknąć przerażająco realistyczne podejście. – Karty leżą na stole. Jest morderca, jest sceneria, jest ofiara. Czego brakuje?
Witek spiorunował mnie wzrokiem.
– Zagadki intelektualne to chyba nie na teraz – zauważył cierpko, nalewając sobie kolejną lampkę wina. Zacisnęłam zęby.
– Motywu – odparł jednocześnie Jarek. Miał spokojny głos, a mówiąc, przecierał właśnie grube szkła okularów skrajem bluzy. W świetle lampy jego czarne włosy nabrały niecodziennego, granatowego połysku. – W tej historii wszystko jest na swoim miejscu… poza motywem.
– I ja do tego doszedłem – wtrącił się Witek z przechwałką w głosie. Szalik zsunął mu się z szyi na szerokie barki, ale fotograf jakby tego nie dostrzegł, pochłonięty sednem sprawy. Rytmiczne postukiwania jego butów ginęły tłumione przez miękkie włosie dywanu. – Tylko nie wiem, jak sprawę ugryźć. Po cholerę on ją w ogóle porwał?! – wykrzyknął nagle, zrywając się z fotela. Brzęknął z furią odstawiony na stół kieliszek. Na blacie pojawiły się czerwone kropelki. – Żeby pokazać, ile może? Proszę bardzo, tak się mnie, rozumiesz, boicie, że mogę porwać waszą najlepszą dziennikarkę, a wy będziecie trząść portkami i nic, rozumiesz – nic!, nie zrobicie? Mogę ją zabić, a wy tylko mrukniecie, że niewymownie wam przykro?! O to mu chodziło?!
– Witek, uspokój się. – Niespodziewanie dla samej siebie i ja wstałam, po czym położyłam mu rękę na ramieniu. Był tak zszokowany, że w pierwszej chwili nawet się nie wyrwał. – Właśnie o to chodzi, że taki motyw nie ma sensu. W. pokazuje swoją wszechmoc na innych płaszczyznach. Bezsensowne morderstwo to za duże ryzyko… Musiało chodzić o coś więcej, a naszym celem jest ustalić – o co?
Oddychał szybko, płytko. Stałam tak blisko fotografa, że słyszałam bicie jego serca i tykanie eleganckiego zegarka. Gdzieś poza nami rozległo się westchnienie Jarka – jedynej osoby, która nie dała się ponieść emocjom.
Mnie też udzielił się nastrój Witka. Coś należało zrobić – choćby odkryć ten nieszczęsny motyw.
– To co? – W głosie Komarzewskiego usłyszałam kpinę. Mimo to usiadł wreszcie, tylko jego twarz nagle straciła barwę. – Siadamy i ustalamy? Tak po prostu?
Głośno wypuściłam powietrze.
– Tak po prostu to się nie da – mruknęłam, dolewając sobie wina. Sytuacja wymagała nadzwyczajnych środków, a sukcesy aktorskie mogłam opijać innym razem. – Myślę, że powinniśmy się maksymalnie na tym skupić. Na Arianie. Na wspomnieniach z nią związanych. Może znajdziemy jakiś szczegół, który naprowadzi nas na właściwy trop, ale to wymaga czasu. Chyba że wiesz coś już teraz – zakończyłam, odruchowo poprawiając rozsypujące się włosy.
– Zabójstwo w afekcie. – Falset Witka przeszedł w prychnięcie. Mężczyzna poprawił pasiasty szalik, marszcząc jednocześnie brwi. Ponura mina nie pasowała do jego ładnej, rasowej bądź co bądź twarzy. – Marta – przeszedł nagle w przepraszająco-rozgorączkowany ton – wybacz, że się tak zachowuję, ale teraz mi się przypomniało… Oglądałaś wiadomości po śmierci Ariany?
Jeśli w ogóle, to tak, zdarzało się, miałam na końcu języka. Ale uderzył mnie ton – desperacja i żałość. Odniosłam wrażenie, że jeszcze moment i Witek autentycznie się rozpłacze jak wtedy, w dzień pogrzebu. Tamtego popołudnia przelaliśmy wiele łez, choć w moim przypadku był to raczej efekt skumulowanych emocji niż dogłębnej traumy.
– Nie miałam na to siły – westchnęłam, składając ręce na kolanach. Chusta miała dosyć tarmoszenia, żołądek – dosyć wina. Postanowiłam dać sobie spokój z jednym i drugim, a zamiast tego skupić uwagę na kolekcji figurek na telewizorze. Na różne okazje dostawałam dziwne zwierzęta – ze szkła, porcelany, metalu. Wszystkie one zbierały kurz i cieszyły oko w tak podbramkowych chwilach jak ta.
– Ja też nie – przyznał cichym, zupełnie doń niepasującym głosem. – Ale nagrywałem wszystko, każdą wzmiankę. Rozumiesz, zachowywałem każdy prasowy wycinek. I wiesz, co mnie wkurzyło? Jak strasznie dużo tak zwanych ekspertów, również takich, z którymi Ariana współpracowała i którzy zawsze ją chwalili… Oni jakby się zmówili. Żałowali jej, rozumiesz, ale za tą żałobą kryło się coś w rodzaju „sama tego chciała”. Wiesz, co oni pisali? – Zawiesił dramatycznie głos.
– No, co?
– Że Ariana pojechała do Rosji z własnej woli…
Przypomniało mi się, co usłyszałam na cmentarzu w dzień jej pogrzebu. Teraz nie miałam pojęcia, czy wierzyć owym sensacyjnym doniesieniom? Dlaczego miałaby dobrowolnie pchać się w paszczę lwa? Ariana nie była przecież głupia ani bezmyślna! Chyba że…
…chyba że lew wiedział coś, co nie dawało jej wyboru. Czy to możliwe? Czyżby W. faktycznie znał tajemnicę, której zdradzenie zniszczyłoby Arianę pod każdym względem?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|
|
|