Kącik Złamanych Piór
- Forum literackie
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
|
Autor |
Wiadomość |
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 15:47, 06 Maj 2008 Temat postu: Proroctwo Krwi [NZ] |
|
|
Prolog
Tańczyła. Jej smukłe ciało poruszało się z gracją w takt muzyki. Wspaniała suknia wirowała wraz z nią i podkreślała piękną figurę złotowłosej dziewczyny. Przyglądali jej się wszyscy mężczyźni, ale tylko jeden mógł ją tego wieczoru trzymać w ramionach…
Ciszę mącił tylko spokojny oddech i szelest przewracanej od czasu do czasu kartki. Było ciemno, ale ona nie potrzebowała światła. Jej kocie, ciemnoszafirowe oczy bez trudu przenikały mrok biblioteki. Widziała wyraźnie każdy szczegół, jakby salę zalewały promienie słońca. Ale tu rzadko docierało słońce. To był Arg Nadar, a ona była Nocną Gwiazdą.
Krzyknęła z frustracją.
– Dlaczego? Dlaczego tak jest?!
Stary mężczyzna westchnął ciężko i spojrzał na swoją towarzyszkę.
– Nie zmienisz wyroków losu – powiedział bardzo cicho. Odwrócił się i podniósł laskę, która leżała na bruku. Wsparł się na niej i ostatni raz spojrzał za siebie. Dziewczyna klęczała na otulonej mrokiem portowej uliczce.
Płakała.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Cień dnia Śro 13:54, 21 Maj 2008, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Sano
Drań
Dołączył: 26 Lut 2008
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z kąta
|
Wysłany: Wto 16:38, 06 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
Pewnie nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że strasznie to krótkie? A do tego prolog, więc nie bardzo wiadomo co, kto, gdzie, jak i z kim. Liczę na więcej, a na razie kilka rzeczy.
Cytat: | Wspaniała suknia wirowała wraz z nią i podkreślała piękną figurę złotowłosej dziewczyny. |
IMO wystarczy napisać, że podkreślała figurę. Wystarczająco jasno dałaś już czytelnikowi do zrozumienia, że dziewczyna jest ideałem piękna. Mam nadzieję, że siły wyżse darują mi użycie terminu "przymiotnikoza", ale tu mamy kliniczny przypadek.
Drugi akapit to przerost formy nad treścią. Na trzy różne sposoby powtarzasz czytelnikowi, że w bibliotece jest ciemno, a dziewczyna widzi w ciemności. Mogłabyś go skrócić o dwa albo trzy zdania.
No i wyłażą wady prologów: co to jest Nocna Gwiazda od dużej biedy mogę się domyślić, ale Arg Nadar?
Do trzeciego akapitu mam dwa zastrzeżenia natury leksykalnej: primo "frustrację" zastąpiłbym jakimś silniejszym słowem. IMO "rozpacz" nieźle by pasowała. Secundo, uliczki, zaułki i tym podobne etcetery mrok raczej spowija niż otula.
Cytat: | Odwrócił się i podniósł laskę, która leżała na bruku. Wsparł się na niej i ostatni raz spojrzał za siebie. |
Kawałek o tym, że wsparł się na lasce można IMO bez wielkiej szkody dla całości wywalić. Pod rozwagę poddaję nastepujący wariant:
Odwrócił się, podniósł leżącą na bruku laskę i po raz ostatni spojrzał za siebie.
Ufff... niby mało, a wyszło sporo. Generalnie jestem na tak, pierdoły, których się czepiam, ukłuły mnie w oczy bo krótki ten tekst boleśnie... więcej poproszę i z radością się poznęcam.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Sano dnia Wto 16:38, 06 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mad Len
Zielona Wiedźma
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z komórki na miotły Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 13:08, 07 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
Szczera i obszerna krytyka...
Szczerą da się załatwić z obszerną gorzej, bo jakby nie było ten kawałek tekstu jest tak tyci, że trudno powiedzieć o nim choć parę sensownych zdań. Niemniej spróbuję podołać temu trudnemu zadaniu i spróbuję się wypowiedzieć.
Hm, to może zacznijmy od pierwszego wrażenia?
Tytuł jakoś nie nastawił mnie pozytywnie, ale to już moje prywatne zboczenie. W swoim czasie naczytałam się wielu Proroctw i zwykle przyprawiały mnie one o atak apopleksji już na samym początku. Tutaj na szczęście po przeczytaniu początkowe kawałka doszłam do wniosku, że zapowiada się... hm, może nie genialnie - ale nieźle. Styl wydał mi się dobry, a nawet obudziło się pewne zaciekawienie. Choć moją pierwszą pełną przerażenia myślą było: o nie, nie, czy znowu przeczytam kiepskie fantasy o złotowłosej, pięknej panience, która jest następczynią tronu? (Nie to, żebym miała coś przeciwko złotowłosym bohaterkom. Zdecydowanie nudno byłoby, gdyby każda panna miała bure włosy i nadwagę. Po prostu to takie pierwsze skojarzenie, trochę bezsensowne) Ale to tylko taka głupia myśl, bo jak na razie nie wydaje mi się, żebym miała do czynienia z kiepskim fantasy - przynajmniej sądząc po drugim fragmencie, który spodobał mi się i już zdecydowanie zainteresował. Z całą pewnością wrócę do tematu choćby po to, aby dowiedzieć się, kim jest kociooka panna i Arg Nadar. I mi jakoś nie przeszkadza to podkreślanie ciemności, ale może po prostu ostatnimi czasy za mało się czepiam.
Zaś końcówka? Ta nie wzbudziła we mnie większych wrażeń była odrobinię nijaka, ale to przecież dopiero sam prolog. Naprawdę strasznie trudno oceniać coś, co ma tak niewielką objętość, więc obiecuję, że postaram się powiedzieć więcej, kiedy pojawi się ciąg dalszy.
W każdym razie prolog przypadł mi do gustu. O pomyśle i bohaterach trudno tu jeszcze wydawać osądy, ale nie ma błędów, nie widzę raczej nic czego mogłabym się czepiać, styl dobry... czuję się zaintrygowana i czekam na rozdział pierwszy. Oby dłuższy.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Mad Len dnia Śro 19:00, 07 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Craig Liath
Chybotliwy Bard
Dołączył: 01 Kwi 2007
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wypełzło spod dywanu
|
Wysłany: Śro 18:29, 07 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
<Niucha ostrożnie i po chwili wahania zaczyna czytać>
<czyta...>
<i czyta...>
I? Ach, koniec?
Szczerze? Zupka błyskawiczna którą jem, wywołała u mnie więcej emocji.
Po pierwsze, krótkie. Nie, żebym wytykała, ale komentarze Mad i Sano są dłuższe od tego prologu. Skoro już połasiłaś się na zamieszczenie swojej twórczości ( za co brawa Ci), to mogłaś chociaż uraczyć nas jej większą częścią.
Cóż, większość ciekawych rzeczy została już wyłuszczona, więc zostaje mi się pod nimi podpisać.
Natomiast moje ogólne odczucie, jest nijakie ( i tu reklama zupki). Niby napisane jest w miarę poprawnie, jednak nie potrafię znaleźć w tym niczego porywającego, co sprawiłoby, że ze zniecierpliwieniem czekałabym na resztę.
Czytając nie poczułam słonego zapachu w portowej uliczce, bijącego od morza, nie usłyszałam szelestu przekładanych kartek, nie widziałam kobiety tańczącej w rytm muzyki. A powinnam.
Jedynym powodem dla którego będę czekać na resztę, jest chęć podjęcia jeszcze jednej próby zobaczenia/usłyszenia/poczucia tego w tym opowiadaniu.
Pozdrawiam, Bard.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Craig Liath dnia Śro 18:47, 07 Maj 2008, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 14:43, 13 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
I
Filavandrel zatrzymała się na szczycie wzgórza i popatrzyła na leżące w dolinie miasto. Nazywało się Carbon i należało do ziem Teryssy. Zamek znajdował się on kilka kilome¬trów dalej na północ i był właściwym celem jej podróży. Krążyło o nim wiele opowieści, a opinie były podzielone. Jedni rozpływali się nad gościnnością kasztelana i bogactwem zamku. Inni twierdzili, że Calton jest nadętym bałwanem, a warownia – niewarta złamanego pensa.
Filavandrel zwabiły do Carbonu właśnie te opowieści. Chciała się przekonać na własne oczy, jaka jest Teryssa. A i sam Calton również. Opisy były najróżniejsze i wahały się od zgrzybiałego starucha, po młodego, szalenie przystojnego mężczyznę. Dla dziewczyny sprawa była jasna. Tu działała magia.
Carbon był miastem „nowoczesnym”, to znaczy nie miał murów. Fil uważała, że to zwykła głupota i nieostrożność. Miasto bez murów nie mogło się bronić, a okolica nie była najbezpieczniejsza.
W dzisiejszych czasach żadna okolica nie była bezpieczna. Odkąd upadło Seoante, Złote Miasto.
Filavandrel zacisnęła zęby i wskoczyła na siodło. Wbiła pięty w boki konia, zmuszając go do galopu. Ta myśl doprowadzała ją do szału. Jak to się mogło stać?!! Wychowała się w Seoante. Miasto wydawało się jej nie do zdobycia. Wieczne.
Wiecznie bezpieczne.
A jednak się myliła. Wystarczyła jedna noc i jeden zdecydowany na wszystko czarnoksiężnik, by Złote Miasto przestało istnieć. Zrównano je z ziemią, a ci, którzy przeżyli, mu¬sieli uciekać i ukryć się gdzieś na drugim końcu świata. Jak najdalej.
Filavandrel nie było tego dnia w Seoante. Pewnie na szczęście. Szanse, że zdołałaby je ocalić, były minimalne. Najprawdopodobniej zginęłaby. Mimo wszystko czuła się winna. I nie była to wina całkowicie bezsensowna i bezpodstawna.
Miała moc. Mogła pokonać wielu, nawet bardzo potężnych czarnoksiężników.
Była złotym smokiem.
Miała włosy w kolorze jasnego, płynnego miodu, długie, gęste, układające się w miękkie fale. Oczy – złocistobursztynowe. Jej cera była jasna, o złotawym odcieniu, jakby bardzo delikatnej opalenizny. Mówiono, że jest jak promień słońca, który zstąpił na ziemię. Podkreślały to jej ulubione kolory. Nosiła wyłącznie ciepłe odcienie, najchętniej złoto i czerwień, w której wyglądała wspaniale. Może nie były to najlepsze kolory dla wojowniczki, ale na balach, które Filavandrel uwielbiała, sprawdzały się świetnie.
Wstrzymała konia i już spokojniej wjechała między domy. Niemal natychmiast natknęła się na przedstawicielstwo prawa w osobie strażnika miejskiego. Gdyby chciała, mogłaby bez trudu uciec. Ale Fil nie miała zamiaru przed nikim uciekać.
Wyprostowała się w siodle i odrzuciła do tyłu wspaniałe włosy.
– Nazwisko i cel? – zapytał sucho strażnik.
– Nazywam się Filavandrel – odparła dumnie dziewczyna. – A moje sprawy w Carbonie nie muszą nikogo obchodzić. Jeśli się boicie zbójów, zbudujcie lepiej mury.
Mężczyzna chrząknął, lekko zakłopotany.
– Oczywiście, pani. Zapraszam. Życzę szczęścia w Carbonie.
Filavandrel uśmiechnęła się uroczo.
– Dziękuję – powiedziała. Gdy wymijała strażnika, ten zdjął czapkę i ukłonił się.
Życzę szczęścia, pomyślała z goryczą i smutkiem Filavandrel. A gdzie dawne: niech cię światło prowadzi? Wszystko się zmieniło po upadku Seoante. Już nikt nie życzy nikomu światła...
Z zamyślenia wyrwał ją męski głos:
– Jedź ze światłem, pani!
Rozejrzała się, mile zaskoczona. Autorem pozdrowienia był blady, czarnowłosy mężczyzna o intensywnie zielonych oczach. Na oko miał jakieś dwadzieścia pięć lat, ale Filavan¬drel podejrzewała, że jest o wiele starszy. Wyglądał na kogoś ze szlachetnego rodu.
– Jedź ze światłem, panie – odrzekła, zbliżając się do niego. – Rzadko ostatnimi czasy słyszy się te słowa.
– To prawda – powiedział. – Od dwóch lat ludzie boją się przestrzegać starych zwyczajów.
W oczach Filavandrel odbił się ból, który nie umknął uwadze czarnowłosego mężczyzny.
– Czy widziałaś kiedyś Złote Miasto, pani? – zapytał.
– Tak – odparła krótko. Wolała nie przyznawać się, że mieszkała w Seoante. Wszędzie kryli się szpiedzy, a w takich miastach nawet kamienie bruku miały uszy.
– Nazywam się Koraeth. Pełnię urząd zarządcy w zamku Teryssa – rzekł mężczyzna, kłaniając się. Dziewczyna skinęła po królewsku głową.
– Jestem Filavandrel.
Księżniczka Złotego Miasta i Kasztelanka Var Nos – dodała w myślach. Mężczyzna ukłonił się znowu.
– Pani, zapraszam do Teryssy – powiedział.
– Czemu zawdzięczam ten honor? – zapytała Fil, uśmiechając się zalotnie. Nie oznaczało to wcale, że spodobała się jej propozycja Koraetha. Wręcz przeciwnie… Zaproszenia do ludzi, których nie znała, były wysoce podejrzane. Nie chciała jednak okazywać nieufności.
– Pani, twa uroda nie może się marnować w miejskich karczmach. Zasługujesz na tytuł honorowego gościa na dworze lorda Caltona. Będę zaszczycony, móc cię tam zaprosić.
– Wobec tego jedźmy.
– Proszę za mną.
Filavandrel w najwyższym stopniu zaintrygowana, ale nie tracąc czujności, pojechała za Koraethem. Przeprowadził ją przez miasto, a potem na północne wzgórza. Fil nie byłaby złotym smokiem, gdyby nie zachwyciła się pięknem krajobrazu.
A rzeczywiście było czym. Pogranicze Teryssy i Arg Nadar należało do najpiękniejszych ziem w tej części świata. Wyżyny i pagórki przecinały długie, wąskie doliny i parowy, w których często płynęły rzeki i wartkie potoki spływające z niedalekich gór. O tej porze roku, w miesiącu ognia, zbocza pokrywała barwnozielona gęstwina, przetykana od czasu do czasu plamą jakiegoś kwitnącego krzewu. Kwitły też łąki. Od kwiatów na nich rosnących mogły rozboleć oczy. Wesołe czerwone maki, błękitne chabry, biało-żółte złocienie… Pola już zdążyły przybrać barwę złota, a pełne kłosy pochylały się ku ziemi pod delikatnymi podmuchami wiatru. Cza¬sem widzieli również szare ściany i dach jakiegoś samotnego domu.
– Pięknie tu – westchnęła Filavandrel.
– Owszem – zgodził się Koraeth. – To chyba najwspanialsze miejsce na ziemi.
– Wiele jest takich miejsc – powiedziała Filavandrel. – Szczęśliwy człowiek, który ma jedno z nich na własność. Zazdroszczę sir Caltonowi.
– O tak, jest czego. Jest ktoś, kto chciałby kupić od niego te ziemie. – Zatoczył ręką krąg. – To pani na Arg Nadar, jego sąsiadka. Nie potrafi strawić odmowy. Zamierza wypowiedzieć sir Caltonowi wojnę.
– Wojnę?! – wykrzyknęła Filavandrel.
– Tak – odparł ponuro Koraeth. – Oczywiście zwyciężylibyśmy, ale po co rozlewać krew niewinnych ludzi? Niestety. Lady Ancalime tego nie rozumie.
– Lady Ancalime – powtórzyła dziewczyna. – Kto to jest?
– Przejęła warownię po śmierci lorda Anco’ertha – wyjaśnił mężczyzna. – Podobno nie przyjmuje żadnych gości i nigdy nie wychodzi z zamku. Chyba nikt jej nie widział. Nic tak naprawdę o niej nie wiadomo.
– Szkoda – powiedziała cicho zamyślona Filavandrel. – Znałam sir Anco’ertha. Szkoda, że ktoś obcy przejął Arg Nadar.
– Nie było dziedzica – zauważył Koraeth.
Filavandrel zmarszczyła lekko brwi. Kim wobec tego była ta dziewczyna, jej rówieśniczka, która przed kilku laty w Seoante mówiła o sir Anco’ercie: ojciec? Kim była Naet¬hlann? Fil raczej nie podejrzewała, że lady Ancalime weszła w posiadanie Arg Nadar podstę¬pem. Naethlann nie wyglądała na osobę, która dałaby się wygryźć ze swojego dziedzictwa. Zrezygnowała? Może, jeśli chodziło o jej życie… Pochodziła przecież z rodu soannitów, a po upadku dla szlachetnych nie było już bezpiecznego miejsca.
Poza tym, Naethlann mogła po prostu nie żyć. Od dwóch lat szlachetne rody tępiono zawzięcie, choć na szczęście mało skutecznie.
– A oto Teryssa – odezwał się Koraeth, wyrywając dziewczynę z zamyślenia. Podążyła wzrokiem za jego ręką.
Na szczycie urwiska wznosił się zamek. Wysoki, strzelisty, piękny. Otoczony był wysokimi, grubymi murami jeżącymi się od ostro zakończonych baszt. Wyrastające z niego smukłe wieże powiedziały wyraźnie Filavandrel, że do jego budowy przyłożył rękę ktoś ze szlachetnych.
Niespiesznie złota smoczyca i zarządca Teryssy wspięli się na skarpę. Przed bramą dziewczyna zeskoczyła z konia i podążając za Koraethem, przeprowadziła go przez wysoki łuk. Strażnik zasalutował, uśmiechnęła się do niego.
– Witamy w Teryssie, pani – powiedział mężczyzna. Fil rozejrzała się. Wszystko, dziedziniec, wieże, balkony mówiły jej, że za projektem zamku, jeśli już nie jego budową, stali szlachetni. Nie była pewna – czy to dobrze, czy źle? Sam Calton mógł pochodzić z któregoś z rodów. Filavandrel trochę się tego obawiała. Szlachetny mógł ją rozpoznać, a w dzi¬siejszych czasach nie ufała już nikomu. A najmniej szlachetnym, którzy władali warowniami i o których nic nie wiedziała.
– Pani? – ponaglił ją Koraeth. Dziewczyna odrzuciła do tyłu włosy.
– Oczywiście.
Stajenny zajął się jej koniem, a Koraeth poprowadził ją do zamku. Otrzymała wspaniały apartament w jednej z niższych wież. Komnaty były wygodne, urządzone z przepychem i miały własną łazienkę. Filavandrel coraz mniej podobało się to wszystko. Czuła, że wpadła w pułapkę… Na razie jednak nie mogła nic zrobić. Dopóki nie dowie się czegoś więcej, musi udawać, że bierze wszystko za dobrą monetę. Postanowiła więc zwiedzić zamek.
Teryssa była pełna przepychu, najwyraźniej kasztelanowi powodziło się dobrze. Magii Filavandrel nigdzie nie wyczuwała. Najwyraźniej pomyliła się w swoich domysłach. Nawet, jeśli władca warowni był magiem, nie próbował niczego przed nią ukrywać. Jak dotąd dziewczyna nie miała żadnych powodów do niepokoju…
Wspięła się na sam szczyt najwyższej wieży, by stamtąd rozejrzeć się po okolicy. Bo też było na co patrzeć. Filavandrel zachwyciła się kolejny raz. Tak pięknie było chyba jeszcze tylko w starym Seoante…
Na zboczu wzgórza, po stronie Arg Nadar, pojawiła się zakapturzona postać na koniu. Dziewczyna czuła instynktownie, choć nie mogła tego zobaczyć, że tajemniczy jeździec wpatruje się w zamek. Wyczuwała niechęć i wielką moc. Nie mogła jednak stwierdzić, do jakiego rodzaju należy. Odległość była zbyt duża, a może uniemożliwiały jej to podniesione tarcze? W takim razie naprawdę był to potężny mag…
– Szpieg z Arg Nadar – rozległ się niski męski głos. – Ciągle się tu kręcą…
Filavandrel spojrzała na stojącego obok niej mężczyznę. Był wysoki, blady i czarnowłosy. Długie włosy nosił związane na plecach. Jeśli w przypadku Koraetha miała wątpliwości, to teraz była pewna – mężczyzna jest szlachetnym. Ostre rysy i lekko skośne oczy wskazywały na przynależność do kollevów.
– Wasz zarządca powiedział mi, że lady Ancalime chce przejąć siłą te ziemie – za¬gadnęła Fil.
– To prawda – powiedział Calton. – Nie trafiają do niej żadne argumenty… Pozostaje mi chyba samemu zaatakować i oddać ją w ręce sprawiedliwości.
– To przykre. A co się stanie z Arg Nadar?
– Znajdzie się pod moją protekcją.
Coś w tonie kasztelana powiedziało Filavandrel, że jest to jego marzeniem. Calton pragnął Arg Nadar…
Nie chciała w to wierzyć. Chciała, żeby było zupełnie inaczej, żeby to Calton był tym szlachetnym, a Ancalime – tą pazerną. Zresztą, może i tak było? Może i była pazerna? W każdym razie, kasztelan Teryssy z pewnością nie był lepszy.
– Podobno nikt tej Ancalime nie zna? – powiedziała dziewczyna.
– Zdaje się, że nikt oprócz służby nigdy jej nie widział – odparł kasztelan. – Nie przyjmuje żadnych gości i nie opuszcza zamku.
– A czy służba nie mogłaby nic powiedzieć?
– Milczą jak zaklęci.
Może i są, przemknęło przez głowę Filavandrel.
– Lordzie Caltonie… – zagadnęła z czarującym uśmiechem. – Widzę, że ta sprawa przyprawia wam wielu zgryzot… Może mogłabym służyć swą pomocą? Z przyjemnością rozwiązałabym problem kasztelanki Arg Nadar.
Calton przez chwilę patrzył na nią zdumiony.
– Ależ, pani…
– Proszę nie oponować. – Uśmiech i spojrzenie Fil zmiękczyłyby serce każdego mężczyzny. – Naprawdę a najwyższą chęcią się tym zajmę. Wy, panie, macie przecież tyle innych problemów… Kasztelan musi myśleć o wszystkim.
– Naprawdę nie chciałbym…
– To dla mnie żaden kłopot. Prawdę mówiąc, tęsknię za jakimś wyzwaniem.
Calton skapitulował.
– A więc dobrze. Życzę wam, pani, powodzenia. Czuję się zaszczycony tą propozycją.
Filavandrel zaśmiała się.
– To ja jestem zaszczycona, że mogę pomóc kasztelanowi tak wspaniałego zamku.
– Stokrotne dzięki, pani… – zawiesił głos.
– Filavandrel – przedstawiła się dziewczyna.
– Piękne imię. Podobnie, jak i jego właścicielka.
Po królewsku skinęła głową.
– Czy pozwoli się pani zaprosić na kolację, dziś wieczorem? – zapytał Calton.
– Z najwyższą przyjemnością – odparła Filavandrel.
– Będę czekać o siódmej, w moich komnatach.
Skinieniem głowy dziewczyna dała znać, że zrozumiała i zaakceptowała propozycję. Od strony schodów rozległo się ciche chrząknięcie.
– Sir, przybył posłaniec z Arg Nadar – powiedział sługa, kłaniając się w pas. Calton skrzywił się.
– Powiedz, że już idę. Pani, racz wybaczyć… Obowiązki wzywają. – Skłonił się dwornie i wyszedł w ślad za sługą. Filavandrel znów została sama. Chętnie posłuchałaby, co posłaniec ma do powiedzenia, ale nie chciała się narzucać. Dowie się tego później. Może nawet od samego sir Caltona.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mad Len
Zielona Wiedźma
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z komórki na miotły Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 15:49, 16 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
(Poprawiła okulary na nosie, rozwaliła się wygodnie na sofie i teraz będzie smęcić)
Pani chciała krytyki, to pani ją będzie miała.
Zacznijmy od pierwszego słowa tego rozdziału, czyli imienia Filavandrel. Chyba już mam obsesję na tym punkcie, bo prawie wszędzie znajduję imiona z Wiedźmina, ale na skojarzenie z elfami z Doliny Kwiatów nic poradzić nie mogę. Ale to tak bardziej na marginesie, właściwie większego znaczenia nie ma. Choć tak z ciekawości: sama je wymyśliłaś, pożyczyłaś nie zdając sobie z tego sprawy, czy po prostu pasowało ci do bohaterki i ot tak przejęłaś?
Dobrze, dobrze, a teraz może coś o treści… zacznijmy od marudzenia.
Wydaje mi się, że chwilami zdania były zbyt krótkie. Czasem taki zabieg pomaga budować atmosferę, sama go uwielbiam i często stosuję, ale jakoś tutaj mi nie pasował, wydaje mi się, że w kilku miejscach bardziej pasowałyby zdania złożone.
Pannę Fil znienawidziłam serdecznie od pierwszego wejrzenia (i wcale nie z powodu imienia). Nie wiem dlaczego, ale tak jest już. Coś nieokreślonego w jej zachowaniu mnie zirytowało, ale co? Nie umiem powiedzieć. Co więcej niespecjalnie przepadam za bohaterkami, które wydają się nie posiadać wad (piękna, wspaniała czarodziejka i tak dalej). I nie, nie jestem radykalną antymarysueistką, cała gama zalet nie drażni mnie u interesująco przedstawionej postaci. Po prostu Filavandrel nie lubię i już.
Coś się to szybko dzieje. Przyjazd czarodziejki do miasta, natychmiast trafia na dwór, proponuje swoją pomoc… ale może po prostu głupio się czepiam?
Nie znaczy to jednak, że opowiadanie mi się nie podoba. Jest… dobre, ale na razie: nic poza tym. Choć to oczywiście sam początek, nie znam jeszcze fabuły, wszystkich bohaterów. Tajemnicza kasztelanka i Arg Nadar mnie interesują, więc… na pewno przeczytam ciąg dalszy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 14:26, 19 Maj 2008 Temat postu: |
|
|
Imię Filavandrel funkcjonuje w moich dziełach już dosyć dawno i na początku rzeczywiście było "pożyczone" z Wiedźmina. W którymś momencie pojawiła się złota smoczyca i to imię - wtedy jeszcze męskie - tak mi się jakoś z nią skojarzyło. A potem kolejna smoczyca i jeszcze jedna... Dlatego również Fil tak się nazywa. Teraz już prawie nie pamiętam, skąd wzięłam to imię.
II
Szary obserwator nie ruszał się z miejsca. Wciąż stał na zboczu i spokojnie patrzył na Teryssę. Przynajmniej tak to wyglądało z daleka. Meluzyna była pewna, że w rzeczywistości na twarzy jeźdźca widnieje zimna nienawiść. Wiedziała, kim jest szpieg.
Ona jedna znała tajemnicę Arg Nadar. Ukrywała ją starannie w głębi swojego umysłu, dbając, by nie przedarła się na zewnątrz. Choć Calton wypytywał ją wiele razy i nawet straszył torturami, była nieugięta. Nie zdradziła się ze swoją wiedzą. Wciąż uparcie kłamała i czekała na właściwą chwilę.
Meluzyna nie odrywała wzroku od zakapturzonej postaci na zboczu. Na jej usta wypełzł delikatny, nieśmiały uśmiech. O ile jej spostrzeżenia były trafne, ta chwila właśnie nadeszła.
Spokojnie, bez pośpiechu wstała z fotela i zaciągnęła ciężką storę, zasłaniając okno. Odwróciła się i ogarnęła wzrokiem pokój. Był idealnie czysty, wszystko leżało na swoim miejscu. Żaden drobiazg nie znalazł się tam, gdzie nie powinien. Notatki były dobrze ukryte. Zbyt dobrze, by Calton zdołał je odnaleźć.
Zdjęła z półki dużą kulę z czystego diamentu i położyła ją na środku okrągłego stolika. Po obu stronach ustawiła wysokie, smukłe świece w niskich złotych świecznikach. Usiadła w niskim, szerokim fotelu naprzeciwko drzwi, ręce oparła na stoliku. Przymknęła oczy.
Czekała na pana zamku.
Calton zjawił się, gdy Meluzyna już zdążyła się zniecierpliwić. Nie spieszyło mu się… Pewnie rozmawiał z posłańcem. Kobieta uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. Kasztelanka Zamku Na Skale wiedziała, jak doprowadzić Caltona do szału.
– Witaj, panie – powiedziała, ani trochę nie zmieniając pozycji.
– Coś widziałaś? – zapytał oschle Calton.
– Nic nowego, panie.
– Kim jest młoda kobieta o złocistych włosach?
Meluzyna powoli otworzyła oczy i wyciągnęła lewą dłoń. Zapaliła świece, a potem położyła ją na kuli. Skoncentrowała się. Nie mogła teraz popełnić błędu… Powiedzieć Caltonowi zbyt wiele…
– To wojowniczka i wolna czarodziejka. Ma na imię Filavandrel. Interesuje ją sprawa Arg Nadar… Chce ci pomóc.
– Naprawdę? – przerwał jej kasztelan tym samym oschłym tonem, który rezerwował dla ludzi, których nienawidził, ale którzy byli mu potrzebni. Meluzyna była mu potrzebna. Miała duże zdolności wróżbickie, czasem pomagała władcy Teryssy i dlatego mogła sobie pozwolić na tak wiele.
– To szczera chęć.
Wróżbitka kłamała. Znała prawdę, już wcześniej zobaczyła to wszystko. Teraz usilnie starała się nie wejść w trans, bo wtedy musiałaby mówić prawdę. Całą prawdę.
– Ona jest potężna… Wiele może, a jej pomoc będzie nieoceniona.
Calton wstał gwałtownie.
– Doskonale – warknął. Rzucił Meluzyny nieprzyjemne spojrzenie zmrużonych oczu i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Meluzyna powoli wypuściła powietrze z płuc i opuściła rękę.
Dobrze. Bardzo dobrze.
Wstała, zgasiła świece i schowała je na miejsce. Odłożyła diamentową kulę na półkę i jeszcze raz uważnie zlustrowała badawczym spojrzeniem swój pokój. Wszystko było bez zarzutu. Żaden wścibski nie znajdzie tu nic, co mogłoby jej zaszkodzić. Jak zwykle nie spiesząc się, fantherka wyjęła z szafy szary płaszcz i zarzuciła go na ramiona. Rzadko wychodziła z tej komnaty, ale tym razem wizje nie wystarczały. Musiała coś zobaczyć na własne oczy…
Meluzyna zasłoniła twarz kapturem i lekkim, szybkim, tak dla niej nietypowym krokiem podążyła w kierunku najwyższej wieży. Wiedziała, że tam, w najlepszym punkcie obserwacyjnym, znajdzie Filavandrel.
Fil zamyślona spoglądała w stronę odległego Arg Nadar. W jej głowie kłębiły się myśli. Co powinna teraz zrobić? Jak rozgryźć tajemnicę?
Usłyszała za sobą cichy szelest, jakby ciężkiego materiału. Odwróciła się. W wejściu stała wysoka kobieta okryta szarym płaszczem.
– Miej się na baczności, Filavandrel – powiedziała dźwięcznym, melodyjnym głosem. Po czym, zanim dziewczyna zdążyła choćby sformułować pytanie, zniknęła. Filavandrel zobaczyła jeszcze jej oczy – wielkie, srebrzyste, nieskończenie mądre…
Kto to jest? – pomyślała. Kolejna tajemnica tego zamku? Przed czym mam się mieć na baczności? Co mi zagraża?
Filavandrel zamknęła oczy i spróbowała się uspokoić. Wszystko na pewno z czasem się wyjaśni. Na razie trzeba się skupić na Arg Nadar i jego tajemniczej kasztelance.
Szybko zbiegła na dziedziniec i zerknęła na zegar. Dochodziła piąta. Miała dwie godziny, żeby przygotować się do kolacji z Caltonem.
O wyznaczonej godzinie stanęła przed drzwiami pokojów lorda Teryssy. Poprawiła włosy, wygładziła suknię i zapukała. Była pewna, że Calton oniemieje na jej widok… Filavandrel nie była zbyt skromna. Wiedziała doskonale, że jest piękna i bez oporów wykorzystywała ten fakt. Tego wieczoru wyglądała naprawdę wspaniale. Założyła jedną z najlepszych sukien, jakie zabrała na tę wyprawę, w kolorze starego złota, prostą, ale gustowną. Suknia miała wąską, wręcz obcisłą spódnicę i mocno wycięty na plecach gorset. Dodatkowo dziewczyna upięła swoje złociste loki wysoko na czubku głowy.
Była przekonana, że Caltonowi ciężko będzie się skupić.
Otworzył jej sam kasztelan.
– Witaj, panie. – Filavandrel uśmiechnęła się kusząco i weszła, zbierając dłonią ciężką spódnicę.
– Pani. – Calton ukłonił się i podał dziewczynie rękę. – Witaj w mych skromnych progach.
Filavandrel uśmiechnęła się jeszcze piękniej i pozwoliła zaprowadzić się do zastawionego stołu.
Meluzyna zagryzła wargi i zacisnęła dłonie. Magiczny komunikator zalewał komnatę delikatnym, srebrzystym światłem. Za chwilę po drugiej stronie zjawi się jej rozmówca. Tymczasem mogła sobie pozwolić na to, by ujawnić swoje uczucia. Rzadko to robiła, ale akurat ten człowiek zawsze wywoływał w niej ataki furii.
W świetlistym owalu pojawiła się czyjaś twarz. Była niewyraźna i zamglona, ale Meluzynie to wystarczało, żeby go rozpoznać.
– Chciałaś ze mną rozmawiać, wróżbitko? – rozległ się drwiący głos.
– Rozmawiałeś z Vadiorem – powiedziała Meluzyna bez żadnych wstępów. Znów była chłodna i opanowana.
– To prawda – zgodził się właściciel drwiącego głosu. – I cóż z tego?
– Dobrze wiem, że umowy są dla ciebie niczym. Może posłuchasz wobec tego groźby.
– Wybacz, moja droga, ale nie jesteś w stanie mnie przestraszyć.
– Domyślałam się tego.
– Czym więc chcesz mi zagrozić?
– Prawem.
Po drugiej stronie zaległa cisza. Trwała bardzo długo.
– Prawo… – odezwał się w końcu mag. – Prawo o niczym nie wie i nic nie może zrobić.
– Chciałbyś się założyć?
– W porządku. – Głos był teraz pojednawczy i przymilny. – Czego chcesz?
– Masz się nie kontaktować z Vadiorem, ani nikim z jego otoczenia. W żaden sposób – powiedziała twardo Meluzyna. Rozległo się ciężkie westchnienie.
– Przez miesiąc.
– Dwa miesiące – zaoponowała Meluzyna.
– Półtora.
– Miesiąc i dwa tygodnie – uściśliła wróżbitka.
– Niech tak będzie – zgodził się niechętnie jej rozmówca. – Miesiąc i dwa tygodnie. Żadnych kontaktów.
Kobieta spokojnym ruchem zamknęła komunikator. Uzyskała już wszystko, czego chciała. Uśmiechnęła się leciutko. Doskonale…
Tymczasem w bogato urządzonej komnacie pana zamku Calton i Filavandrel spędzali miły wieczór. Dziewczyna dyskretnie wypytywała kasztelana o Seoante, jego władców i prześladowania, których uniknął. Calton milczał. Na pytania Filavandrel odpowiadał zdawkowo i raczej niechętnie. Była pewna, że wolałby sam pytać, więc nie dawała mu do tego okazji. Niepokój coraz silniej szarpał jej nerwy. Ani chybi wpadła w pułapkę i to na własne życzenie…
– Jeśli byłoby to możliwe, pragnąłbym odbudować Seoante – mówił Calton, uśmiechając się uroczo.
– Szlachetne chęci – odparła Filavandrel. – Obawiam się jednak, że to nieosiągalne…
– Moja pani Filavandrel, nie ma rzeczy nieosiągalnych. Jeśli czegoś się naprawdę pragnie, w końcu się to otrzyma.
– Bez Krwi królów…
– Być może Krew królów się znajdzie – przerwał jej Calton. Filavandrel uniosła brew.
– Jak? – zapytała. – Przecież nikt nie przeżył rzezi.
– Skąd to wiadomo?
– Taka jest powszechna opinia.
– Opinie często mijają się z rzeczywistością – powiedział cicho mężczyzna. – Jestem pewny, że ktoś przeżył.
– A nawet, jeśli… – Filavandrel wzruszyła ramionami. – Musiałby to być ktoś z Krwi, a przecież nie był to liczny ród. Jak jest szansa?
On wie, pomyślała, próbując nie dać się ogarnąć panice. Wie, kim jestem. O bogowie, miejcie mnie w opiece! Ale na co liczy? Naprawdę chce odbudować Seoante? Czy jestem mu potrzebna do czegoś innego?
– Duża – powiedział z przekonaniem Calton. Filavandrel z trudem opanowała dreszcz strachu.
Jeśli wie, to wie też, że mogę mu pomóc, pomyślała trzeźwo. Na razie nic mi nie grozi.
– Nie rozumiem twej pewności, panie – rzekła z uśmiechem. – Czyżbyś spotkał kogoś takiego?
– Znam kogoś, kto wie, że tej nocy pewnej osoby nie było w Seoante. A jeśli nie zginęła potem, w co wątpię, to żyje.
– Któż to taki?
Calton nie odpowiedział od razu. Nalał wina i wypił je. Dopiero, gdy odstawił kielich, znów się odezwał.
– Wybacz mi, pani… Ciągle tylko mówię o sobie. Teraz twoja kolej.
Filavandrel zaklęła w duchu. Uniosła dumnie głowę, jej złociste oczy ciskały błyskawice. Wstała. Calton zerwał się również.
– Pani…
Filavandrel, księżniczka Seoante, złota smoczyca, obrzuciła go królewskim spojrzeniem.
– Więc dobrze. Posłuchaj, zdrajco – powiedziała, a w jej głosie dźwięczała bezbrzeżna pogarda.
W swojej komnacie w innej części zamku Teryssa wróżbitka Meluzyna jęknęła ze zgrozą.
– Nie! – szepnęła. Nie teraz! Och, powstrzymaj się, szalona!
Jęknęła znów, widząc, jak Filavandrel ciska Caltonowi w twarz dumne słowa.
– Jestem Filavandrel, księżniczka Seoante i kasztelanka Var Nos. Złoty smok z Krwi Pradawnych. Masz rację, nie było mnie wtedy w Złotym Mieście. Skąd to wiesz, to inna sprawa i zupełnie mnie nie obchodzi. A teraz zejdź mi z drogi, zdrajco…
– Och, nie! Nie! – jęczała Meluzyna, zupełnie nie w swoim stylu miotając się po pokoju. Rzuciła się na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. Wszystko było stracone.
Gdy po chwili uniosła głowę, jej twarz znów była spokojna, a spojrzenie zdecydowane. Tak, jej plan legł w gruzach i to z winy szalonej Filavandrel. Ale może jeszcze coś zrobić…
Gwałtownie wstała i złapała płaszcz. Podbiegła do drzwi, otwarła je i wyszeptała zaklęcie. Na środku pokoju pojawiła się kula ognia. Wybuchła, ogień szybko zaczął ogarniać komnatę. Magiczny ogień, który spali wszystko… Meluzyna zatrzasnęła drzwi i pomknęła korytarzami zamku.
III
Calton uśmiechnął się, ale to nie był przyjemny uśmiech.
– Nie jestem zdrajcą, księżniczko – powiedział cicho.
– Ach, nie?
– Czy uczyniłem coś przeciwko tobie?
– Więc jakim cudem rządzisz zamkiem, podczas, gdy twoi współbracia muszą się ukrywać poza krańcami cywilizacji? Jakim cudem tak dobrze ci się powodzi? Nie kłam, że nikt nic nie wie! Na pierwszy rzut oka widać, że jesteś kollevem!
Usta kasztelana wykrzywił drwiący grymas.
– Cóż za spostrzegawczość…
– Masz mnie za głupią idiotkę? – powiedziała dziewczyna z miażdżącą pogardą.
– Skąd, moja pani – kollev nie porzucał drwiącego tonu, który doprowadzał Filavandrel do pasji. – Usiądź, proszę… Napij się wina…
– Nie, Caltonie. Wychodzę.
Spróbowała go obejść, ale chwycił ją i zatrzymał. Szarpnęła się, ale Calton trzymał ją mocno. Wściekła złota smoczyca ugryzła go w ramię i kopnęła. Calton jęknął, a Filavandrel uśmiechnęła się mściwie i znów zaatakowała. Nie należy zapominać, że ma się do czynienia ze smokiem… I jego kłami. Filavandrel nigdy nie miała problemów z częściową przemianą.
Mężczyzna wypuścił ją. Klnąc, ściskał dłonią poszarpane ramię. Dziewczyna otarła krew z ust. W tym samym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich piękna fantherka z płonącymi oczami.
– Meluzyna? – wyszeptał zszokowany Calton. Kobieta złapała Filavandrel za ramię i wyciągnęła ją z pokoju. Na Caltona nawet nie spojrzała.
Biegły jakimiś opustoszałymi, zapomnianymi korytarzami. Meluzyna nieomylnie prowadziła do stajni. Tam czekały konie i ich bagaże. Zadbała o to, by wszystko było gotowe do ucieczki, kiedy zjawi się w pokojach Caltona. Miała w Teryssie zaufanego sługę.
Jak burza wpadły do zamkowej stajni. Meluzyna lekko wskoczyła na grzbiet karej klaczy. Stajenny, również już w siodle, rzucił Filavandrel wodze jej własnego wierzchowca. Galopem wyjechali przez ukrytą bramę i na złamanie karku zjechali w dół. Kierowali się w stronę Arg Nadar.
– Co się dzieje? – krzyknęła Filavandrel.
– Właśnie obróciłaś wniwecz wszystkie moje plany! – odkrzyknęła Meluzyna, tak spokojnie, jak tylko było ją stać. – Co cię napadło, żeby mu powiedzieć, kim jesteś?!
– I tak wiedział!! – wrzasnęła rozzłoszczona dziewczyna.
– Domyślał się! Tylko domyślał! Czy ty nie masz żadnego szacunku dla cudzej pracy?! Czy możesz sobie wyobrazić, ile lat na to poświęciłam?!! Ile wysiłku kosztowało mnie oszukiwanie Caltona i powolne osłabianie go?! Mogłam go zniszczyć, a ty mi w tym pomóc!
– Skąd miałam wiedzieć?! Nie ostrzegłaś mnie!
– Nie? W takim razie po co ryzykowałam wszystko, zjawiając się na wieży? Jakiego jeszcze ostrzeżenia potrzebujesz?!!! – Meluzyna straciła resztki opanowania.
Oszołomiona Filavandrel zamilkła. Kobieta z pewnością miała rację, a ona, głupia, wszystko zepsuła.
– Dokąd jedziemy? – zapytała pokornie.
– Nie wiem jeszcze – odrzekła fantherka już swoim zwykłym, beznamiętnym tonem. – Na razie musimy się z kimś spotkać.
– Z kim?
– Dowiesz się na miejscu – ucięła Meluzyna.
W milczeniu trójka jeźdźców pokonywała kolejne kilometry, kierując się wciąż na północ. Filavandrel nieomylnie wyczuła, kiedy znaleźli się na ziemiach Arg Nadar. Coś w aurze tego miejsca, jakaś subtelna zmiana w powietrzu, powiedziały jej, że opuściła wrogą Teryssę.
– Jedziemy do Arg Nadar? – zapytała.
– Nie – odpowiedziała chłodno wróżbitka.
– No tak. Ona nie przyjmuje gości…
– Właśnie.
Filavandrel miała wrażenie, że kobieta wciąż nie wybaczyła jej zajścia w komnacie Caltona. Sama wyrzucała sobie, że okazała się tak naiwna i niemądra. Ona, która przez dwa lata z powodzeniem unikała rozpoznania! Doprawdy… Ciągle nie mogła znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak Calton zdołał zastawić na nią pułapkę. Skąd wiedział, że jest w Carbonie? Żeby choć na jedno z szeregu jej pytań odpowiedziała ta tajemnicza fantherka!
Dziewczyna była nieco zaskoczona jej obecnością w Teryssie. Fantherowie znani byli ze swej skrytości i niechęci do kontaktów z innymi istotami, nawet szlachetnymi. Trudno było ich spotkać poza ich odosobnionymi, ukrytymi przed oczami zwykłych ludzi siedzibami. Mówiono, że białowłosi fantherowie potrafią rzeczy, o jakich zwykłym śmiertelnikom się nie śniło. Podobno dorównywali mocą jeszcze bardziej tajemniczym i niezwykłym Kotom… I – oczywiście – złotym smokom.
Ci niezwykli ludzie, potrafiący przybrać postać smoka i posiadający ogromne zdolności, rodzili się raz na kilkanaście pokoleń w harminckim rodzie władców Seoante. Filavandrel była dumna, że jest jedną z nich. Jednak jej umiejętnościom daleko było jeszcze do prawdziwej smoczej potęgi. Była bardzo młoda, miała zaledwie osiemnaście lat. Poza tym, brakowało jej mentora, który mógłby przekazać dziewczynie swe sekrety. Ostatni ze złotych smoków zmarł na długi czas przed narodzinami Filavandrel.
– Kiedy dotrzemy na miejsce, siedź cicho – odezwała się nagle Meluzyna. Fil drgnęła.
– Dlaczego?
– Nie będziemy chyba ryzykować, że znów palniesz jakieś głupstwo…
– Skoro nie chcesz mi nic powiedzieć – odparła dotknięta do żywego dziewczyna. – Jeśli nie wiem nawet, z kim się spotkamy…
– Nie musisz – przerwała jej fantherka.
– Przestań traktować mnie jak dziecko! – krzyknęła Filavandrel. Meluzyna obdarzyła ją chłodnym, lekko rozbawionym spojrzeniem.
– A kimże ty przecież jesteś? Masz ledwo osiemnaście lat. Może jesteś pełnoletnia, ale nie dorosła.
Dziewczyna umilkła, urażona.
– Nie dąsaj się – powiedziała Meluzyna. – To pozbawione sensu.
– Za to twoje milczenie i złośliwe uwagi mają głęboki sens – warknęła zjadliwie Filavandrel.
– Nie jestem złośliwa – odrzekła wróżbitka bez cienia urazy w głosie. – Jeśli tak sądzisz, nie masz nawet elementarnego daru przenikliwości.
Fil zacisnęła zęby. Miała na końcu języka wiele ostrych słów, ale wolała się już nie odzywać. Jeszcze ta cała Meluzyna zmieni zdanie i zrezygnuje z udzielenia jej pomocy.
Milczący dotąd, nie rzucający się w oczy mężczyzna, odchrząknął.
– Pani… Czy mylę się sądząc, że zmierzamy do Sulengard?
Meluzyna zerknęła na niego.
– Nie. Nie mylisz się.
– Co to jest Sulengard? – zapytała Filavandrel.
– Zobaczysz.
Dziewczyna miała ochotę udusić tę spokojną, nieludzko opanowaną kobietę. Jak smok, przemknęło jej przez myśl. To niedorzeczne, przecież sama jestem smokiem. I czy dzikie smoki w ogóle są opanowane? Słyszałam, że są agresywne i łatwo je rozzłościć. A wtedy lepiej być daleko...
Potrząsnęła głową, odpędzając tę myśl. Cisza, którą zakłócało tylko miarowe uderzanie końskich kopyt o trawę, zaczynała ją drażnić. Nie lubiła milczeć, kiedy mogła rozmawiać.
– Czy Calton będzie nas ścigał?
– Z pewnością – odpowiedziała Meluzyna. – Ale nie w tym kierunku. Choć zapewnie domyśli się, że właśnie tu pojechaliśmy.
– Boi się kasztelanki?
– Powiedzmy.
– Ale… Nie może poprosić o zorganizowanie pościgu? I wydanie zbiegów?
Meluzyna roześmiała się dźwięcznie.
– Pani Arg Nadar nie będzie ścigać szlachetnych – powiedziała.
– Dlaczego?
– Za dużo pytasz – kobieta wróciła do swojego normalnego, chłodnego tonu.
– Wiedza to potęga – powiedziała Filavandrel. Wróżbitka obrzuciła ją przeciągłym spojrzeniem i uśmiechnęła się zagadkowo.
– Może i tak… A może nie.
– Co to znaczy? – zapytała zaintrygowana Fil.
– Za dużo pytasz – powtórzyła jej rozmówczyni.
Jechali wciąż na północ, pośród ciemnej nocy, nie rozjaśnionej nawet blaskiem gwiazd. Filavandrel nie wiedziała, jak Meluzyna odnajduje drogę. Sama rozpoznawała kierunek tylko dzięki wrodzonej orientacji, właściwej wszystkim szlachetnym rodom. Droga zaczynała się jej już dłużyć, a milczące, tajemnicze towarzystwo działało na nerwy. Okolica była monotonna, nie spotykali żadnych śladów obecności ludzi.
Czy Arg Nadar to pustynia? – myślała coraz bardziej rozdrażniona dziewczyna. W dzień pewnie podziwiałaby piękno krajobrazu, ale teraz, mimo doskonałego wzroku, niewiele widziała. Było ciemno jak w beczce ze smołą.
– Długo jeszcze? – warknęła po kolejnych iluś tam przejechanych kilometrach.
– Niedaleko – głos Meluzyna wydawał się jeszcze bardziej obojętny, niż wcześniej. Filavandrel miała ochotę krzyczeć. Zrobić coś, co poruszyłoby tę bryłę lodu! Zupełnie zapomniała, jak kobieta na nią nawrzeszczała na początku ich podróży. Niezwykle opanowana Meluzyna z pewnością nie zawsze była taką bryłą lodu.
Fantherka zatrzymała konia, a Filavandrel poczuła uderzenie mocy.
– Otwórz – powiedziała władczo Meluzyna. Powietrze przed nimi zafalowało i powoli z mroku nocy wyłonił się krąg wysokich kamieni.
Typowe.
W środku płonęło ognisko, przy którym stała jakaś niewysoka, zakutana w obszerny płaszcz, postać. Filavandrel i Meluzyna zeskoczyły z koni i weszły w krąg. To musi być ten Sulengard, pomyślała Fil.
– Tak, to Sulengard – odezwała się postać w płaszczu, jakby usłyszała tę myśl. Głos miała wysoki i jasny, raczej kobiecy. – Pierwszy Krąg Szlachetnych.
Pierwszy Krąg! Jedno z siedmiu miejsc mocy! I... Sulengard?
– Stoi przed tobą księżniczka Seoante – rzekła cicho Meluzyna.
Dziewczyna przez chwilę zobaczyła skośne, świecące oczy, gdy istota zwróciła na nią wzrok.
– Doprawdy? Jednak Seoante już nie istnieje. Zostało zrównane z ziemią dwa lata temu.
– Dobrze wiesz, że Złote Miasto mogła zniszczyć tylko magia, i ta sama magia może je odbudować.
Postać skinęła powoli głową.
– Magia Krwi.
Zapadła cisza. Od mocy obecnej w Kręgu Filavandrel krew pulsowała w skroniach. Nigdy dotąd nie spotkała się z czymś takim. Ale też nigdy wcześniej nie była w miejscu mocy.
– Co się stało, wróżbitko? – zapytała postać.
– Vadior się wymknął. Zawiadom panią Zamku i sługi Carge’a. Ja zabiorę księżniczkę do którejś z Warowni.
Filavandrel znów zobaczyła te oczy. Zdawały się ją przenikać na wskroś, prześwietlać jej duszę…
– Jedźcie do Te-Emos – powiedziała istota. – Przy odrobinie szczęścia spotkacie Myrvę.
– Myrva ma inne sprawy na głowie – odrzekła Meluzyna. – Dość jej własnych problemów.
– W takim razie dobrym miejscem będzie Góra Trzech Słońc.
– Nie mam ochoty przebywać pod samym nosem Carge’a, Sarimo – mruknęła Meluzyna.
– Grzeszki, co?
– Stare zobowiązania – odpowiedziała chłodno kobieta.
– Wybredna się zrobiłaś w tej Teryssie. Cóż, jedź, gdzie chcesz. Bylebyś znalazła tam pomoc.
– Nie martw się.
– Martwię się. Czy Vadior wie?
– Zawsze wiedział – w głosie Meluzyny zabrzmiała nutka rozdrażnienia. – Nie jest głupi.
– Czasem w to wątpię. – Postać prychnęła z rozbawieniem.
– A ja nigdy – powiedziała zimno fantherka. Przez moment Filavandrel wyczuwała między nimi narastającą wrogość. A potem zakapturzona postać odwróciła się.
– Jedź już – powiedziała, patrząc w ogień.
Meluzyna obróciła się na pięcie i wyszła z kręgu. Filavandrel podążyła za nią. Dosiadły koni i pogalopowały w mrok. Gdy dziewczyna się obejrzała, już nie dostrzegła Kręgu Sulengard.
Nie dostrzegła też, że towarzyszący im mężczyzna nie jest tym samym, który wyjechał z nimi z zamku.
Nie dostrzegłby tego nikt.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Cień dnia Wto 15:20, 10 Cze 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mad Len
Zielona Wiedźma
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z komórki na miotły Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 11:17, 10 Cze 2008 Temat postu: |
|
|
¬ - mm? Znaczki wyskakują same, czy próbujesz przenosić tekst? Jeśli to możliwe radzę poprawić, bo to lekko denerwujące.
Jak jest szansa?
I tutaj drobna literówka.
A jeśli chodzi o ten rozdział...
Hm. Powiedzmy, że jestem wciąż zaciekawiona, może nawet trochę bardziej niż wcześniej. Pewnie podobałoby mi się bardziej, gdyby nie to, że Fil znieść nie mogę dokumentnie. Mam nadzieję, że pojawią się jeszcze inni bohaterowie, których będę mogła obdarzyć sympatią. Jak na razie Meluzyna wydała mi się postacią interesującą.
Mam wrażenie, że chwilami jest za dużo dialogów, a za mało opisów, ale raczej nie przeszkadza to w odbiorze tekstu.
Fabuła się rozwija... jak na razie wydaje mi się ciekawa i mam nadzieję, że tak pozostanie i cała intryga nie okaże się przewidywalna.
Aha: podoba mi się końcówka. Dwa ostatnie zdania. I nie umiem powiedzieć dlaczego.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 16:33, 14 Cze 2008 Temat postu: |
|
|
IV
Jechali przez całą noc, tym razem na zachód. O świcie dotarli do pierwszej osady. Choć wioska była mała, wcale nie wyglądała biedną. A wręcz przeciwnie. Poddanym Ancalime musiało się dobrze żyć w Arg Nadar. Domy były duże i wygodne, ulice wysypane grubym żwirem, a zagrody zadbane.
Meluzynę chyba dobrze tu znano; każdy napotkany mieszkaniec pozdrawiał ją tradycyjnymi słowami:
– Jedźcie ze światłem, pani Meluzyno!
– Jedźcie ze światłem, panie Alkadarr!
Odpowiadali z uśmiechem, a Filavandrel jeszcze nie widziała Meluzynie tak wesołej i przyjacielskiej. Fantherka zmieniała się jak kameleon.
Filavandrel boleśnie odczuwała brak zainteresowania swoją osobą. Była jedyną, na którą nikt nie zwracał uwagi. Nie była przyzwyczajona do czegoś takiego, zwłaszcza w miejscu, gdzie najwyraźniej nie bano się sił zła. W dodatku ani Meluzyna, ani tym bardziej Alkadarr nie mogli stać wyżej rangą od niej. Tylko królowie szlachetnych rodów, fantherów, soannitów, kollevów i harmintów, dorównywali władcom Seoante.
Wreszcie mogła przyjrzeć się towarzyszowi Meluzyny. Miał dość ciemną karnację i rude, kręcone włosy, które opadały mu na kark. Jego oczy były barwy pośredniej pomiędzy zielenią i ciemnym błękitem, Filavandrel nie mogła zdecydować się na żaden z tych kolorów. Był wysoki, dobrze zbudowany i bardzo przystojny.
Dziewczyna miała idiotyczne wrażenie, że w nocy wyglądał inaczej, choć nie mogła sobie uświadomić, na czym polegałaby ta różnica. Odnosiła wrażenie, że jest kimś więcej, niż tylko zwyczajnym stajennym, czego z pewnością nie powiedziałaby wcześniej. Poza tym wszystkim Alkadarr wyglądał na zwyczajnego człowieka. Może z niewielką czarodziejską mocą.
– Nazywasz się Alkadarr? – zapytała.
– Tak – odparł tym samym chłodnym i obojętnym tonem, jakiego używała Meluzyna.
– Kim jesteś?
– Jestem, kim jestem – powiedział enigmatycznie Alkadarr. – Ja ciebie nie pytam.
– Pewnie i tak wiesz – mruknęła pod nosem dziewczyna. – Meluzyna? Kim była ta osoba w kręgu?
– Sarima, Opiekunka – padła krótka odpowiedź.
– Do jakiego rodzaju ona należy? – zapytała zdawkowo Filavandrel. Wiedziała, oczywiście, choć kobieta miała podniesioną tarczę.
– Do Kotów, jak wszyscy Opiekunowie.
– Kotów…? – wyszeptała, pod wpływem jakiegoś impulsu udając zdumienie.
– Nigdy nie spotkałaś Kota?
Oczywiście, że spotkała, i to niejednego, choć spotkać Kota było jeszcze trudniej, niż fanthera. Nawet w Seoante, które ściągało w swoje mury wszystkie ludy świata, od gnomów po szlachetne rody. Ale Fil od lat podróżowała i dziwnym byłoby, gdyby nie natknęła się w końcu na Kota. Ale tego swoim towarzyszom nie zdradziła.
Dostrzegła, że Alkadarr uśmiecha się.
– Kto nie spotkał Kota, temu umknęło najszlachetniejsze piękno świata.
Fil prychnęła z udawanym powątpiewaniem.
– Widzę, że mam do czynienia z wielbicielami Kotów – zauważyła. I Alkadarr, i Meluzyna pominęli to milczeniem.
– Dokąd pojedziemy? – zapytała dziewczyna.
– Nie będziemy pchać się na oczy Myrvie – odpowiedziała wróżbitka. – Sarima może o tym nie wie, ale Pani Kotów ma do mnie urazę. W Górze Trzech Słońc czeka Carge, który też chętnie obarczyłby mnie tym i owym.
– No proszę, proszę – wymruczał Alkadarr. – Dziwnym trafem wszyscy coś do ciebie mają…
– Jeśli Vadior nie opanował jeszcze wybrzeża, pojedziemy do Tolomos.
– W Tolomos nie ma żadnego urażonego? – zapytał drwiąco Alkadarr. Meluzyna zignorowała go.
– Planujesz jakiś odpoczynek w najbliższym czasie? – spytała Filavandrel. Była zmęczona, wyczerpana przeżyciami tej burzliwej nocy. Marzyła o gorącej kąpieli i miękkim łóżku, choć to ostatnie pewnie było w tej wiosce zbytnim luksusem.
– Za chwilę będzie gospoda. Myślę, że zostaniemy w niej przynajmniej do południa – odparła Meluzyna. – Wszystkim nam się to przyda, a ja muszę się jeszcze z kimś spotkać.
– Ale oczywiście nie możesz ze mną porozmawiać i wyjaśnić choćby kilka rzeczy.
– Nie.
– Tak myślałam.
– Wszystko w swoim czasie, Filavandrel.
– Niech wam światło świeci! – zawołał jakiś mężczyzna, machając do nich. – Zapraszam! Pani Meluzyno, Alkadarze!
– Saros, właściciel oberży – rzuciła obojętnie Meluzyna. – Jedźmy.
– Podobno chciał się przeprowadzić do Carbonu – zauważył zdawkowo Alkadarr. – Dobrze by mu tam było, pod okiem Caltona…
– Milcz – powiedziała fantherka. – Saros nie dostanie się do Teryssy, by mu o nas powiedzieć, a poza tym on i tak wie, że jesteśmy na ziemiach Arg Nadar.
– Ale nie wie, gdzie – wtrąciła się Filavandrel.
– To niczego nie zmienia.
Dziewczyna spojrzała sceptycznie na Alkadarra. Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: ona tu rządzi.
Zsiedli z koni przed szerokimi schodami do oberży „Pod Księżycem”. Meluzyna weszła za gospodarzem do środka, ale Filavandrel zatrzymała Alkadarra na zewnątrz. Chciała zapytać go o kilka rzeczy.
Przez chwilę w milczeniu patrzyła, jak służba odprowadza ich konie do stajni i wnosi bagaże.
– O co chodzi?
– Znasz Meluzynę? Ufasz jej?
– A ty nie? – spytał Alkadarr, unosząc brew.
– Nie – powiedziała stanowczo Fil. – Zbyt jest tajemnicza, by jej zaufać. A poza tym…
– Co?
Filavandrel zawahała się. W końcu Alkadarr wcale nie musiał być bardziej godny zaufania od Meluzyny.
– Czasem… ludzie wywołują we mnie pewne emocje. W nocy czułam złość.
– Z jej powodu?
– Tak sądzę. Nie było nikogo innego.
– A ja?
– To było wcześniej – odrzekła bez zastanowienia Filavandrel i na moment aż straciła oddech. Zakryła dłonią oczy i potrząsnęła głową, próbując się skupić. Wcześniej? Co ja plotę? Przecież...
– O cholera jasna – powiedziała na głos. Wszystko było jasne. Padła ofiarą zaklęcia… Jej smocze zmysły musiały jakoś to wyczuć i uświadomić jej w odpowiedniej chwili. Rozumiała teraz, czemu Alkadarr wydał się jej inny. To był inny człowiek. Z pewnością silny mag. Może szlachetny ukryty za tarczą.
Popatrzyła na mężczyznę. Nie zdziwiły go jej słowa, nie próbował zaprzeczać. Miała rację.
– Nie toleruję rzucania zaklęć na mnie – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Nikt nie rzucał na ciebie zaklęć – zaoponował Alkadarr. – To było zaklęcie ogólne, miało zadziałać na każdego…
– Ale nie na Meluzynę – zauważyła dziewczyna kwaśno.
– Nie… – przyznał z pewnymi oporami.
– Dlaczego?
– Czy to ważne?
– Tak.
– Meluzyna mnie wezwała – wyjaśnił Alkadarr. – Sam nie wiem, po co.
– Ach tak. Jednak zjawiłeś się, jak posłuszny pies – odrzekła jedwabistym głosem Filavandrel.
– To zwykła ciekawość – powiedział chłodno. – Prawdopodobnie z tego samego powodu pojechałaś do Teryssy.
– No dobrze, może i masz rację – mruknęła Filavandrel. – Ale wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Alkadarr skrzywił się lekko.
– Muszę przyznać, że nie bardzo. Zaufanie Meluzynie wcześniej czy później kończy się źle.
Fil usiadła na schodku. Nie zamierzała wchodzić do środka, choć minął już nocny stan irytacji, Meluzyna wciąż działała jej na nerwy.
– Opowiedz mi o niej – poprosiła. Alkadarr usiadł obok niej.
– Właściwie mało o niej wiadomo. Poza tym, że to utalentowana wróżbitka, i że od dwudziestu lat mieszkała w Teryssie. Z pewnością ma zatargi z wieloma osobami, bo dba przede wszystkim o swoje interesy.
– Myrva i Carge – dopowiedziała Filavandrel. – Trzeba się nieźle postarać, żeby zaleźć za skórę bogu.
– Chyba tak. A co do Myrvy, to Pani Kotów ma za złe naszej srebrnowłosej, że nie potraktowała jak należy jej córki.
– To Myrva ma córkę? – zapytała zdziwiona dziewczyna.
– Owszem – odparł Alkadarr. – W każdym razie, z pewnością nie są to jedyne osoby, które mają coś do Meluzyny. Ewentualnie ona coś do kogoś ma.
– Do Sarimy.
– Możliwe – stwierdził Alkadarr. – Wiem, że Meluzyna nie lubi odwiedzać Sulengard.
– Skąd ta nazwa? – spytała Filavandrel.
– Główna Opiekunka ma na imię Sulena.
– Sulena? – powtórzyła cicho Filavandrel. – Od kiedy to?
– Czy ja wiem… Chyba od czasu upadku Złotego Miasta.
Złota smoczyca zacisnęła dłonie, wbijając paznokcie w skórę. Kolejna osoba, której nie było…
– Co się stało z jej poprzedniczką? – spytała.
– Nie wiem – powiedział obojętnie Alkadarr. – Wielu wtedy zginęło.
– Sądzisz, że ona też? Jak to niby możliwe? – syknęła dziewczyna. – Przecież nie mogło jej wtedy być w Seoante!
Alkadarr wzruszył ramionami. Czy ty czegoś nie ukrywasz, kochany? – pomyślała Filavandrel. Po przygodzie z Caltonem i jego zarządcą była wyczulona na najmniejsze oznaki fałszu. Wstała i nie oglądając się na rudowłosego mężczyznę, weszła do gospody.
Główna sala nie różniła się niczym od sal w innych wiejskich gospodach. Na środku i pod ścianami stało kilka dużych stołów, naprzeciwko drzwi był kominek, a obok bar i wejście do kuchni. Po lewej stronie dziewczyna zobaczyła schody prowadzące na piętro. Pewnie gdzieś obok znajdowały się alkowy, przeznaczone dla znaczniejszych gości.
Podszedł do niej gospodarz, kłaniając się nisko.
– Kąpiel i posiłek już czekają, łaskawa pani – powiedział. Skinęła głową.
– Prowadź – poleciła.
Saros zaprowadził ją na górę i otworzył drzwi do pokoju, po czym z ukłonem i życzeniem miłego dnia, wycofał się. Fil odczekała, aż ucichną jego kroki na schodach, po czym rozpuściła misternie upięte włosy i zrzuciła suknię. Z rozkoszą zanurzyła się w gorącej wodzie.
Kilkadziesiąt minut później, otulona szlafrokiem, zasiadła przy stole. Posiłek był prosty, ale smaczny. Jedząc, dziewczyna zastanawiała się nad ostatnimi wydarzeniami.
Bez wątpienia w Carbonie powinna być ostrożniejsza, w ostatecznym rachunku może nawet lepiej byłoby nie przyjąć zaproszenia. Zgubiła ją ciekawość i chęć zaznania trochę luksusu. Ze złością przypomniała sobie słowa Azgherosa, jej nauczyciela: „Nie pozwól, by ciekawość otępiła twój umysł. Nie odpowiadaj nigdy na wezwania i zaproszenia, których nie rozumiesz, za tym może kryć się podstęp! Szukaj, ale z ukrycia! Idź, ale tak, by cię nie zobaczono!”
W rozmowie z Caltonem zadziałała po trzykroć przeklęta duma księżniczki. Kolejny raz zobaczyła w swoim umyśle surowego mentora. „Zawsze panuj nad sobą! Nie odsłaniaj uczuć!”
Westchnęła ciężko. Nawet nie wiedziała, czy Azgheros jeszcze żyje, czy zginął po upadku Seoante. Był jednak z pewnością kimś, komu mogła z całą pewnością i spokojem ducha zaufać. Gdyby udało się go odnaleźć…
Filavandrel wstała i podeszła do okna. Patrzyła na piękne krajobrazy, ale ich nie widziała. Właściwie, czemu by nie? Czy lepiej było zdać się na niepewne przewodnictwo Meluzyny i Alkadarra? Dziewczyna nie ufała żadnemu z nich. Czuła, że grają w jakąś grę, w której ona jest tylko pionkiem.
Wróciła do niej ta nazwa, która drażniła jej uszy: Sulengard. Brzmiała obco i nieprzyjemnie. Nie tak powinien nazywać się Pierwszy Krąg Szlachetnych… Znała dobrze Aene, poprzednią Panią Kręgu. Od jej imienia nazywano go czasem Aeneiar. Co się z nią stało? Nie mogła zginąć! Nie ona, zamknięta w swojej niedostępnej twierdzy, niedopuszczającej wrogów...
Chociaż, jeśli można było pokonać Seoante, to może i z Atrin Van, Twierdzą Czasu dało się to zrobić. Co prawda Fil jakoś w to nie wierzyła. Była kilkakrotnie w Atrin Van i znała dobrze tamtejsze zabezpieczenia. Nikt nie byłby w stanie ich pokonać.
Dziewczyna odsunęła od siebie nieprzyjemne przemyślenia. Ostrożnie wysłała swoją myśl w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Meluzyna była w swoim pokoju, Filavandrel widziała ją skupioną, pochylającą się nad jakimiś mapami… Alkadarr był w głównej sali gospody, rozmawiał z jakimś człowiekiem, którego nigdy wcześniej nie widziała. Wyglądał na zwyczajnego wieśniaka, ale kim był…?
Podjęła decyzję. Zmęczenie nie miało teraz znaczenia. Szybko ubrała się i tylnymi schodami przemknęła do stajni. Osiodłała konia, jeszcze raz sprawdziła, co robią Alkadarr i wróżbitka, i spokojnie opuściła gospodę. Kiedy już znalazła się poza wioską, odnalazła w jukach własną mapę.
W nocy jechali na południe i na zachód. W tym kierunku znajdowały się tylko pustkowia, a dalej górskie osiedla fantherów. Fil stanowczo odrzuciła ten pomysł. Meluzyna była fantherka, nie chciała zbytnio rzucać się w oczy jej rodakom. Na zachodzie leżały ziemie Kotów i legendarna Warownia Te-Emos. Może to był niezły pomysł…
Dziewczyna spojrzała na północ. Były to tereny zamków Littrio, Nedhal, Minven i Olmega. O ile wiedziała, nie należały nigdy do szlachetnych i nie reprezentowały sobą niczego wyjątkowego. Za nimi były ziemie Altarów, na południu nazywanych po prostu barbarzyńcami. Idealne miejsce, by się przed kimś ukryć. Z pewnością wielu szlachetnych wpadło na taki pomysł.
Usłyszała za sobą jakiś szelest i odwróciła się błyskawicznie, sięgając po miecz. Niewysoka, bardzo szczupła dziewczyna uniosła ręce.
– Każdego tak witasz? – zapytała. Filavandrel natychmiast rozpoznała ten głos. To była Kotka Sarima. Miała białe włosy i zielone, kocie oczy. Nosiła dziwny strój z jedwabiu, z metalowymi dodatkami. Promieniowała z niej moc, ale smoczyca nie wiedziała, czy to zasługa Kręgu, czy jej własny dar. Opuściła dłoń.
– Teraz tak.
Sarima opuściła ramiona i podeszła bliżej.
– Co się stało?
– Nic – odparła krótko Filavandrel. Sarima zmrużyła lekko oczy.
– W takim razie gdzie są Meluzyna i ten jej wierny psiak na posyłki?
– Alkadarr?
– No właśnie. Gdzie ich zgubiłaś?
Filavandrel wzruszyła ramionami i znów spojrzała na mapę.
– Czy zgubiłam, to nie takie pewne.
– Meluzyna jest uparta. Dokąd jedziesz?
– Sama nie wiem… Do Te-Emos nie jest daleko. Powiedz, czy Myrva zawiadomiłaby Meluzynę?
– Nie wiem – wyznała Kotka. – Ciężko przewidzieć reakcje Myrvy.
– Więc może lepiej nie.
– Zwłaszcza, że nie wiadomo, czy zastaniesz Myrvę w Warowni.
Filavandrel westchnęła. Postanowiła zdać się na los. Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Co podpowie jej intuicja?
Nad skalistą równiną górowała niewysoka, surowa wieża z czarnego kamienia. Wokół niej skupiły się niskie, również kamienne domki z dachami pokrytymi strzechą. Z niektórych kominów wydobywał się dym. Pola były już zaorane, ale liście zachowały soczysty zielony kolor. Drzew liściastych było zresztą niewiele, przeważały iglaki...
Księżniczka Seoante otworzyła oczy i napotkała pytające spojrzenie Sarimy.
– Altarzy – powiedziała. Kotka zmrużyła piękne oczy.
– A więc jedź i niech cię światło prowadzi…
Filavandrel z uśmiechem skinęła głową.
– Jedź ze światłem – odparła zwyczajowo. Wskoczyła na siodło i schowała mapę. Sarima wykonała w powietrzu gest ochrony i pomachała Filavandrel ręką. Dziewczyna odpowiedziała jej tym samym, po czym pogalopowała przed siebie.
Na północ, do Altarów.
V
Nauczona doświadczeniem z Teryssy, Filavandrel nie zdradzała swojego imienia. Przedstawiała się jako Fillionn, Harmintka. Na ziemiach Arg Nadar było zresztą spokojnie. Nikt się nią nie interesował. Mimo to dziewczyny nie opuszczał niepokój, a powodem był brak jakichkolwiek wieści o Meluzynie i Alkadarze. Najwyraźniej jej nie szukali… Filavandrel miała nadzieję, że nie popełniła błędu, zdradzając Sarimie, dokąd jedzie.
Arg Nadar było innym światem. Spokojnym, dostatnim, wolnym od cienia Seoante. Tu nikt nie bał się życzyć nieznajomej podróżniczce światła. Ludzie byli ufni i serdeczni. Jak przed laty, myślała Filavandrel, mijając kolejne miasta i wsie pod opieką lady Ancalime. O kasztelance wyrażano się tu bardzo ciepło. Cóż, nic dziwnego, skoro tak dbała o swoich poddanych.
Dwa tygodnie później dziewczyna stanęła na granicy Littrio. Była świadoma, że skończyła się ochrona, że na każdym kroku mogą na nią czekać ludzie Caltona lub miejscowego kasztelana, jeśli na przykład kollev go zawiadomił. A jednak niewiele się zmieniło. Poza poczuciem zagrożenia, które nie opuszczało Filavandrel, wszystko było jak w Arg Nadar.
Kilka kilometrów za granicą dziewczyna wjechała do miasta Losne. W przeciwieństwie do Carbonu, a podobnie do miast argnadarskich, miało mury. Strażnicy przy bramie nie zwrócili na podróżniczkę zbytniej uwagi, przepuścili ją bez robienia kłopotów. Widocznie nie mieli powodów, nikt jej nie szukał… Co zresztą zbytnio Fil nie uspokoiło. Zatrzymała się w gospodzie „Pod Lwem”, jak na standardy małego miasta bardzo luksusowej. Mogła spędzić na szlaku lata, ale zamiłowanie do luksusu wyniesione z Seoante, nadal w niej pozostało.
W środku nocy obudziło ją niejasne przeczucie. Coś było nie tak… Choć nie wiedziała, co postanowiła nie ryzykować. Szybko ubrała się i przypięła miecz. Schowała do kieszeni pękatą sakiewkę i, przygotowana na wszystko, nasłuchiwała. Na schodach rozległy się lekkie, ciche kroki. Po chwili dołączyły do nich inne, cięższe. Kobieta i dwóch mężczyzn, uznała Filavandrel. Do diabła!
Kierowana jakimś impulsem, zamiast do okna, rzuciła się do drzwi. Wpadła na nich na ciemnym korytarzu. Wymknęła się zwinnie rękom pierwszego mężczyzny, tak, że złapał powietrze. Drugiego kopnęła w krocze. Kobieta uniosła wysoko ręce i wywołała kulę oślepiającego światła. Nie przewidziała chyba jednak, że oczy smoków błyskawicznie przystosowują się do zmian oświetlenia. Filavandrel nie straciła wzroku, zobaczyła natomiast twarz czarodziejki.
To była Meluzyna.
Filavandrel przemknęła się obok fantherki i pobiegła do stajni. Odnalazła swojego konia i nie zawracając sobie głowy siodłem, wyjechała z gospody. Liczył się czas, a ona była doskonałą jeźdźczynią.
Nie próbowała nawet przekonać zaspanego strażnika, by otworzył bramę. Po prostu wdarła się do jego umysłu i niezbyt delikatnie go do tego zmusiła. Szybko zorientowała się, że jest ścigana, i to chyba przez samą Meluzynę, choć tego Fil nie mogła stwierdzić na pewno.
Czego ona, do diabła, chce? Do czego ja jej jestem potrzebna?
Przed Filavandrel zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Zaklęła głośno i zmieniła kierunek. Coraz poważniej rozważała pomysł przemienienia się. Na niebie byłaby nieuchwytna, a i zaoszczędziłaby trochę czasu.
Ktoś za nią krzyknął, rozpoznała Meluzynę. Wbiła obcasy w boki konia, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu. Jeśli chciała się przemienić, musiała zwiększyć dystans. Zmiana postaci wymagała nieco czasu.
Filavandrel obejrzała się, nie zwalniając. Ścigający oddalili się na tyle, że straciła ich z oczu. Zatrzymała konia i zgrabnie zeskoczyła na ziemię. Odbiegła jeszcze kilkadziesiąt kroków, nie chciała zbytnio straszyć zwierzęcia. Przemieniła się szybko i gwałtownie – niezbyt przyjemne, ale nie miała czasu. I tak skończyła w samą porę, Meluzyna i jej ludzie zbliżali się coraz bardziej.
Smoczyca rozłożyła potężne skrzydła i odbiła się od ziemi. Smukłe ciało lekko wzniosło się w powietrze.
– Smok!!! – wrzasnął ktoś, ale Filavandrel nie zwracała już na to uwagi. Rozkoszowała się lotem. Nie robiła tego od dwóch lat, od upadku. Nie ukrywała się, nie uciekała, a podróżowaniu incognito latanie raczej nie sprzyjało. Niemal już zapomniała, jakie to uczucie…
Wznosiła się coraz wyżej, umykając z zasięgu prześladowców. Złote skrzydła miarowo, bez wysiłku zagarniały powietrze. Wiatr wymiótł z jej umysłu ponure myśli i rozważania o Meluzynie. Teraz pozostała tylko ona i niebo.
Filavandrel leciała cały czas na północ, dbając, by nikt jej nie zobaczył. Smok w tej części świata wzbudziłby sensację. A już złoty smok bez wątpienia zaalarmowałby ludzi, których Filavandrel nie chciała alarmować. Mijały dni, dziewczyna zatrzymywała się tylko po to, by coś zjeść i przespać kilka godzin. Przybierała wtedy ludzką postać; wymagało to kontaktów z cywilizacją. Krótkich i dyskretnych, bo teraz starała się unikać ludzi. Na szczęście dzięki smoczej postaci mogła pokonywać odległość dzielącą ją od pierwszych osiedli Altarów o wiele szybciej.
Był miesiąc siły, w tych okolicach nazywany miesiącem mocy, kiedy wreszcie Fil stanęła na ziemi niczyjej, zamieszkanej przez wolny lud Altarów. Jesień trwała tu już w najlepsze, odkąd wyjechała z Teryssy, minęły niemal dwa miesiące. Zmęczona po całodziennym locie, opadła na ziemię na ukrytej leśnej polance. Już jako człowiek, podniosła się z kolan i ruszyła w kierunku pól, które zobaczyła z powietrza. Jeszcze dalej były domy…
Dotarła tak kilka godzin po zmierzchu. Gdzie indziej miałaby problemy ze znalezieniem jakiegoś noclegu, ale Altarzy byli bardzo gościnni. Nie martwiła się. Bez zastanowienia wybrała jeden z domów i zapukała. Drzwi uchyliły się z pewną nieufnością.
Filavandrel nie mogła powstrzymać krzyku.
– Azgheros?!
– Filavandrel – powiedział stojący przed nią mężczyzna. – Wchodź.
– Co tu robisz? – zapytał, kiedy już zamknęły się za nimi drzwi. Filavandrel rozejrzała się po pokoju. W kącie na kominku wesoło trzaskał ogień, obok stały dwa fotele i stół. Pod ścianami tłoczyły się półki zastawione książkami. Środek izby pokrywał gruby dywan.
– Uciekam, sama nie wiem, przed kim – odparła. – Chyba wpakowałam się w niezłe tarapaty.
Azgheros, niegdyś nauczyciel na dworze władców Seoante, w milczeniu zaprosił ją, by usiadła i postawił przed nią kielich z jakimś złotym płynem. Sam z drugim kielichem w dłoni, opadł na fotel naprzeciwko.
– Opowiedz mi o wszystkim – poprosił.
– Zaczęło się od Teryssy… – zaczęła Filavandrel, ale urwała po wypiciu pierwszego łyku. – Liściograd! – wykrzyknęła. – Skąd go tutaj wytrzasnąłeś?
– Rośnie w okolicy – wyjaśnił Azgheros z niewesołym uśmiechem. – Mów dalej.
– No więc, zaczęło się od Teryssy, a ściślej mówiąc, od Carbonu – podjęła dziewczyna, rozkoszując się smakiem napoju szlachetnych rodów. – Chciałam zobaczyć zamek na własne oczy, bo krążyło o nim wiele opowieści. Miałeś rację, mówiąc, że zbytnia ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Po czym zrelacjonowała wszystkie wydarzenia, jaki nastąpiły od tamtego czasu.
Azgheros milczał przez długą chwilę, wpatrując się w płomienie. Był soannitą i chociaż miał już swoje lata, nie wyglądał na więcej, niż trzydzieści. Filavandrel stwierdziła, że się postarzał, a na policzku miał paskudną bliznę, której wcześniej nie było. Poczuła się winna. Ostatnio myślała tylko o sobie. Bawiła się, kiedy inni walczyli.
Jej mentor oderwał wzrok od ognia i spojrzał na dziewczynę. Oczy miał brązowe, podobnie jak włosy. Jego skóra, trochę nietypowo dla soannitów, była śniada.
– Masz rację – powiedział. – Z potężnymi siłami zadarłaś.
– Wytłumacz mi to.
– Calton i Vadior to ta sama osoba. Podobnie jak czarnoksiężnik, który stoi za zniszczeniem Seoante.
Filavandrel krzyknęła cicho.
– Tak… – mruknął przeciągle Azgheros. – To paskudny typ i miałaś szczęście, że na niego trafiłaś. Nietrudno zgadnąć, o co mu chodzi. Prawdopodobnie pożałował, że zrównał Seoante z ziemią i teraz chciałby je odbudować, ale jako swoją dziedzinę.
– I to byłby koniec mojej roli – dokończyła z goryczą Filavandrel. – Co…
Nagle Azgheros zamarł i uniósł dłoń, nakazując dziewczynie ciszę. Spojrzała na niego pytająco, ale tylko potrząsnął głową. Nasłuchiwała więc wraz z nim, ale z trzasku ognia na kominku i szumu wiatru nie mogła wyłowić nic niepokojącego. Odważyła się zapytać bardzo cicho:
– Co się dzieje?
– W pobliżu jest ktoś obcy.
– Wróg?
– Tak.
Fil ze strachem patrzyła, jak Azgheros wstaje i podchodzi do małego, zasłoniętego okiennicami okna.
– Kto? – szepnęła. Nie odpowiedział od razu.
– To doświadczony wojownik i tropiciel, który umie zacierać ślady… Ma wsparcie i prawdopodobnie wie, kogo szuka.
Kogo? – pomyślała dziewczyna. Poczuła, jak po jej kręgosłupie przebiegł zimny dreszcz.
– To nie może być Vadior – powiedziała.
– Nie. Nie dałby rady tak szybko przyjechać z Teryssy, zwłaszcza, że go zraniłaś – odrzekł cichym, spokojnym głosem Azgheros. – Poza tym, nie sądzę, żeby wiedział, gdzie jesteś. Myślę, że tu chodzi raczej o mnie.
Bez żadnego ostrzeżenia dom eksplodował. Ogień otoczył dziewczynę i wyrzucił w powietrze. Uderzyła w ziemię z taką siłą, że powinna właściwie zostać z niej miazga… Ale jakimś cudem przeżyła. Nawet niczego sobie nie złamała.
Poderwała się na równe nogi i rozejrzała. Po pobojowisku krążyły zwinne postacie w czarnych, obcisłych strojach. Ogień wyraźnie im nie przeszkadzał… Podobnie, jak i Filavandrel. Była smokiem, odpornym na płomienie. Nie mogły jej oparzyć, a co najwyżej spalić ubranie.
Zanim ktokolwiek zdążył ją zauważyć, Filavandrel zaklęciem zgasiła tlący się materiał i ukryła się w zaroślach. Azgheros nie żył, wiedziała o tym. Nie było powodu, żeby pchała się czarnym w oczy, przecież nie chciała sama zginąć.
– Wystarczy – rozległ się zimny głos. Zwinne postacie odsunęły się w mrok. Obok płonącego domu pojawił się wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu z kapturem skrywającym twarz. Jego aura, nie osłonięta żadną tarczą, kojarzyła się z chłodem, bielą i śniegiem. Filavandrel dobrze wiedziała, kim jest – srebrnym smokiem.
Złote smoki nie były jedynymi z tego rodzaju. Istniały również inne smocze rasy, z których najbardziej znane były właśnie srebrne. Było kilka rodów, z których się wywodziły, głównie soannickich. Mocą nie dorównywały złotym, ale miały talent do tworzenia portali, pozwalających szybko przemieścić się w dowolne miejsce.
– Jeden problem z głowy – powiedział smok. – Dobrze się spisaliście.
Filavandrel szybko oceniła odległość i czas, jakiego potrzebowała, by doskoczyć do mężczyzny. Po krótkim wahaniu zdecydowała się zaryzykować.
Skoczyła.
Srebrny smok odwrócił się, wyciągając miecz. Zbyt wolno.
Klinga Filavandrel po rękojeść zatopiła się w jego sercu.
– Urodzaj na zdrajców – powiedziała spokojnie, wyciągając miecz. Dopiero teraz zareagowali czarni wojownicy. Rzucili się na dziewczynę, ale ta szybko się przez nic przebiła i pobiegła w głąb lasu. Nie ścigali jej. Prawdopodobnie byli pod wpływem jakichś zaklęć, które teraz, po śmierci smoka, słabły…
Fil biegła przez wiele godzin, nie zatrzymując się nawet na chwilę. W końcu opadła na ziemię nad jakimś leśnym potokiem. Z trudem chwytała oddech, całe ciało miała podrapane przez gałęzie. Jej stan fizyczny dość nieźle oddawał stan ducha. Azgheros zginął, wszędzie czaili się zdrajcy, a ona nadal nic nie wiedziała. Nie miała pojęcia, dokąd mogłaby się udać, kogo prosić o pomoc…
Usłyszała jakiś szelest; ktoś zbliżał się do strumyka. Nie chciało jej się reagować. Jakie to w końcu miało znaczenie, choćby to nawet byli wrogowie?
Dla Seoante, pomyślała dziewczyna i z wysiłkiem podniosła się na kolana. Jeszcze raz zmobilizowała wszystkie siły, gotowa w każdej chwili do walki lub ucieczki.
Mężczyzna, który wyłonił się spośród drzew, miał długie, srebrne włosy i piękną, pociągłą twarz. Był wysoki i szczupły, a chociaż osłonił się tarczą, i tak Filavandrel nie miała problemów, by zakwalifikować go jako kolejnego srebrnego smoka. Wiedziała, ze wygląda okropnie, z potarganymi włosami i podrapaną twarzą, ale nie zamierzała udawać zagubionego dziewczęcia. Dumnie uniosła głowę. Nie zadawała sobie trudu, by podnieść własną tarczę.
Na jej widok srebrnowłosy zatrzymał się w pół kroku.
– Kim ty, u diabła, jesteś?
– To ja powinnam zadać to pytanie. Kim jesteś i co tu robisz?
– Nie zgrywaj księżniczki – powiedział lekko poirytowanym tonem. – W przeciwieństwie do ciebie, ja nie wyglądam, jakbym dopiero co wrócił z bitwy.
– Przed kilkoma godzinami w pobliżu zginęły dwie osoby… – Filavandrel nie uznała za stosowne wymienić tych kilku wojowników, których zabiła. – A jedna z nich należała do twojego rodzaju. A nawet do twojej rasy, jeśli chodzi o ścisłość. Ponieważ zaszły wątpliwości co do lojalności wyżej wymienionej osoby wobec Krwi Seoante, mam prawo pytać.
– Nazywam się Vearven – odpowiedział mężczyzna z trochę niewyraźną miną. – A co do mojego rodzaju…
– Jesteś srebrnym smokiem. Jeśli chcesz to ukryć, zmień kolor włosów. – Fil uśmiechnęła się czarująco. Vearven wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.
– Kto to był? – zapytał. – I co ty masz w ogóle wspólnego z Seoante, żeby rozliczać kogoś z lojalności? Zresztą, Seoante nie istnieje. Chyba, że je odbudowano… – Po twarzy Vearvena przemknął drwiący grymas.
– Seoante istnieje dotąd, dopóki ludzie mu służą – odparła chłodno Filavandrel. – Kto to był? Nie wiem, ale miał na swoje usługi jakichś czarnych wojowników. Może tobie to coś mówi.
– Valinan! – szepnął z nagle pobladłą twarzą srebrny smok.
– Rozumiem, że się znaliście.
– Był moim bratem – mruknął Vearven.
– Nie powiem, że mi przykro. Dla twojego dobra, mam nadzieję, że nie mieliście podobnych charakterów.
Vearven jakby jej nie usłyszał. Usiadł ciężko na ziemi.
– Co się stało? – spytał. Filavandrel nie odpowiedziała. Z nieco lekceważącym wzruszeniem ramion zdjęła resztki ubrania i zanurzyła się w strumieniu.
– Ty go zabiłaś?
– W obronie własnej – wyjaśniła obojętnie Filavandrel.
– Musisz być dobra – powiedział z goryczą Vearven.
– Jestem. Byłoby miło, gdybyś pożyczył mi jakieś ubranie.
Mężczyzna zerwał się na równe nogi.
– I co jeszcze?! Nie za dużo ode mnie oczekujesz?! Mam ci pomagać, z jakiej racji?! Zabiłaś mojego brata! Może i nie łączyły nas bliższe stosunki, ale był jednak moim bratem!
– Ja straciłam przyjaciela i o mało sama nie zginęłam. Ale po co się licytować? – zapytała dziewczyna, nakazując swojemu ciału regenerację – jeszcze jedna smocza właściwość. Vearven obserwował ją uważnie, ale Fil nie obchodziło, czy domyśli się, kim jest. Zmęczyło ją już ciągłe ukrywanie.
– No dobrze – powiedział niechętnie. – Wiem, że Valinan miał czarnoksięskie skłonności…
– Skłonności to mało powiedziane – zauważyła słodko Filavandrel. – Zastanawiam się, czy on miał coś wspólnego z upadkiem…
– Nie – odpowiedział szybko Vearven. – Dopiero potem zaczął zabijać tych, którzy przeżyli. Chciał być władcą wszystkich smoków…
– A co to ma do rzeczy?
– Podobno…
– Co?
– Podobno księżniczka Seoante była złotym smokiem – dokończył Vearven.
– A Valinanowi się to nie podobało? – domyśliła się Fil. – Ale przecież nikt z królewskiej rodziny nie przeżył.
– Pewien człowiek twierdził inaczej. Mówił, że ona przeżyła. Valinan mu uwierzył i chciał ją zlikwidować. Chyba zawarł z nim jakiś układ. Poparcie w zamian za dziewczynę. Żywą, oczywiście – wyjaśnił mężczyzna.
– Jak on się nazywał? – zapytała Filavandrel, znając już odpowiedź. Wyszła z zimnej wody i wyżęła włosy. Zadrżała. – Chcesz, żebym tu zamarzła?
Vearven z wyraźną niechęcią zdjął kurtkę i podał dziewczynie.
– Calton – powiedział, potwierdzając domysły Filavandrel.
– Kasztelan Teryssy?
– Możliwe.
– A mówi ci coś imię Vadior?
– Nie… Kto to taki?
Filavandrel uśmiechnęła się.
– A już myślałam, że ja jedna jestem taka naiwna. To on jest tym słynnym czarnoksiężnikiem „jednej nocy”. Najczęściej bywa jednak Caltonem…
– Ktoś o tym wie? – zapytał ponuro Vearven. Fil otuliła się jego kurtką i usiadła.
– Owszem, ale efektów jakoś nie widać – odpowiedziała. – Słuchaj, Vearven, musisz mi pomóc. Nie ma tu chyba znaczenia, co się wydarzyło, teraz, czy w przeszłości. Jestem sama, bez pieniędzy, nawet bez ubrania, na terenach, których nie znam. W dodatku idzie zima.
– Altarzy ci pomogą.
Filavandrel zaśmiała się.
– A gdzie jest jakaś ich osada? Jak mam tam dotrzeć? Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej nie zamarznę…
– Nie jest jeszcze tak zimno – zaoponował.
– Aż tak mnie nienawidzisz?
– W porządku – poddał się srebrnowłosy. – Mogę zabrać cię do najbliższej wioski, ale nic więcej. Chodź, tam są moje rzeczy…
Poszli razem w kierunku, który wskazał. Po pewnym czasie dotarli do niewielkiej polanki. Było tam prowizoryczne obozowisko. Filavandrel dostała ubranie – udało się jej trochę je zmniejszyć dzięki magii – i posiłek. Przez cały czas Vearven próbował wyciągnąć z niej szczegóły tego, co się stało w wiosce. Dziewczyna jednak milczała. Powiedziała mu to, co powinien wiedzieć i zamierzała na tym poprzestać.
– Kim był ten twój przyjaciel?
– Wiernym Seoante. Pewnie dlatego zginął.
– Jak?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? Idź to tej wsi, zobacz… Zapewniam cię, teraz nie mówią tam o niczym innym.
– Zginął ktoś jeszcze?
– Nie. Vearven, zamknij się, dobrze?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Co ty sobie myślisz? – warknął. – Nie jestem taki, jak Valinan.
– Dlatego jeszcze żyjesz – odparła Filavandrel. – Zresztą, jeśli o to chodzi, to nic do ciebie nie mam. Jestem po prostu zmęczona. Nieludzko.
Vearven westchnął ciężko.
– Czy chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że nigdzie się nie ruszymy mniej więcej do południa?
– Co najmniej. Nie spałam ponad dobę.
– Nieźle wyglądasz, jak na taki wyczyn.
– Och, cha, cha – prychnęła Filavandrel. – Możesz sobie kpić.
Wyciągnęła się na ziemi i owinęła kocem. Zamykając oczy, pomyślała jeszcze, że cudownie byłoby położyć się w prawdziwym, miękkim łóżku…
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Mad Len
Zielona Wiedźma
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z komórki na miotły Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 10:57, 15 Lip 2008 Temat postu: |
|
|
No dobrze... to spróbujmy napisać parę sensownych zdań.
Choć wiele ponad to, co już napisałam, raczej nie wymyślę. Dalej jestem zainteresowana, ale nie zachwycona, dalej nie znoszę Fil i nie miałabym nic przeciwko, żeby ktoś skrócił ją o głowę, a zachowanie Vearvena wydało mi się trochę nienaturalne... ale to tylko moja subiektywna opinia. Czytało się te części miło, choć wcią mam wrażenie - być może mylne - że właściwa akcja jeszce nie ruszyła.
I dalej ciekawa jestem tej Gwiazdy, która zamieszkuje Arg Nadar. Oraz czekam na bohaterów, którzy nie będą mnie tak denerwować jak Fil. Tak, wiem, że się powtarzam, ale nic nie poradzę na niechęć jaką ją darzę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 11:44, 16 Lip 2008 Temat postu: |
|
|
VI
Filavandrel obudziła się grubo po południu. Kiedy otworzyła oczy, słońce stało już nisko nad horyzontem, a na ziemi kładły się długie cienie. Vearven siedział pod drzewem niedaleko dziewczyny i chyba nie zajmował się niczym pożytecznym.
– Dobry wieczór – roześmiał się. – Przespałaś cały dzień.
Filavandrel przeciągnęła się.
– Nadrabiam zaległości. Chociaż wolałabym to robić w łóżku.
– No proszę, jaka delikatna…
– Nie widziałam łóżka od dwóch miesięcy – powiedziała sucho Filavandrel. – Tak o jest, kiedy człowiek musi się ukrywać.
– Coraz bardziej żałuję, że cię spotkałem – westchnął Vearven, ale dziewczyna była pewna, że nie mówi poważnie.
– Nie przesadzaj, nikt nie wie, że tu jestem. W każdym razie nie powinien wiedzieć. – Filavandrel pomyślała o Sarimie, której nieopatrznie zdradziła cel swojej podróży. Ale nawet Opiekunka Kręgu nie mogłaby powiedzieć, w jakiej części tej krainy znajduje się dziewczyna.
– A komunikatory namierzające? Portale?
– Wiem, wiem… Nie ciebie gonią.
– Już niewiele brakuje – zauważył Vearven. – Kim ty właściwie jesteś? Nie raczyłaś zdradzić swojego imienia.
– Jeśli ty go nie wypowiesz, to ja też nie – odparła Fil. – W żadnej postaci.
– To znaczy? – chciał wiedzieć smok.
– Niektórzy czasem nazywają mnie trochę inaczej.
– Ksywka? Zdrobnienie?
– To drugie.
– No dobrze, a skąd miałbym to twoje imię znać? – spytał Vearven.
– Tak trudno się domyślić?
– A według ciebie łatwo?
– Nie mam podniesionej tarczy.
– I to wystarczy?
– Powinno.
Bawiła ją ta gra, czekanie, aż Vearven w końcu powie: Filavandrel. Była pewna, że to zrobi. Mógł mieć wszystkie złe i dobre cechy, ale o tępotę go nie posądzała.
– Czy to ma znaczyć, że się znamy?
– Ja w każdym razie nigdy cię nie widziałam na oczy. Ale ty, nie wiem.
– Też sobie nie przypominam. Miałem raczej na myśli odwrotną sytuację, do tej, którą wymieniłaś.
– Gdybym cię znała, to ty też byś musiał.
– Dlaczego?
– Tego sam się domyśl.
– Może jestem na to za głupi?
– A ja jestem jaszczurką. – I w następnej chwili Filavandrel wybuchnęła śmiechem, kiedy zorientowała się, co powiedziała. Przecież dzikie smoki były gadami, mówiono o nich jaszczury! Bliska była prawdy…
– Co cię tak śmieszy? – zainteresował się Vearven.
– Nic… Odwołuję. Jeśli ja jestem jaszczurką, to ty rzeczywiście możesz mieć coś z głową. Weźmy standardową krowę.
– Jaszczurki też nie przypominasz. Ktoś powiedział inaczej?
– Cóż… W pewnym sensie.
– Czy miał przy tym na myśli twój gadzi charakter?
– Hmm… A jakie właściwie są gady?
– Podobno wredne. Tak mówią.
– W takim razie nie. To niemożliwe.
– Nie jesteś wredna?
– Oczywiście, że nie! – wykrzyknęła z udawanym oburzeniem Filavandrel. – Jestem tylko uparta, agresywna, apodyktyczna…
– W skrócie: wredna.
– Nie znam takiego słowa.
– W takim razie, jeśli nie charakterek, to co masz gadziego?
– Czy ja wiem… – Filavandrel obdarzyła mężczyznę najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. – Ktoś powiedział, że rozum.
– I to też nie jest prawda?
– Czy jakiekolwiek gady są tak niewiarygodnie inteligentne?
– Ja też w tą inteligencję nie wierzę.
– Sam masz gadzi charakter, miły Vearvenie. Przyganiał kocioł garnkowi.
Vearven roześmiał się.
– No nie wiem, chyba raczej na odwrót…
– Porównujesz mnie do kotła??!
– Kotły są większe.
– A to co ma niby znaczyć? Nie jestem jakimś olbrzymem.
Vearven przekrzywił głowę i przyjrzał się jej krytycznie.
– Hm, chyba nie. Ale kto to wie?
– Czyżbyś był ślepy?
– Nie, ale rzeczy nie istniejących nie widzę. Słyszałem, że niektórzy widzą, ale ja nie posiadłem tej sztuki.
– Kto widzi?
– Ty? – zasugerował. Fil na moment zatkało. Że też akurat tę zdolność złotych smoków musiał wymienić… Rzeczywiście, potrafiła zobaczyć coś „nie istniejącego”, zakrytego przed oczami innych. Pod warunkiem, że chciała i wiedziała, że coś takiego istnieje. To właśnie ten dar powiedział jej, że Alkadarr nie jest tym mężczyzną, który wyjechał wraz z nią i Meluzyną z Teryssy.
– Mówić nie mówiąc to ty potrafisz – powiedziała dziewczyna.
– Ale mam rację?
– A co cię to obchodzi?
– Obchodzi, bo mamy w końcu spędzić razem jakiś czas.
– Nie rozumiem, co jedno ma wspólnego z drugim.
– Jakby na przykład ktoś cię namierzył…
– To co?
– Przenikniesz maseczkę dobrego wujaszka albo cioteczki – odrzekł Vearven z szerokim śmiechem.
– Ale tobie nic nie powiem.
– Uratowałem ci życie…
– A ja twoje ci darowałam.
– Naprawdę?
– A co, wątpisz, że mogłabym nie potrafić cię zabić?
– Szczerze mówiąc… Tak.
– Z takim podejściem to powinieneś uważać. Mogę zmienić zdanie.
– Akurat.
– Szkoda, że ci od razu tego nie udowodnię.
– Dlaczego?
– Dobrze się z tobą rozmawia. Żal byłoby tracić kogoś takiego.
– Jeśli to miał być komplement, to dziękuję.
– To nie był komplement. To było wyjaśnienie, czemu cię nie zabiję, chociaż mam na to ochotę.
– Nie wierzę, że masz.
– W za dużo rzeczy nie wierzysz, Vearvenie.
– Czasem lepiej nie wierzyć.
– Czasem lepiej wierzyć.
– Można na bardzo tym źle wyjść.
– Na niewierze jeszcze gorzej – odparowała Filavandrel. – Można stracić dużo więcej, niż życie.
Słysząc jej pełen goryczy ton, Vearven spoważniał.
– Dopóki się żyje, ciągle można liczyć na poprawę losu – powiedział. Filavandrel zamknęła oczy, powstrzymując łzy wywołane wspomnieniami. Rzadko o tym myślała, ale wciąż nie mogła zapomnieć. Tamtej nocy ponad dwa lata wcześniej straciła całą rodzinę: rodziców, siostrę, braci, kuzynów… Nikt z jej krewnych nie przeżył.
– Poprawę – może i tak. Ale straconych rzeczy już się nie odzyska…
– Przepraszam, nie chciałem cię smucić. Powinienem bardziej uważać na słowa.
– W porządku – powiedziała dziewczyna. – To już nie ma znaczenia.
– Co się stało? – spytał cicho Vearven.
– Przez niewiarę straciłam wszystkich bliskich – odparła Filavandrel. – Jakoś żyję, może nawet całkiem nieźle… Ale co innego mi pozostaje? Nie zabiję się z rozpaczy.
– Niektórzy to robią.
– Jeśli istnieje piekło, to ja bym do niego za to trafiła. Zwłaszcza, że ja też nie wierzyłam.
– W co?
– Że Seoante można zniszczyć – odrzekła bardzo cicho złota smoczyca.
– Nikt w to nie wierzył – powiedział Vearven.
– Vadior wierzył. I udało mu się.
– Musiał mieć szczęście.
– Wątpię.
– No to co, pecha? – prychnął Vearven.
– Nie, po prostu musiał wszystko dobrze zaplanować. A władcy Seoante byli tak pewni, że ich miasto jest niezniszczalne, że nie zadbali o odpowiednią ochronę.
– Skoro Vadior chce odbudować Złote Miasto, to ktoś inny też może – stwierdził srebrny smok.
– Powiedzmy – westchnęła Filavandrel. – Niech to już będzie jasne… Wiesz, kim jestem?
– Tak mi się wydaje.
– Kim?
– Jesteś Filavandrel, księżniczka Złotego Miasta. Złoty smok – powiedział Vearven. – Mam rację?
– Tak – przyznała dziewczyna. – Zapomniałeś jeszcze dodać, że powinnam być kasztelanką Var Nos.
– Więc czemu nie jesteś?
– Długo bym wtedy pożyła.
– Prawda. W dzisiejszych czasach, jeśli się jest szlachetnym, lepiej nie pchać się w oczy…
Vearven wreszcie wstał. Filavandrel również odrzuciła koce i podniosła się.
– Dzisiaj nie ma sensu nigdzie się stąd ruszać – stwierdziła, przeciągając się.
– Wolałbym nie zastawać długo w jednym miejscu – sprzeciwił się Vearven.
– Och, Vearven… Proszę cię, daj spokój! Martwiłam się tym przez dwa miesiące i mam już dosyć. Choć raz mogę chyba pozwolić sobie na niewielkie ryzyko.
– Czasem jeden raz to o jeden za dużo… A, co tam.
– Mądry wybór. – Filavandrel uśmiechnęła się drapieżnie.
– To chyba ty masz w tym wszystkim interes, nie ja – zauważył Vearven.
– Przekonanie cię, że jest inaczej, byłoby bolesne. – Fil roześmiała się. – Dla ciebie.
– Ja też jestem smokiem – przypomniał. – Nie wiadomo, dla kogo byłoby bardziej bolesne.
– Skoro się upierasz… – Filavandrel wzruszyła ramionami. – Niech ci będzie.
Jej życie kolejny raz stanęło na rozstajach. Kolejny raz nie miała pojęcia, co dalej. Ma tu zostać? Tkwić wśród tych serdecznych, pomocnych ludzi, narażać niewinne istoty samą swą obecnością… Prawda, kiedy się tu wybierała, taki właśnie miała zamiar. Ale teraz nie miała już czego szukać na ziemiach Altarów. Azgheros nie żył, a Filavandrel nie miała innych przyjaciół, z którymi mogłaby się ewentualnie skontaktować.
– Dokąd się wybierasz, jak już się mnie pozbędziesz? – zapytała Vearvena. Srebrnowłosy mężczyzna przerwał przygotowywanie posiłku.
– A czemu pytasz?
– Z ciekawości.
– Na ogół nie mam żadnego celu – odpowiedział wymijająco Vearven.
– No, ty nie musisz – mruknęła ponuro dziewczyna.
– A ty musisz?
– Prawdopodobnie szuka mnie Vadior, mściwa fantherka i… – Filavandrel zawahała się, po czym użyła określenia, którym kiedyś Alkadarra określiła Sarima – jej wierny pies.
Vearven uniósł brwi.
– Czym zawiniłaś biednemu zwierzęciu?
– Biedne zwierzę ma na imię Alkadarr i lata wyżej wymienionej fantherce na posyłki.
– Alkadarr? – zainteresował się smok. – A wiesz, że on kiedyś pomagał Valinanowi?
– Co?? Niee… Mówisz poważnie?
– A po co miałbym kłamać? – zdziwił się Vearven.
– Masz rację. Tak mi się powiedziało. A Meluzynę może znasz? – zapytała Fil. Vearven potrząsnął głową.
– Nie.
– Szkoda. Ona ma jakieś ciemne sprawki.
– Dziwne, żeby nie miała, chyba jakiś masz powód, żeby się przed nią ukrywać.
– Tylko sama nie wiem, jaki – odrzekła smoczyca. – Nie ufam jej i tyle.
Usiadła ze skrzyżowanymi nogami; nie spuszczała wzroku z Vearvena. Trochę niechętnie przyznawała sama przed sobą, że jej się podoba. Podobałby się chyba każdej kobiecie. Był naprawdę przystojny. Filavandrel nie wątpiła, że ona też nie jest mu całkiem obojętna. Potrafiła rozpoznać objawy męskiego zainteresowania. Sama nie zamierzała się z niczym zdradzać. Będzie go traktować jak kumpla. Niech się biedak trochę pomęczy.
O Fil można by z czystym sumieniem powiedzieć, że jest zakochaną w sobie sadystką. Uwielbiała łamać męskie serca, kilka lat wcześniej było to jej prawdziwym hobby. Po upadku, w czasie swych podróży po świecie, również nie zmieniła swoich upodobań. Wiedziała, że w końcu pewnie się zakocha, ale wcześniej należało jak najlepiej wykorzystać dary natury…
– A wracając do tego, co mówiłam – powiedziała. – Ja nie mogę jeździć tak bez celu, gdzie mnie oczy poniosą.
– No to gdzie chcesz jechać? – spytał Vearven.
– Nie mam bladego pojęcia – odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. – Może ty znasz jakieś miejsce?
Meluzyna wyczerpana osunęła się na oparcie fotela. Na jej czole i górnej wardze zaperliły się krople potu, a jej twarz pokryła nienaturalna bladość. Nienaturalna nawet jak na zawsze bladą fantherkę. Oddychała z trudem. Wizja wymagała od niej ogromnego wysiłku. Ale w końcu się udało! Nareszcie, po miesiącach daremnych prób, zobaczyła tę szaloną, krnąbrną księżniczkę.
Filavandrel stała wśród niedużych, kamiennych domów, we wsi otoczonej lasem. Towarzyszył jej wysoki, srebrnowłosy mężczyzna. Był srebrnym smokiem, wróżbitka znała jego imię: Vearven. Jego brat zajmował się zabijaniem tych, którzy pozostali wierni Krwi Pradawnych. „Złotej” krwi. Vearven mu w tym nie pomagał, ale i nie przeszkadzał. O czymś takim mówiono: neutralność.
– Będę musiała rzucić zaklęcie namierzające – powiedziała na głos Meluzyna. – Och, czemu to się tak potoczyło…
Westchnęła ciężko i sięgnęła po szklankę z wodą, która stała na stole obok kuli i pozostałych artefaktów.
Mnóstwo niepotrzebnego wysiłku, a przecież można było to tak prosto załatwić, pomyślała, pijąc. Nie powinnam jej ścigać... Cóż, stało się.
Fantherka po nieudanej próbie schwytania Filavandrel użyła portalu i udała się do Tolomos. Nadmorskie miasto nie nosiło żadnych śladów obecności Vadiora, co przyjęła z ulgą. Można było liczyć, że na razie tak pozostanie. Vadior w Teryssie leczył rany zadane zębami Filavandrel…
Meluzyna uśmiechnęła się na to wspomnienie. Blizny pozostaną mu już na zawsze i żadna magia mu tu nie pomoże.
Wstała z fotela, odłożyła na miejsce wszystkie artefakty, których użyła do wywołania wizji i wyszła z pokoju w wynajętym domu. W przedpokoju zdjęła z wieszaka płaszcz, szczelnie się nim otuliła i wyszła na ulicę. Spokojnym, stanowczym krokiem poszła w kierunku świątyni Orenth, bogini wiedzy i nauki. W klasztornej bibliotece znajdowało się coś, co musiała mieć za wszelką cenę…
VII
Filavandrel nareszcie mogła się odprężyć. A przynajmniej tak sobie wmawiała, bo niepokój pozostał. Zbyt wiele się w ostatnim czasie wydarzyło, by miała zapomnieć o ostrożności…
Dwa dni po pamiętnej rozmowie w lesie ona i srebrny smok Vearven przybyli do altarskiej wioski, którą zamieszkiwał Klan Wilka. Była to mała osada, składająca się z trzydziestu domów. Gościnni mieszkańcy chętnie przyjęli dwójkę wędrowców i oddali im starą, pustą chatę. Wywołało to zresztą falę sprzeciwów wobec naczelnika wioski. Jakże to? Młoda dziewczyna ma mieszkać pod jednym dachem z mężczyzną? Przecież tak nie uchodzi! Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że Fil i Vearven mogą być rodzeństwem lub nawet małżeństwem. Nikomu, oprócz naczelnika, który stanowczo uciął wszystkie dyskusje. Jeśli goście chcą mieszkać razem, to należy im na to pozwolić.
O tę wspólną chatę prosił Vearven. Filavandrel milczała. Nigdy nie przyznałaby, że może jej na tym zależeć. Co to, to nie! Vearven ma niczego nie podejrzewać. Przynajmniej na razie.
Urządzanie domu nie obyło się bez ostrych kłótni. Mieli tam spędzić tylko kilka dni, ale każde z nich chciało wprowadzić swoje porządki. Kłócili się o wszystko. Od tego, kto ma gotować (przecież księżniczka nie może stać przy garach!) po urządzanie pokoi (masz wyrzucić to zielsko! Nie będę mieszkał na straganie z kwiatami!). W końcu Vearven machnął na to ręką stwierdził, że mu nie zależy. Może sobie Filavandrel robić, co chce. Kilka dni każdy wytrzyma.
Fil triumfowała. Nie miała wątpliwości, kto w czasie dalszej podróży będzie przewodzić. Wyczuwała, że Vearven kłóci się bardziej dla zasady. Ostatecznie zawsze ustępował pięknej dziewczynie.
Ustalili, że pojadą do Te-Emos, Czarnej Warowni. Ich droga miała prowadzić przez ziemie Altarów, a potem obrzeżami terenów warowni Olmega. Dalej były już ziemie zamieszkane przez Koty. Czekała ich dość długa podróż, przed zimą nie dotrą do celu, nawet na skrzydłach. Vearven upierał się na użycie portalu. Jak prawie każdy srebrny smok miał jakiś pod swoją kontrolą. Filavandrel tym razem nie sprzeciwiała się, choć zgody też nie wyraziła. Jakoś nie miała zaufania do portali.
Był wieczór, słońce już zaszło za horyzontem, ale ciemności jeszcze nie nastały. Filavandrel siedziała przed lustrem w swojej sypialni i czesała włosy. Była zadowolona. Wreszcie mogła założyć sukienkę i wyglądać jak prawdziwa kobieta. Altarki bez wahania obdarowały ją ubraniami i wszystkimi potrzebnymi drobiazgami, jak biżuteria, czy spinki do włosów.
Ktoś zapukał do drzwi – wiedziała, że to nie Vearven. Rozpoznawała go już nawet z podniesioną osłoną. Przez chwilę wahała się, ale w końcu uznała, że to pewnie ktoś z miejscowych. Wstała i otworzyła drzwi.
W progu stała młoda Altarka, na oko nieco młodsza od Fil. Wcześniej przedstawiła się jej jako Astana. Była drobną blondynką o jasnych, zielonych oczach. Z jej twarzy nigdy nie schodził uśmiech, a do tego była nieprzeciętną gadułą. To jako jedyne przeszkadzało Filavandrel, dziewczyna mogła wypaplać jakąś informację, a zachowywać przy niej milczenie było naprawdę trudno. Poza tym jednak bardzo polubiła Astanę i teraz ucieszyła się na jej widok.
– Wchodź – powiedziała z uśmiechem.
– Widzę, że już się urządziłaś – zauważyła wesoło Astana. – To świetnie.
– Nie uwierzysz, jak tęskniłam za normalnym pokojem – westchnęła Fil. – Ucieczki to koszmar.
– A przed kim uciekasz?
– Wiesz… Teraz bardzo łatwo zrobić sobie wrogów.
– A wcześniej było trudno? – zapytała ze zmarszczoną brwią Altarka.
– Parę lat temu było inaczej – odrzekła Filavandrel. – Wy tu nic nie wiecie?
– Wieści rzadko docierają na koniec świata! – Astana roześmiała się dźwięcznie. Filavandrel zamyśliła się.
– Kiedyś istniało pewne miasto – zaczęła. – Nazywało się Seoante. Było miejscem magów i schronieniem dla każdego, kto go potrzebował. Wojownicy Seoante bronili świata przed złem, zabijali czarnoksiężników i pomagali zwykłym ludziom. Wspierali biednych, dbali, by wszędzie panowała sprawiedliwość. Ale byli ludzie, którym się to nie podobało. Chcieli bólu, śmierci i chaosu. Pewnego dnia jeden z nich przyjechał do Seoante. – Filavandrel zadrżał lekko głos, ale szybko się opanowała. – Strażnicy nie wiedzieli, że jest czarnoksiężnikiem i nie zatrzymali go. Tak zło wstąpiło do miasta. Czarnoksiężnik zdobył zaufanie ludzi i dzięki temu przejrzał zaklęcia, które ochraniały Seoante. Mógł je teraz pokonać. Kiedy nastała noc, wyszedł na najwyższą pałacową wieżę i wypowiedział swoje zaklęcie. Pokazał mieszkańcom swoją potęgę. Powiedział: „Uciekajcie, póki możecie. Wasze piękne Seoante zaraz przestanie istnieć”.
Fil umilkła. Dużo kosztowało ją opowiadanie tego wszystkiego. Astana wpatrywała się w złotą smoczycę szeroko otwartymi oczami, zasłuchana.
– Niektórzy tak właśnie zrobili – podjęła opowieść. – Bali się, a może zrozumieli, że nie mogą już nic zrobić… Wielu uciekło, ale równie wielu pozostało. Chcieli walczyć. Wierzyli, że mogą jeszcze pokonać czarnoksiężnika. Rzucili mu wyzwanie, a wtedy on się roześmiał. I zaczął zabijać. Nikt nie mógł oprzeć się jego strasznym zaklęciom. Potężni wojownicy i magowie padali jedni po drugim. Ich krew popłynęła pięknymi ulicami. A kiedy zginął ostatni, czarnoksiężnik opuścił miasto. Stanął na drodze prowadzącej do Seoante i wypowiedział kolejne zaklęcie, ostatnie tej nocy. Na jego rozkaz runęły potężne mury, wysokie wieże i piękne domy. Pogrzebały pod sobą ciała dzielnych obrońców. Wtedy czarnoksiężnik uśmiechnął się i powiedział: „Tak jest lepiej”. A potem odwrócił się i zniknął w mroku… Teraz nie ma już miejsca, w którym można się schronić i nie ma obrońców sprawiedliwości. Stało się tak, jak chciał czarnoksiężnik.
Astana pociągnęła nosem.
– To potworne! – jęknęła.
– Tak…
– Aż się nie chce wierzyć, że to było naprawdę – stwierdziła dziewczyna smutno.
– Było – potwierdziła cicho Filavandrel.
Gdzieś na zewnątrz coś z łoskotem uderzyło o ziemię. Filavandrel drgnęła. Szybko wybiegła przed dom. Coś nieokreślonego o ludzkim kształcie zbierało się z pożółkłej trawy niedaleko drzwi. Obok Filavandrel stanęli Astana i Vearven, a jasny głos miotający przekleństwa był z pewnością znajomy.
– Co ty tu robisz? – zapytała Filavandrel Sarimę. Kotka wreszcie stanęła na nogi, nie przestając złorzeczyć.
– Cholerna Sulena, spaczyła mnie… Pieprzona suka. Co ja tu robię? W Kręgu na niewiele mogłam się już przydać, więc postanowiłam zrobić coś innego.
– Chyba nie rozumiem.
– Wejdźmy, co? – zaproponowała Sarima. Fil skinęła głową.
– Wybacz, Astana.
– W porządku – uśmiechnęła się jasnowłosa Altarka; lekkim krokiem odbiegła drogą. Trójka szlachetnych, bo tak nazywano również Koty, weszła do domu. Sarima natychmiast rzuciła się na nieco podniszczony fotel stojący przy kominku.
– Co się stało? – spytał Vearven.
– Od lat służę Pierwszemu Kręgowi Szlachetnych i robiłam to nawet, gdy pojawiła się ta cała Sulena, ze swoją świtą, wielkopańskimi manierami i suchą informacją, ze Aene „zrezygnowała”. Tłumaczyłam sobie, że to dla dobra świata. Ale gówno prawda, nic dobrego z tego nie wynika. Czas wyjaśnić, co się stało z prawdziwą Panią i pokazać wszystkim prawdę – oświadczyła z mocą Sarima. – Bo wychodzi na to, że jak nie ma Seoante, to już nikt nie walczy ze złem i obłudą.
Fil poczuła się potwornie. Ona powinna to robić. Była księżniczką upadłego miasta, jedyną potomkinią Pradawnych. Jedyną nadzieją Złotego Miasta. I nie robiła nic. Jeździła po świecie i bawiła się, jakby nic się nie stało. A przecież i ona cierpiała…
– Co chcesz zrobić? – zapytała, ze wszystkich sił starając się, żeby jej głos zabrzmiał spokojnie.
– Odnaleźć Aene – odrzekła krótko Sarima.
– Jak? – Vearven uniósł brew. – Gdzie chcesz jej szukać?
Kotka westchnęła.
– No cóż, nie jestem tu bez przyczyny – powiedziała. – Mam nadzieję, że mi pomożecie. Oboje – dodała groźnie, patrząc na mężczyznę.
– To znaczy, że sądzisz, że my możemy ją odnaleźć? – spytała Filavandrel. Nie miała pojęcia, jak miałaby to zrobić.
– A kto jest w tym lepszy, niż smoki? – Sarima uśmiechnęła się drapieżnie. – Połączymy siły i jakoś sobie poradzimy. Potrzebuję zresztą portalu, Sulena mnie blokuje.
Vearven skinął głową.
– Ale przypominam, że nigdy w życiu nie widziałem Aene.
– Ja ją znam – powiedziała Filavandrel.
– Świetnie! – Opiekunka Kręgu wstała i przeciągnęła się. – Znajdzie się u was jakieś dodatkowe łóżko?
– Jasne – odparła szybko Fil, bo Vearven miał minę, jakby chciał zaproponować Sarimie swoje łóżko, a sam przenieść się do łóżka Filavandrel. Może w końcu się tam znajdzie, ale nie wcześniej, niż ona się na to zgodzi.
– Doskonale – wymruczała Sarima. – Jesteś zaprzyjaźniona z tutejszymi przedstawicielkami płci pięknej i rozumnej?
Filavandrel roześmiała się. Wskazała na swoją sukienkę.
– Jak widzisz. Gdy tu przyszłam, nie miałam nic.
– Jeśli jakiś tutejszy widział cię nago, to spodziewaj się ataku.
Dziewczyna spojrzała wymownie na Vearvena. Sarima uśmiechnęła się łobuzersko i mrugnęła porozumiewawczo.
– Czy wy musicie wymieniać jakieś sygnały za moimi plecami? – parsknął gniewnie Vearven. Obie odwróciły się do niego z szerokimi uśmiechami.
– Chodź do mojego pokoju – zwróciła się Filavandrel do Sarimy. – Musimy się nad tym zastanowić.
Wyszły roześmiane, zostawiając wyraźnie zdegustowanego Vearvena.
Sarima najwyraźniej potrafiła nie myśleć o ważnych, ale nie zawsze przyjemnych sprawach. Albo przynajmniej nie dawała po sobie poznać, że myśli. Filavandrel nie potrafiła ani jednego, ani drugiego. Sprawa Aene nie opuszczała jej myśli nawet, gdy pozornie beztrosko rozmawiała z Sarimą o ciuchach i dodatkach.
Kotka oparła dłonie na biodrach i zmrużyła oczy, wpatrując się w nieco nieobecną Fil.
– O co chodzi?
– O nic – mruknęła Filavandrel.
– Nic się nie dzieje, a ty krążysz sobie myślami gdzieś pod chmurkami? Może zastanawiasz się, jak uwieść Vearvena? – parsknęła Sarima.
– No dobrze, myślę o Aene.
– Co, nie wierzysz, że nam się uda?
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – odparła dziewczyna.
– To oczywiste.
– Mam nadzieję – powtórzyła Filavandrel. – Gdybym mogła cofnąć czas…
– Wiem, wiem – przerwała niecierpliwie Sarima, machając lekceważąco ręką. – Nie dopuściłabyś do upadku i tak dalej. Wszyscy by tego chcieli.
– Oprócz Vadiora…
– No, tak. Plus jego służba. – Sarima wyszczerzyła zęby. – Nie przejmuj się tak. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz powinnaś myśleć, co jeszcze możesz zrobić.
Filavandrel odwróciła wzrok. Duma nie pozwalała jej przyznać przed Kotką, że zrobiła o wiele mniej, niż powinna. Nawet przed samą sobą nie przyznawała się, że marzy o tym, by móc wrócić do normalnego, wolnego od spisków i walki życia, jakie prowadziła przez dwa lata.
– Filavandrel.
– Tak? – Fil nie spojrzała na Sarimę.
– Jestem pewna, że porządek zostanie przywrócony.
Dziewczyna omal się nie roześmiała. Jak? Jak miałaby to zrobić? Vadior chciał wznieść na nowo Seoante. Byłoby to możliwe, ale tylko z pomocą silnego i bezwzględnie wiernego Krwi maga. Tylko taki nie zdobyłby nad miastem władzy. W dodatku nie mógł to być Kot, ani tym bardziej smok. Ktoś, kto chciałby oddać Złote Miasto prawowitej władczyni, nie mógł posiadać daru widzenia. Wróżbitka czy Wiedzący dali by mu odrodzenie, ale jako własną dziedzinę. Również sahogv, mający zdolność przemiany, nie nadawał się na wskrzesiciela. Gdzie więc miała go szukać?
– Więcej optymizmu! – warknęła Sarima, widząc minę Filavandrel.
– Optymizm… – mruknęła złota smoczyca.
– Tak. Bez pozytywnego nastawienia i wiary nic nie osiągniesz – powiedziała stanowczo Sarima.
– Psycholożka się znalazła – prychnęła Filavandrel.
– Jestem Kotem – odrzekła Sarima, wysoko unosząc brwi.
– Zaczynam chyba tego żałować.
Sarima parsknęła śmiechem. Rozległo się pukanie do drzwi i głos Vearvena:
– Drogie panie, kolacja czeka.
– Najwyższy czas, trzeba wszystko dokładnie omówić.
– Właśnie – poparła Filavandrel.
Dyskusja przy kominku toczyła się prawie do rana. Musieli opracować plan i poznać wzajemnie swoje mocne strony. Kotka, złota smoczyca i srebrny smok byli silną grupą. Sarima miała wiedzę i doświadczenie. Wygląd nastolatki był tylko pozorem, Opiekunka Kręgu dawno przekroczyła setkę. Vearven jako jedyny z nich posiadał aktywny portal, nie bez znaczenia był też fakt, że należał do rodzaju smoków. Filavandrel była najpotężniejszym z nich, znała Aene i była niegdyś w Atrin Van. Potrafiła przywołać obraz każdej osoby, jaką kiedykolwiek poznała. To dawało Sarimie możliwość określenia miejsca pobytu Kotki.
Następnego dnia zabrali się do roboty. Fil wiedziała, że będzie to trudne zadanie i mimo woli czuła niechęć. Lubiła wygodę, a nienawidziła żmudnej i wyczerpującej pracy. Oczywiście przed nikim by się do tego nie przyznała. Księżniczka Złotego Miasta była na to zbyt dumna…
Godzinami splatali zaklęcia, tworzyli wizje i szukali. Bez skutku. W żaden sposób nie mogli odnaleźć Aene. Filavandrel była bliska poddania się, ale Sarima uparła się. Dziewczyna nawet ją rozumiała. Aene z pewnością była sympatyczniejsza niż Sulena, choć o tej ostatniej ciężko byłoby jej coś powiedzieć; nie znała nowej Głównej Opiekunki. Ponadto opuszczając Krąg, Sarima spaliła za sobą mosty. Teraz nie mogłaby już wrócić.
Minęły pełne dwa tygodnie, zanim Filavandrel, Sarima i Vearven zdołali określić pewien teren, na którym mogła znajdować się Aene. Tym razem nawet Sarima musiała przyznać, że nic więcej nie są w stanie zrobić. Należało teraz pojechać tam i kontynuować poszukiwania w tradycyjny sposób. Dla smoczycy było to niemalże wybawienie. Miała już serdecznie dosyć siedzenia w rozgrzanej od zaklęć chacie i słuchania poleceń Sarimy. To znaczy, nie miała właściwie nic przeciwko temu, żeby Kotka dowodziła. Byle w terenie.
Tak więc, pod koniec miesiąca zmierzchu znaleźli się w Cern, na dawnych terenach warowni Ike. Ike było przed laty dużą, bogatą posiadłością, ale z czasem podupadło. Kiedy zmarł ostatni potomek zarządzający zamkiem, jego tereny zostały przyłączone do Cern. Sam zamek od wielu lat stał opustoszały i powoli zamieniał się w ruinę.
To właśnie tam ślad prowadził trójkę poszukiwaczy.
VIII
Okolice zamku Ike były płaską równiną porośniętą trawą. Nic nie mogło się na nich ukryć, chyba że był to czołgający się człowiek. Po kilku kilometrach zaczęło doprowadzać to Filavandrel do furii. Wolałaby pojechać do zamku konno, ale wiedziała, że to niemożliwe. Nie tylko Sarima miała tu rozum.
Kotka uniosła dłoń i zatrzymali się.
– Zaraz zaczyna się pas ochronny. Wyczuwam go.
– Co robimy? – spytała Filavandrel.
– Od początku było wiadomo, że musimy być przygotowani na takie niespodzianki – odparła Sarima.
– Ale… – zaczęła lekko zirytowana dziewczyna.
– Biegniemy.
– Ryzykowne – powiedział Vearven. – Zanim tam dotrzemy, zaalarmujemy wszystkich strażników.
– Masz lepszy pomysł?
Poderwali się i najszybciej jak potrafili pobiegli w kierunku zamkowej bramy, której od lat nikt nie zamykał. Wpadli na dziedziniec i wyciągnęli broń. Nic się jednak nie wydarzyło. Sarima skinęła na pozostałą dwójkę i szybkim krokiem ruszyła do wieży. Fil wiedziała, że kieruje się intuicją. Sama postąpiłaby tak samo. Bez problemów dotarli na sam szczyt. Znajdowały się tam niewielkie drzwi. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że są opatrzone silnymi zaklęciami.
Sarima wypowiedziała cicho kilka słów i drzwi otworzyły się powoli. Coś błysnęło i Filavandrel w ostatniej chwili powstrzymała zaklęcie tuż przed swoją twarzą.
– Ani kroku dalej!!! Zabiję was wszystkich! – rozległ się wściekły głos. Nie można było dostrzec, kto jest wewnątrz, przejście zasłaniała gęsta mgła.
– Jestem Sarima! – krzyknęła Kotka. – Przybyliśmy, żeby cię uwolnić!
Mgła powoli się rozwiała i Fil ujrzała twarz Aene. Dawna Pani Kręgu wyglądała na zmęczoną i nieszczęśliwą, ale nie było na niej znać żadnych trudów niewoli. Wciąż była dumna i piękna, jak wszystkie Koty.
Vearven przykląkł i pochylił głowę. Filavandrel ośmieliła się na więcej. Podeszła i uściskała Aene.
– Fil – szepnęła Kotka. – Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę… – Spojrzała na towarzyszy dziewczyny. – Wstań, Vearvenie. Witaj, Sarimo.
– Musimy uciekać, zanim ktoś nas powstrzyma – powiedziała Sarima.
– Masz rację – westchnęła Aene. – Dziękuję wam.
Odgarnęła z twarzy długie loki. Patrząc na nią, Filavandrel poczuła nagłą zazdrość. Pani Kręgu była nieludzko piękna. Miała liliowe oczy, a jej ciemnobrązowe włosy wydawały się lśnić fioletem. Była o wiele wyższa od Sarimy, a nawet od Filavandrel, ze smukłą, ale kobiecą figurą…
Szybko, ostrożnie zbiegli na dziedziniec. Obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek, ale nikt nie nabrał się na tę iluzję bezpieczeństwa. Zbyt łatwo to poszło, zbyt było spokojnie…
– Nie mogę otworzyć tutaj portalu – powiedział cicho Vearven. – Zbyt dużo obcej energii.
– To pułapka – wymruczała Sarima.
– Oczywiście – odparła chłodno Aene. – A czego się spodziewałaś?
Sarima tylko się skrzywiła. Jej szeroko otwarte zielone oczy wodziły po murach i arkadach zamku. Nic nie mogło im umknąć. Ani tarcze, ani wymyślne bariery nie zakryłyby przed Kotką prawdy. Filavandrel wiedziała o tym i była pod wrażeniem jej potęgi. Sama polegała tylko na empatii i intuicji. Jej moc pewnie dorównywała mocy Sarimy, ale złota smoczyca nie potrafiła jeszcze w pełni jej wykorzystać.
Oczy Opiekunki Kręgu zwęziły się gwałtownie. Wpatrywała się w zacienioną bramę prowadzącą do północnego skrzydła Ike. Co się tam kryło? Fil czuła zawroty głowy i strach, który nie miał nic wspólnego z jej uczuciami. To była empatyczna reakcja na to coś, co dostrzegła Sarima… Dziewczyna rzadko odczuwała strach, częściej złość lub zmęczenie. Strach świadczył o tym, że powinna naprawdę się bać. Tym razem wolała nie wiedzieć, co go wywołało.
– Do bramy – rozkazała Sarima. Posłuchali jej bez najmniejszych protestów, świadomi, że tak łatwo nie uda im się wyjść z zamku. Filavandrel zerknęła na Vearvena. Czy odczuwał to samo, co ona? Jeśli tak, nie dawał nic po sobie poznać.
Za plecami intruzów coś zaszeleściło. A potem rozległ się chrapliwy wrzask, jakiego nie mógłby wydać żaden człowiek. Błysnęło i ciężkie cielsko w locie zwaliło się na ziemię. To Aene rzuciła zaklęcie.
Fil wzdrygnęła się. Stwór wyglądał obrzydliwie. Miał cztery łapy, trzy zakończone długimi na dziesięć centymetrów szponami, a czwartą – mackami. Z jego głowy wyrastało kilka rogów, a ze szczęki sterczały długie, zakrzywione, ociekające jadem kły. Oczu prawie nie było widać pośród splątanej, brudnej sierści. Cuchnął tak, że dziewczyna wstrzymała oddech.
– Co to jest?? – jęknęła.
– Takie żyją na Urckich Bagnach – mruknęła Sarima. – Chyba nie ma ich tu więcej…
– Te’o! – krzyknęła Aene. Wokół nich wyrosła magiczna bariera. Filavandrel rozejrzała się szybko i zaklęła. Potwór nie był oczywiście sam. Ze wszystkich przejść wysypywali się teraz zamaskowani wojownicy, otaczając złotą smoczycę, Vearvena i Kotki.
– Będziemy walczyć? – zapytał mężczyzna.
– To nie szlachetni – odparła Aene. – Załatwię ich magią.
– A jeśli… – zaczęła Filavandrel, ale Aene przerwała jej z lekkim uśmiechem.
– Umiem wyczuć tarczę. – Uniosła wysoko ramiona i powiedziała cicho kilka słów. Wszyscy napastnicy zatrzymali się w pół kroku i padli nieprzytomni na ziemię. Pani Kręgu opuściła barierę. Pobiegli do bramy i już bez dalszych niespodzianek opuścili Ike. Zanim weszła w krąg portalu, Filavandrel obejrzała się jeszcze.
Na blankach stała jakaś postać. Dziewczyna zadrżała i odwróciła się szybko.
...i tyle...
...na razie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hien
Różowy Dyktator Hieni
Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo. Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 12:13, 16 Lip 2008 Temat postu: |
|
|
Powiedziałam sobie, że przeczytam. Ale niestety, nie daję rady.
I:
Cień napisał: | Dla dziewczyny sprawa była jasna. Tu działała magia. |
Połączyłabym to w jedno zdanie. Naprawdę nie ma potrzeby dzielić tego kropką.
Cień napisał: | W dzisiejszych czasach żadna okolica nie była bezpieczna. Odkąd upadło Seoante, Złote Miasto. |
Jak wyżej.
II:
Cień napisał: | Rzucił Meluzyny nieprzyjemne spojrzenie zmrużonych oczu |
Meluzynie
Też mam jedną Meluzynę. Ale mniejsza. Brakuje mi opisów, nawet tak podstawowych, jak w IV rozdziale, gdy macha do podróżnych właściciel oberży. Nie było nigdzie napisane, że się w ogóle pojawił, nie ma też nic o otaczającej przyrodzie ani nic. Nie znoszę akcji składającej się w zasadzie z samych dialogów, potrzebuję jeszcze wprowadzenia w klimat. W świecie całkowicie fantastycznym jest to chyba niezbędne.
Na początku jeszcze było nawet ciekawie, ale później już zwątpiłam. Jeszcze gdyby ta cała Fil była sympatyczna, ale nie znoszę jej od pierwszego wejrzenia i mam ochotę jej uciąć tą pustą łepetynę. Zachowuje się szczeniacko i głupio, aż dziwi mnie, że przetrwała.
Przeczytawszy do połowy IV rozdziału, nie mam siły dalej czytać. Może jeszcze wrócę, jak trochę ochłonę, ale absolutnie mnie to opowiadanie nie przekonało. Zwłaszcza ten tytuł, jak na mój gust bardzo typowy i niezachęcający.
O, Mal, czyli nie jestem osamotniona w niechęci do Fil?XD Mad
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cień
Stalówka
Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z otchłani mroku Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 20:18, 23 Lip 2008 Temat postu: |
|
|
No dobrze...
"Proroctwo" opublikowałam tu z czystej ciekawości. Zakończyłam je na ósmym rozdziale (i to chyba w połowie), bo po prostu więcej nie ma. Kiedy w pewnym momencie zaczęłam to czytać, przeraziłam się. I zaczęłam pisać nową wersję, która, nawiasem mówiąc, też nie przetrwała. Aktualnie jestem mniej więcej w połowie trzeciej i najchętniej ją też napisałabym od nowa, ale już mi się nie chce. Zgadzam się z większością - jeśli nie ze wszystkimi - uwag krytyków, a Fil z tej wersji nienawidzę na równi z Mad i Malarią.
Wiem, że to niepotrzebne znęcanie się nad ludźmi, którzy muszą to czytać. Ale ja lubię dręczyć ludzi. I nie chcę słyszeć, że skoro zdaję sobie sprawę z jakości "Proroctwa", to nie było sensu go publikować. Ciekawość. A poza tym nikt nie powiedział, że zachowuję się sensownie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|
|
|