Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Lady Drugeth [NZ]

Idź do strony 1, 2  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:05, 26 Gru 2009    Temat postu: Lady Drugeth [NZ]

Wiem, nie do końca właściwy dział, ale obawiam się, że gdyby umieściła tekst w dziale z fan-fiction, zostałby olany, a liczę cicho na jakichś nowych czytelników... A że jednak zapożyczone są tu głównie realia... jakby co, niech mod kopie - przeniosę Razz

Świat nie mój. Historia w większości moja.

Gatunek: fantasy, historyczne, horror (wampiry)
Ostrzeżenia: sceny przemocy, łagodne sceny erotyczne.



Pamiętam jego dłonie, pierwsze co rzuciło mi się w oczy – długie palce, nieludzko smukłe, z paznokciami przypominającymi szpony. Siedział w fotelu wyłożonym wzorzystym wschodnim kobiercem, za plecami miał płonący w kominku ogień. Wpatrywał się we mnie badawczym wzrokiem, w którym nie było wiele człowieczeństwa. Nie ukrywał się z tym, każde jego spojrzenie, każdy gest dawał do zrozumienia, że jestem istotą niższą a przy tym jemu podległą. Pięcioletnia dziewczynka, którą wówczas byłam, nie miała wyboru, oczy i ruch ręki przyciągały ją. Podeszłam a wtedy jego palce ujęły mój podbródek, twarde i lodowato zimne. Spojrzał mi w oczy i musiał ujrzeć w nich coś, co go satysfakcjonowało, skoro jestem dziś tym, kim jestem.

***

Urodziłam się na terenach, które obecnie są pograniczem między Węgrami i Słowacją. W tamtych czasach nikomu się nie śniło nawet, że mówiący słowiańskim językiem chłopi będą kiedyś panami własnego państwa. W obecnej Słowacji, podobnie jak na terenie Węgier i w Siedmiogrodzie - w owianej legendami Transylwanii – rządzili Madziarzy, lud przybyły w dziesiątym wieku ze wschodu, wedle mitu, który ukuto w szesnastym wieku – krewniacy Hunów, spadkobiercy Attyli. Prędko stali się potęga, z którą zaczęła się liczyć cała ówczesna Europa. Pod panowaniem Arpadów, a potem Andegawenów urośli w siłę.
Przyszłam na świat za panowania władcy z tej drugiej dynastii, Ludwika, który później był też władcą Polski. Mój śmiertelny ojciec spłodził mnie zapewne niedługo po swoim powrocie z wyprawy do Italii w 1347 roku, bo światło dzienne ujrzałam około dziewięciu miesięcy po jego powrocie. W 1349 moja matka zmarła w połogu, rodząc moje dwie młodsze siostry. Ojciec, zbyt stary, by wyruszyć do Italii po raz drugi, nie był zbyt sędziwy, by pojąć swą trzecią małżonkę i by spłodzić jeszcze kilkoro dzieci, z których przeżyło jedno. W sumie w roku 1354, roku śmierci mego ojca, było nas siedmioro. Mój najstarszy brat, dziedzic ziem rodowych i nazwiska, Gabor, był wówczas już dorosły. Miał dwadzieścia dwa lata i młodą małżonkę, która jednak nie zdołała, póki co, dać mu potomka. Potem siostra, Margit, dziewiętnastoletnia i zamężna, nie znałam jej właściwie. Kolejny brat, dwunastoletni Sandor, którego zapamiętałam jako złośliwego, uwielbiającego znęcać się nad zwierzętami i młodszymi dziećmi. Cała ta trójka była dziećmi pierwszej żony ojca. Ja i bliźniaczki – Terezia i Dorottya byłyśmy dziećmi drugiej. Trzecia żona, rówieśnica Margit, dała ojcu syna, Istvana, który, czego nikt wówczas się nawet nie spodziewał, miał w końcu być dziedzicem rodu.
Wkrótce po pogrzebie ojca na zamku zjawił się jego brat – tak przynajmniej wszyscy określali tego władczego człowieka. Nie licząc się z Gaborem, wziął w opiekę ziemie i wdowę. Nas obserwował. Jedno po drugim wzywał nas do siebie, zawsze w nocy, bo nikt nigdy nie widział go za dnia. Czy wszystkich lustrował wzrokiem tak samo jak mnie? Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym.
Pół roku później Gabor zginął na polowaniu. Nie wiem, na ile jego śmierć była rzeczywistym wypadkiem, na ile zaś efektem konfliktów ze stryjem. Nie interesuje mnie to. Zbyt wielka przepaść dzieliła mnie i moje starsze rodzeństwo, żebym kiedykolwiek czuła się z nimi związana.
Tożsamość mego stryja odkrywałam pomału, tak, jak dziecko odkrywa zasady rządzące światem. Nie ukrywał jej przed innymi, za rzecz oczywistą uznając fakt, że jest istotą wyższą. Jak szlachta panowała nad pospólstwem, tak jego rodzaj panował nad ludzkością. Czy mnie to przerażało? Nie sądzę. Byłam dzieckiem, brak było mi edukacji, która mogłaby wpłynąć na moje postrzeganie tej sytuacji. Mgliście pamiętam strzępki legend, które opowiadano mi przed śmiercią ojca jeszcze – o dawnym panu naszego zamku, diable wcielonym. Legendy okazały się być prawdą, ale nie dziwiło mnie to wcale. Nie miałam wyboru – to były takie czasy i taka sytuacja, jak mogłabym nie wierzyć w ludową mądrość mojej mamki, jak mogłabym się sprzeciwić autorytetowi stryja?
Prędko zaczął dbać o naszą edukację. Miałam dopiero sześć lat, gdy polecił jednemu z zamieszkałych w mieście franciszkanów uczyć mnie czytania i pisania. Do dwunastego roku życia znałam już łacinę i kilka razy przeczytałam Biblię, prócz tego poznałam kilka innych dzieł literackich. Sandor nie wykazywał wielkiej chęci do nauki, wolał zdobywać umiejętności bojowe. Moje młodsze siostry były pilniejsze, lecz to im stryj znalazł narzeczonych – ja zaś w dniu w którym stałam się kobietą nie byłam jeszcze nikomu obiecana.
Nie byłam już dzieckiem. W tych czasach dojrzałość przychodziła szybko, wraz z nią zaś – świadomość pewnych rzeczy. Pojmowałam coraz więcej i pomału zaczynałam rozumieć, że jestem częścią planu stryja. Nie przerażało mnie to – wręcz przeciwnie, fascynowało. Wychowałam się w jego cieniu, w świadomości jego istnienia i natury. Byłam mu podległa – jako krewna, jako kobieta, jako uczennica, jako poddana. To było oczywiste i naturalne – dziś mało kto umiałby to zrozumieć. Słuchać go – to była moja rola w porządku wszechrzeczy i nawet moja niewątpliwa inteligencja nie kazała mi tego kwestionować. Nie znałam jeszcze świata. Miałam poznać go wkrótce.
Cztery lata później stryj wysłał mnie do Pragi. W tym niezwykłym mieście, centrum ówczesnej nauki w Europie środkowej, miałam kształcić się dalej – pod opieką pewnej szlachetnie urodzonej damy. W roku pańskim 1364 przybyłam do miasta.
To był inny świat – wielki, hałaśliwy, różnorodny – choć mój stryj sprowadzał z różnych stron świata dziwnych nierzadko ludzi, tutaj było ich po prostu więcej. Praski uniwersytet, na którym wkrótce miała narodzić się idea, która wstrząsnęła całym regionem... lecz wówczas jeszcze wolna wymiana myśli nie wskazywała na to, co miało się stać.
Zostałam rzucona w ten świat – młoda kobieta, której wydawało się, że wiele wie. Nie wiedziałam nic. Kobieta, pod opiekę której mnie powierzono, uświadomiła mi to dobitnie. Moja dotychczasowa wiedza była jedynie pierwszym krokiem. Teraz robiłam następne – pod opieką światłych ludzi - duchownych, medyków, alchemików, astrologów, szarlatanów - poznawałam prawa rządzące światem. Kobieta nie mogła studiować na uniwersytecie – mogła jednak pobierać prywatne nauki, jeśli tylko miała pieniądze. A pieniędzy na moją edukację nie szczędzono.
Równocześnie zachęcano mnie wręcz, bym żyła pełnią życia. Wydaje wam się, że moje śmiertelne istnienie przypadło na surowe czasy, w których ze wszech stron słychać było nawoływania do cnoty i ascezy? Owszem, lecz były to też czasy wielkich namiętności. Przeczytałam „Roman de Rose” – i sama stałam się Różą dla pewnego młodzieńca ze szlachetnego rodu. Moje młode ciało było pijane ziemską miłością, zaś mój umysł pijany był miłością do wiedzy. Moja dusza? Moja dusza przyjmowała Boga jako stwórcę tego, co kochały moje ciało i umysł. Żyłam. Naprawdę żyłam i wiedziałam, co to znaczy żyć.
Poza zwykłymi ludźmi spotkałam też przedstawicieli rodzaju mego stryja. Moja opiekunka celowo dążyła do tych kontaktów. Skąd wiedziała to wszystko – nie mam pojęcia, ale, choć sama była śmiertelna, zapoznawała mnie pomału ze światem nieśmiertelnych. Wiem też, że raz spotkałam maga, człowieka obdarzonego niewiarygodną wręcz mocą. W owych czasach nie musieli się oni jeszcze ukrywać przed światem tak jak dziś – podobnie zresztą jak Spokrewnieni, którzy nie przestrzegali jeszcze bezwzględnie zasady Maskarady. Owszem, istniała już inkwizycja, lecz schyłek średniowiecza nie znał jeszcze masowych polowań na czarownice. Stosy płonęły, lecz nie tak często, jak wyobraża to sobie wielu współczesnych. Zresztą, rzadko kiedy ginęły na nich naprawdę nadnaturalne istoty – częściej śmiertelni kacerze.

***

Wróciłam do rodzinnego miasta po czterech latach. Byłam inna. Dojrzalsza, bardziej doświadczona, patrzyłam na świat zupełnie innymi oczyma. To, co wcześniej pojmowałam intuicyjnie, teraz umiałam zgłębić. Każda nowa wiedza stawała się wyzwaniem.
W międzyczasie zmarł mój brat Sandor. Jakaś choroba nawiedziła miasteczko, a chłopak padł jej ofiarą. Nie żyła również moja macocha, o okolicznościach jej śmierci mówiono z niechęcią – ponoć znalazła sobie kochanka i umarła próbując pozbyć się dowodu swego grzechu. Moje młodsze siostry zostały wydane za mąż, pozostałam więc jedynym dorosłym potomkiem mego ojca. Istvan miał czternaście lat i charakter równie porywczy, jak jego starsi bracia.
Mój pan był zadowolony. Spełniłam jego oczekiwania. Kolejne pięć lat spędziłam w rodzinnym mieście, na dalszej nauce. Poznawałam tajniki wiedzy, o którą dotąd ledwo się otarłam: wiedzy o ludzkim ciele i jego funkcjonowaniu. Pod okiem mego pana poznawałam też inne strony nauk pobranych jeszcze w Pradze i, wraz z bratem, uczyłam się, jak zarządzać zamkiem i majątkiem. Poznałam też historię naszego rodu i jego powiązań z klanem mego pana. Wiedziałam już, jakie przeznaczenie dla mnie wybrano, wiedziałam też już, że nie musze być ślepo posłuszna, że mogę zbuntować się i odmówić – nie uczyniłam tego, ale przyczyną nie był strach przed konsekwencjami. Pokierowano mym umysłem w tak przemyślny sposób, że przemianę, która nastąpiła w 1373 roku potraktowałam jako kolejny, naturalny etap mego życia. Powiedzielibyście, że zostałam zmanipulowana – och, pewnie tak właśnie było, ale nie mam żalu do mego stwórcy. Nim zdecydował się uśmiercić mnie i stworzyć na nowo ze swojej krwi, kazał mi zrozumieć, co mi odbiera.
Pierwsze noce mego nieżycia spędziłam w zamku i jego okolicy, poznając zalążki nowych możliwości i przyzwyczajając się do tego, że nie jestem już człowiekiem. Nie powiem, by było to łatwe – może przygotowano mnie do tej roli, lecz uśmiercenie człowieka było dla mnie po raz pierwszy szokiem. Pamiętam bezwzględne oczy mego stwórcy, wpatrzone we mnie z oczekiwaniem. Musiałam to zrobić. Udowodnić, że nie jestem słaba i że mogę odrzucić ludzką moralność. Byłam czymś więcej niż zwykłym człowiekiem, moje ciała funkcjonowało inaczej, moja dusza pomału była odzierana z ludzkich pierwiastków. To był okrutny proces – jestem pewna, że większość z was nie byłaby na niego gotowa. Nikt nie byłby. Ja też nie byłam – lecz przetrwałam.
Po kilku miesiącach wyruszyliśmy w podróż. Karpaty, majestatyczne góry dzielące Europę środkową od niepamiętnych czasów były domem mego klanu. Przedstawiono mnie starszym klanu, dumnym i władczym, tak samo podobnym do mego stwórcy, jak od niego różnym. Nieludzcy, z dumą noszący własną skazę, apodyktyczni. Pełni mrocznej pasji, która kazała im badać życie i śmierć lub przemierzać gęste lasy w postaci zwierzęcia. To była ich kraina – nasza kraina i byliśmy tacy, jak ona – niezgłębieni, surowi i wyniośli.
Cała środkowa Europa znajdowała się w strefie naszych wpływów – od morza Bałtyckiego aż po krańce Karpat. W kolejnych dziesięcioleciach mego istnienia przemierzyłam ją – docierając nawet do Konstantynopola, upadającej stolicy dawnego cesarstwa. Widziałam Hagia Sophia, kościół Mądrości Bożej, który dziś, ogołocony ze swej ówczesnej wspaniałości, zmieniony został w meczet. Wtedy jeszcze wciąż olśniewał pięknem, które wam trudno byłoby sobie wyobrazić. Jerozolima dawno już została odebrana krzyżowcom, lecz Konstantynopol wciąż był dumnym i pięknym miastem, opierającym się tureckim najazdom.
Nasz kraj także stawiał opór, pod wodzą Zygmunta Luksemburskiego w 1396 roku Węgry poniosły klęskę pod Nikopolis. Król, nigdy nie przejmujący się losem mego kraju, stopniowo tracił władzę, próbując równocześnie zdobyć koronę cesarską.
W Czechach tymczasem wrzało. W 1402 roku Jan Hus rozpoczął wygłaszać kazania w Kaplicy Betlejemskiej w Pradze. Jego poglądy, pozostające pod wpływem angielskiego teologa Johna Wyclifa, zaprowadziły go w 1415 roku na stos. Czechy pogrążyły się w okrutnej wojnie, pierwszej tak wielkiej wojnie religijnej, jaką poznała Europa. Husyci byli zapowiedzią tego, co miało stać się sto lat później – lecz XV wiek nie był jeszcze czasem dla tak daleko idących reform. Mimo to widać już było, że nadchodzą nowe czasy – widać było coraz lepiej. W Polsce na tronie zasiadał Litwin, Jagiełło, panowanie jego potomków miało przynieść temu krajowi największą glorię. We Włoszech narodził się nowy prąd umysłowy, który mój pan uznał za nowinkę, która szybko przeminie, ja jednak, dziecko nowej już epoki wiedziałam, że czasy, na które przypadało pierwsze stulecie mego istnienia, to czas zmian. Przemierzałam Europę środkową i patrzyłam – w Pradze pod panowaniem Husytów. W Krakowie, gdzie odrodzony uniwersytet ściągał coraz więcej przybyszów zza granicy. W Konstantynopolu, który wkrótce miał upaść. W Budzie, gdzie na tronie na krótko zasiadł młody syn Jagiełły, Władysław, którego śmierć była równie bohaterska, jak bezsensowna. Do Europy, targanej wątpliwościami, od strony Bałkan pomału wlewali się Turcy...

***

Internet, ten wynalazek ostatnich lat, niezmiennie zaskakuje mnie i przeraża. Zadziwiające jest to, ile rzeczy stało się dzięki niemu dostępniejszych i prostszych. Zadziwiające jest też to, jak wyraźnie odbija się w nim głupota rodzaju ludzkiego.
Nie, nie zrozumcie mnie źle, wiem, jak wiele niezwykłych rzeczy mogą dokonać ludzie – ale czasem analizując ich poglądy przyłapuję samą siebie na pełnym politowania uśmieszku. Chyba najlepszym przykładem będzie podejście do mojego rodzaju, które zaobserwowałam ostatnio. To jaskrawy przykład, ale pozwoli wam zrozumieć powody, dla których zdecydowałam się na tę stronę.
Otóż czytałam niedawno pewną książkę. Słynną, zapewne dzięki internetowi, bo swoim poziomem literackim znacznie odbiega od większości klasyków literatury, zwłaszcza od powieści XIX-wiecznych, które uważam za szczyt możliwości. Zabawną, bo, jeśli mam być szczera, śmiałam się z całego mojego martwego serca, czytając ją. I za to jestem autorce na wieki wdzięczna. Umiem docenić dobrą zabawę, a ponoć śmiech to zdrowie – o ile można rozważać kategorię zdrowia, oczywiście.
Bohater tej książki jest idiotą i tym, co w dzisiejszych czasach określa się słowem „emo”. Nie, żebym nie znała głupców – znałam ich wielu, poczynając od pana Sakiewicza, oczywiście. Nie, żebym nie znała tragicznych nieszczęśników – tu na plan pierwszy wysunie się Sariel. Ale bohater tego dzieła przebił wszystko. Przebił nawet Louisa z „Wywiadu z Wampirem”, bo Louis w końcu zmądrzał i pojął, czym jest. Ktoś, kto żywi się wyłącznie krwią zwierząt i wzdryga się na myśl o zabijaniu albo o ugryzieniu własnej ukochanej jest i zawsze będzie żałosny. Cała koncepcja „dobrego wampira” jest żałosna. Przejechali się na tym Salubri, oj bardzo się przejechali, i przypuszczam, że gdyby bohater tej książki istniał w rzeczywistości, przejechałby się jeszcze prędzej – letalnie. I może machnęłabym na to ręką, ale niestety namnożyło się po tym dziełku historii powielających schemat wampira – mdłego do bólu tragicznego kochanka. A niestety pewna osóbka ten schemat nieświadomie powieliła, więc muszę ją sprostować.
Ach, może bym się przedstawiła? Jak mam dobrać słowa, żeby wywołać właściwy efekt, nie będąc posądzoną o kicz? Och i tak będę. Samo moje istnienie jest ponoć kiczem.
Jestem krwiożerczą suką o kamiennym sercu. Jestem nieludzka i okrutna. Jestem złośliwa, władcza i umiem zabić dla własnych korzyści i zranić dla zabawy. Jestem wybitnie inteligentna, nie mam kompleksów – nazwijcie mnie zarozumiałą, proszę bardzo, kto pierwszy rzuci kamień? Urodziłam się, by rządzić – pięćset lat temu, na Górnych Węgrzech. Wychowano mnie w poczuciu bycia lepszą – nasz rodzaj zawsze bowiem górował nad śmiertelnymi i nawet, jeśli teraz włożyliście nasze istnienie między bajki, wiedzcie, że tak czy inaczej stoimy wyżej od was. Jestem szlachcianką ze starego rodu i z bardzo starego, szlachetnego, choć upadłego nisko klanu. Jego nazwa budzi zasłużony lęk – i niezasłużone obrzydzenie. Jestem wnuczką wielkiego wojownika, poddaną mądrego czarnoksiężnika, matką syna, z którego jestem ze wszech miar dumna. Znałam wiele osób, śmiertelnych i nieśmiertelnych, zwykłych i obdarzonych mocą. Dołożyłam swój kamyczek do lawiny historii.
Nazywam się Sophia Drugeth Hommonay i’Tzimizce.
Dla was pewnie jestem postacią fikcyjną? Zrodziłam się w umyśle pewnej osóbki?
A może spójrzcie teraz za czwartą ścianę, popatrzcie mi w oczy i uwierzcie, że istnieję naprawdę? Może tak właśnie jest? Może fikcją jest wydawnictwo White Wolf i ich system „Świat Mroku”, fikcją jest An-Nah, rzekoma autorka tej historii, jej pokręcona osobowość – razem z kaprysami niespełnionego pisarzątka czy kolejnym kierunkiem studiów? Fikcją są osoby, z którymi gra, a wszystkie ich postaci – wszyscy ci, których spotkałam – istnieją naprawdę? Załóżcie tak na chwilę. Popatrzcie na mnie, jak na istniejącą naprawdę wampirzycę, a nie kolejną fikcję.
Jeśli nie – zawsze istnieje szansa, że spotkam was po zmroku. Macie duże szanse nie przeżyć tego spotkania.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez An-Nah dnia Sob 23:07, 26 Gru 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:24, 27 Gru 2009    Temat postu:

Wreszcie mam okazję rzetelnie dobrać się do Lady Drugeth, o której tyle już czytałam i słyszałam. Muszę przyznać, że moje wrażenia są pozytywne jak najbardziej.

Przede wszystkim - tło historyczne. Wyraźnie zarysowane, obecne, przeczuwam, że nie ograniczasz jego roli do scenografii, coś się musi zdarzyć. Mroczne a paskudne średniowiecze, Bałkany, Słowiańszczyzna... Brzmi kusząco. I nietuzinkowo - nietuzinkowo jak na literaturę normalną, a cóż dopiero mówić o Internecie.

Sama postać Sophii wydaje mi się na razie dość... Nie wiem, jakiego słowa użyć... Przerysowana. Taka mroczna, zła, niedobra i w ogóle. Ale to nie wina autorki, powiedziałabym raczej, że to sama lady się na taką kreuje, a jaka jest naprawdę, pokaże czas. Możliwe, że nie przesadza z tą autokreacją, nie znam się na wampirach.

A część o Internecie, współczesności, wampirach i całej reszcie - po prostu cudowna! Napisana z dystansem, autoironią momentami, po prostu podbiła me serce. I cóż, chyba zacznę wierzyć, że naprawdę trzeba spojrzeć "za czwartą ścianę", bo tylko tam rzeczywistość jest... prawdziwa. Rany, ale to koszmarnie brzmi, ale nie da się chyba inaczej opisać tego, co właśnie odczuwam.

Tak czy inaczej, będę wracać.

A co do technikaliów:
Cytat:
ja zaś w dniu <przecinek> w którym stałam się kobietą nie byłam jeszcze nikomu obiecana.


Cytat:
Nie żyła również moja macocha, o okolicznościach jej śmierci mówiono z niechęcią – ponoć znalazła sobie kochanka i umarła <przecinek> próbując pozbyć się dowodu swego grzechu.


Tyle. Nic więcej mi się w oczy nie rzuciło.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mała_mi
Gęsie Pióro


Dołączył: 16 Gru 2009
Posty: 133
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 21:58, 04 Sty 2010    Temat postu:

Przywróciłaś mi wiarę w to, że książka o wampirach może być dobra. Wiem, że to strasznie głupie i dziecinne, zniechęcić się do całej literatury o wampirach, z powodu jednej, marnej książki. No ale niestety, w mojej głowie pozostał uraz. Bardzo ograniczone myślenie, wiem.
W każdym razie jestem pewna, że ten tekst jest początkiem czegoś bardzo wartościowego. Podoba mi się to, że tło historyczne jest tak bogato zarysowane, ale domyślam się, że zapewne niektórych odstraszyło to niestety od dalszego czytania. (choć mam nadzieję, że się mylę)
Twój tekst napisany jest właściwie prostym językiem. Nie ma w nim wymyślnych metafor, ani skomplikowanych opisów naszpikowanych innymi, fantazyjnymi środkami stylistycznymi. Mimo to, działa na wyobraźnie w niezwykły sposób. Czekam na dalsze fragmenty, mam nadzieje, że mała liczba wyświetleń i komentarzy, nie zniechęci cię do dodawania kolejnych fragmentów.


Jedyne co rzuciło mi się w oczy to :

' Ojciec, zbyt stary, by wyruszyć do Italii po raz drugi, nie był zbyt sędziwy, by pojąć swą trzecią małżonkę i by spłodzić jeszcze kilkoro dzieci '

W jednym zdaniu trzy razy użyte słowo 'by'.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 13:04, 05 Sty 2010    Temat postu:

*zaciera łapki*
No to spróbujmy skomentować jakoś sensownie, w dodatku, żeby się nie powtarzać. Oj, nie lada wyzwanie.

Na początek powiem, że wprawdzie Lady powinna trafić do działu RPG, ale właściwie nigdy nie umiałam postrzegać ani jej, ani Zmierzchu (NIE Meyerowskiego, jak ktoś niedoinformowany) jako ff, więc niech na razie powisi tu. Sprawę przemyślę i jak coś przeniosę.

Co do samej treści:
Ciekawy zabieg z pierwszym akapitem. Pierwsze zdania mają w końcu czytelnika wciągnąć, a te na pewno wzbudzają zainteresowanie. Streszczenie z miejsca historii Sophii i nakreślanie tła historycznego mogłoby niektórych odstraszyć, a tu tak ładnie dostajemy kilka intrygujących zdań i później przejście do losów głównej bohaterki. Notabene - podziwiam za to, że są one obmyślane tak szczegółowo i idealnie wpasują się w tło historyczne. Nie znoszę, nie cierpię opowiadań, których akcja dzieje się w przeszłości, a autorzy bezczelnie ignorują fakt, że wtedy np. była jakaś wielka wojna. Chylę czoła.

Sama Sophia... lubię ją. Cenię tę panią jako intrygującą, dobrze przedstawioną i z całą pewnością oryginalną postać. Współczesna literatura zbyt często serwuje nam wampiry - wieczne nastolatki (zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym, bue) i nie mam tu na myśli tylko tego najbardziej znanego Zmierzchu Meyerowskiego. Tu - powiew świeżości. Wampirzyca, która nie jest potworem zabijającym na prawo i lewo, ale jest wampirem, a nie wiecznym dzieciakiem z kłopotami emocjonalnymi. Przemieniona już jako dorosła kobieta, zachowuje się dokładnie tak jak przystało na osobę mającą na karku długie życie i pokolenia arystokratycznych przodków - zarówno tych ludzkich jak i wampirzych. W przeciwieństwie do Lill nie uważam, że jest przerysowana. Wręcz przeciwnie, taka właśnie powinna być. Ot co.

Fragment o Internecie... powiem tak: prawdopodobnie gdyby zdjęła Lady Drugeth z półki w księgarni, miałabym mocno mieszane uczucia. Myślę jednak, że to ciekawy zabieg i w dodatku sprawnie przeprowadzony. Tutaj zresztą mi właściwie nie przeszkadza, bo - być może niesłusznie - patrzę na Sophię jako zabawę i niejako dodatek/uzupełnienie do Zmierzchu. Żeby przedstawiać postać, która twierdzi, że jest realna i może to jej autorka nie istnieje, naprawdę trzeba mieć talent, bo inaczej popadnie się w śmieszność. Ty ten talent zdecydowanie masz.
Ach no i wzmianka o Boskim Edwardzie, bo chyba jedynie o niego może chodzić. Popieram Sophię w stu procentach!

Pozdrawiam i weny życzę.
ML

(PS. Mała mi - istnieją dobre książki o wampirach;) Choć to prawda, że niestety wiele z nich to takie Zmierzch pani Meyer, Pamiętniki wampirów, Świat nocy i tym podobne. Ale wampiry to baaardzo ciekawy temat, aż sama je ostatnio wzięłam na ruszt. Nie zrażaj się;p O i przeczytaj sobie Zmierzch autorstwa właśnie An nah. Zapewniam, że warto, choć długość może przerazić.)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 16:05, 21 Sty 2010    Temat postu:

***

Był rok 1450, początek upadku, jak szybko miałam się przekonać. Rok, który na zawsze odmienił mój klan, świt nowej ery, którą już dawno przeczuwano.
Od roku przebywaliśmy, ja i Marius, mój ojciec, na naszych ziemiach, w Humennem na Górnych Węgrzech. Lato było pogodne, ciepłe, ziemia obrodziła, szlaki handlowe stawały się co prawda coraz bardziej niebezpieczne, lecz dbaliśmy, by na naszych ziemiach nie było zbójców. Handel kwitł więc, miasto rozwijało się, a my mogliśmy snuć plany na przyszłość. Prowadzącym z Polski na Węgry traktem przejeżdżały kolejne karawany kupieckie, wraz z nimi co jakiś czas zjawiał się ktoś interesujący, nie narzekałam więc ani na nudę, ani na brak towarzystwa.
W maju odwiedził nas cygański tabor i przez ponad miesiąc musieliśmy wysłuchiwać skarg mieszczan na, w większości wypadków fikcyjne, kradzieże. Ciężko jest wydawać wyroki, które mają być zarazem sprawiedliwe i satysfakcjonować lud, a ojciec z premedytacją zwalał to na mnie, wychodząc z założenia, że jeszcze wiele muszę się nauczyć. Skończyło się na pręgierzu dla jednego z Cyganów – pozostali przyjęli to ze stoickim spokojem, przyzwyczajeni do takiego traktowania. Spodziewali się, jak stwierdził Bhaskar, że kogoś powiesimy.
Bhaskar? Był Ravnosem, znałam go już od jakiegoś czasu. Trasa jego taboru co jakiś czas przecinała Humenne i wtedy zachodził do nas, zawsze przynosząc wieści, mnóstwo opowieści, w które prędko przestałam wierzyć, i kradnąc zawsze jakiś drobiazg – „na pamiątkę” – jak oznajmił ze stoickim spokojem, kiedy go przyłapaliśmy... Tego roku przywiózł ze sobą fantastyczną opowieść o zgromadzeniu czarnoksiężników, którzy przybywali z całego świata w jakieś nieznane miejsce, by tam planować... nie wiedział co, ale miał wiele teorii. Słuchałam go i, jak się dowiedziałam później, sporo było prawdy w tej historii, choć Bhaskar, zwyczajem swego klanu, puścił wodze fantazji.
Z początkiem czerwca Cyganie odjechali, kolejne miesiące upływały spokojnie, jeśli nie liczyć gońców co i rusz mknących drogą. Nieśli wieści ze świata. Turcy znów planowali zdobyć Konatantynopol i tym razem miało im się to udać, nikt już nie miał złudzeń, że Nowy Rzym przetrwa. Na zachód, do Italii zwłaszcza, zmierzali co przezorniejsi mieszkańcy miasta, uwożąc z sobą cenne księgi. Z drugiej jednak strony Turcja zaczęła próbować też pertraktacji – z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się o poselstwie wysłanym do polskiego króla. W obliczu niedawnej klęski Polaków pod Warną mogli stawiać żądania nie do spełnienia.
Były też inne wiadomości, pełne niedopowiedzeń i niepokojące. Kolejne pogłoski o zgromadzeniu czarnoksiężników, wieści o Inkwizycji, która na zachodzie Europy rosła w siłę tak, że osłabiła pozycję klanu Lasombra, który dotychczas rządził we Włoszech i miał silny wpływ na kościół. Plotki o konflikcie wewnątrz mojego własnego klanu – konkretnie w domu Ruthven, gdzie młode wampiry podniosły bunt przeciw tyranii wojewody.
- To się nie skończy dobrze – rzekł mój ojciec, krzywiąc się. – Albo wojewoda stłamsi bunt, wybijając własne potomstwo, albo spęta ich więzami krwi. Żałosne.
- A jeśli – spytałam – młodzi pokonają jego?
- Nikt z Tzimizce nie popełniłby zbrodni unicestwienia własnego stwórcy – powiedział z uporem.
Ja jednak nie byłam tak co do tego przekonana. Konserwatyzm Mariusa nieraz uniemożliwiał mu dostrzeżenie pewnych faktów, a i zasady naszego domu, domu Tzildaris, były zupełnie inne, niż Ruthvenów. Oni byli zdegenerowani – my umieliśmy być okrutni, ale zazwyczaj unikaliśmy tego, tak względem śmiertelnych, jak i względem samych siebie.
Kolejne wieści dotyczące klanu, tym razem naszego domu, przyszły niebawem. List przywiązany do nogi sokoła zmartwił mojego ojca.
- Co się stało? – spytałam.
- Nasz wojewoda odchodzi ze stanowiska.
Zaskoczyło mnie to. Tzildaris był tym, który nadał naszemu domowi imię. Nasze istnienie było tożsame z tym milczącym wampirem o młodzieńczej twarzy i rysach dawno już wymarłego bliskowschodniego ludu.
- Kto go zastąpi?
- Nie wiem – Marius zgniótł pergamin w dłoni. – Mam się udać do Twierdzy.
- Mam jechać z tobą?
- Nie. Ty udasz się do Krakowa.
To zaskoczyło mnie jeszcze bardziej.
- Ojcze?
- Potrzebny tam jest ktoś z naszego domu. Wraz z poselstwem jedzie wysłannik Assamitów. Jesteś młoda i brak ci doświadczenia w dyplomacji, pora, abyś go nabrała.
Takt i szacunek dla ojca stłumiły wybuch radości. Misja dyplomatyczna, tylko dla mnie. Pośredniczenie w rozmowach między Assamitami, a domem Brankovan-Waivadi, wielka odpowiedzialność, skok na głęboką wodę... och, jak mile łechtało to moja dumę, jak bardzo przemawiało do moich ambicji i do młodzieńczego niepokoju, który kazał mi szukać wrażeń.
Ujęłam w dłonie fałdy sukni, dygnęłam przed Mariusem głęboko.
- Nie zawiodę cię, ojcze.
- Tego po tobie oczekuję – powiedział.
Jak bardzo byłam wdzięczna ojcu i starszym domu, że wybrali mnie do tej misji... Owszem, nie miała być ona łatwa, Assamici byli klanem ze swej nieugiętości i bezwzględności w postępowaniu tak ze Śmiertelnymi, jak i z Kainitami. Podobnie jak Tzimizce, oczywiście, ale Assamici mieli jeszcze jedną cechę, która czyniła ich niebezpiecznymi – upodobanie do krwi nie ludzkiej, lecz wampirzej. Większość z nas kosztuje vitae własnego rodzaju – oni się nim żywili. To czyniło z nich zabójców, których lękał się cały nasz rodzaj.
Assamici sprzyjali Turkom i w większości wyznawali Islam, nie sprzeniewierzając się zarazem wierzeniom naszego rodzaju. Ich obecność na Bałkanach niepokoiła mój klan – od paru wieków już odpieraliśmy ich ataki, ramię w ramię ze śmiertelnikami. Nikt z nas nie pragnął oddawać ziemi i krwi. Poselstwo mogło być szansa rozwiązania problemu, ja zaś miałam zyskać okazję do sprawdzenia się jako dyplomatka.
Wyruszyłam więc – zabierając więcej niż to było wymagane, z ambitnym planem zakupienia kawałka ziemi i zapewnienia sobie – lub innym przedstawicielom domu – schronienia i wpływów w stolicy coraz potężniejszego Królestwa Polskiego. Mogło okazać się bowiem, że obecność moja – lub kogokolwiek innego z naszego domu – znów okaże się niezbędna.
Wraz z jesienią przybyłam do Krakowa. Była niecała godzina przed świtem, niebo nie było już jednolicie czarne i na jego tle widziałam złociste liście na drzewach i wieże murów obronnych. Wysoko ponad miastem wznosiło się wzgórze z zamkiem królewskim, centrum wszystkiego, miejsce niezwykłe i mistyczne, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy.
Wjechaliśmy od południowej strony, od miasta Kazimierz, wówczas satelity Krakowa, odgrodzonego od stolicy korytem Wisły i pasem przedmieściem Stradom. W bladym przedświcie widziałam światła palące się w oknach klasztorów, gdzie mnisi pomału wstawali na jutrznię, dogasającą świecę w latarni umarłych przed małym kościółkiem pośród bagien. Było późno, zbyt późno, aby próbować nawiązać kontakt z moimi gospodarzami, czułam zbliżający się świt. Z niezadowoleniem wynajęłam więc pokój w pierwszej napotkanej gospodzie w pobliżu murów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 22:15, 02 Lut 2010    Temat postu:

Wkurzające, że nikt tego nie komentuje, serio. Bo warto. Niełatwo znaleźć w Necie dobry tekst o wampirach... a cóż ja mogę właściwie powiedzieć jeszcze na temat tego tekstu, żeby się nie powtarzać? Niewiele, niestety.

W tej części właściwie nie dzieje się zbyt wiele. Niejako wstęp do kolejnych fragmentów w Krakowie. Dlatego tym trudniej powiedzieć mi coś sensownego, ponieważ tak naprawdę nie dowiadujemy się niczego nowego. Znów bardzo dobrze oddane historyczne realia, widać, jak dużą rolę odgrywają one w Lady, co bardzo mi się podoba... i zapewne niestety odstrasza wielu potencjalnych czytelników.

Żałuję trochę, że tak niewiele dowiadujemy się o Mariusie - zdaje się być interesującą postacią, ciekawią mnie motywy, które nim kierowały, gdy postanowił wybrać Sophię na swoją córkę (ooo, właśnie o tym chyba nie pisałam - bardzo ładny motyw z tym całym przygotowaniem. Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek z czymś takim spotkała, a to przecież bardzo sensowne. Pozwolić jej dorosnąć, zdobyć wykształcenie, wiedzę o tym, kim się stanie...), ale przewija się tylko tak w tle, niepełny, niezarysowany do końca. Ale takie zdaje się uroki pierwszoosobówki, o ile Sophię poznajemy bardzo dokładnie, o tyle resztę bohaterów nie do końca.

Tak poza tym... hm, lubię twój styl. Opisy często bywają nużące, ale u ciebie miło się je czyta.

No i przykro mi - nic więcej nie rzeknę.
Pozdrawiam.
ML.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 19:10, 08 Lut 2010    Temat postu:

Na początek wyrażę swoje wątpliwości odnośnie słowa "kobierzec", występującego w pierwszym akapicie. Stosowane jest chyba jako nazwa ozdoby ściennej, głównie przynajmniej. I takoż mi się kojarzy, nawet z wiedzą, że nie musi być ścienny.

Pierwszy post:
An-Nah napisał:
Prędko stali się potęga
Chochlik.

An-Nah napisał:
moje ciała funkcjonowało inaczej
Chochlik znów.

Drugi post:
An-Nah napisał:
Assamici byli klanem ze swej nieugiętości i bezwzględności
nie zabrakło aby znanym?

Początek pierwszego opublikowanego fragmentu może trochę nudzić. Czasami wydaje się trochę sztywny - w pewnym momencie miałam wrażenie przeładowania zdaniami złożonymi - prostymi, łączonymi słowem "który", "ale" i tym podobne. A może przeładowanie właśnie tymi spajającymi słówkami. Skrótowo bardzo, co sprawiało, że ten rys historyczny wydawał mi się jakiś taki chropowaty, nie szedł całkiem gładko. Złagodziłabym go czymś - na przykład konkretniejszym opisem owego upijania się życiem w Pradze. Coś tak wspominka bardzo miłego czasu - bo najwyraźniej mile wspomina tamte lata. Moim zdaniem byłoby nieco płynniej, a Mała Mi też zwróciła uwagę, że ten fragment mógłby odstraszyć. Bo samo tło historyczne, jak widzę, nie tylko mi zaimponowało.
Ale mimo to czytało się dobrze, a koniec tego fragmentu zaciekawił już ostatecznie, na dodatek to kawałek porządnie płynącego tekstu.

W drugim fragmencie trochę się pogubiłam w nazwach domów. Jedni to, inni tamto, trzeci się kłócą, mimo iż nic o nich wcześniej nie było w dialogu.
Historyczne realia, jak mam wrażenie, są strawniejsze. Zaczynają się usuwać nieco z pierwszego planu i pozwalają pokazać się Sophii. Jak na razie idzie całkiem płynnie, ale spokojnie, nie ma przymusu "już-zaraz-muszę-następną-część-bo-umrę", ale budzi zaciekawienie. Sophia jest dojrzałą kobietą i dojrzałą wampirzycą, wydaje się być bardzo rozsądna i stąpająca twardo po ziemi. Wręcz przyziemna, jak mi się subtelnie wydaje. Wydaje się też mieć pewien problem z wyrażaniem emocji, bo nie czuć w sumie za bardzo tej radości z wyjazdu. Jakby zapomniała o niej podczas opowiadania. Tak jak i przy wspomnieniu o używaniu życia śmiertelnego, zabrakło jakby słowa, może zdania bardziej emocjonalnego, co by wskazywało, iż faktycznie wtedy odczuwała te emocje - przynajmniej moim zdaniem.
Poza tym drobiazgiem - bo tutaj naprawdę jedno słowo mogłoby tę emocję wydobyć - mogę tylko westchnąć i rozłożyć łapki - no nic do przyczepienia. Realia historyczne - nie dość, że są, to i jeszcze szczegółowe; bohaterka - z charakterem i rozpoznawalna, bez wątpienia wiarygodna i żadnych skaz w konstrukcji nie posiada; fabuła - za mało, by o niej powiedzieć, nawet nie wiadomo, czego się spodziewać, co też jest jakimś plusem; tekst sam w sobie - płynie i aż miło czytać. Styl dość prosty, pewnie on wrzucił mi do głowy pomysł, że Sophia jest przyziemna. Chociaż w sumie kto nie byłby po tylu latach egzystencji.
Chociaż co do fragmentu o Internecie, mam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony przedni, z drugiej... hm. Trochę jakby zbyt wyraźny komentarz obecnej "literatury" wampirzej, zbyt nachalny, jakby koniecznie musiał się tam znaleźć, mimo iż czytelnik właściwie by nie ucierpiał, gdyby go nie było. Ale tak czy inaczej napisany dobrze, więc czepiać się nie ma o co.
W ogóle poetycko zauważę, że Twój styl kojarzy mi się z rzeźbą z drewna, nieoszlifowaną - rzeźba jest doskonała w formie, ale jej powierzchnia nie błyszczy, jest lekko szorstkawa, ale niczym to nie wpływa na urodę rzeźby. Nawet pewnie rzeźba straciłaby coś ważnego, gdyby była błyszcząca.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 0:42, 11 Lut 2010    Temat postu:

Czas się odnieść do komentarzy, czas najwyższy Smile
Po pierwsze, dziękuję pięknie wszystkim Smile

Po drugie, małe wyjaśnienia co do pierwszego opublikowanego tu kawałka.
Skrócony życiorys Sophii był pisany o wiele wcześniej, dla mojej MG, która sobie historii postaci zażyczyła. Więc dostała. Bo trzeba wiedzieć, że z Sophią sprawa jest o tyle zagmatwana, że tą panią gram sobie czasami Smile A z drugiej strony miała parę "wejść" na sesjach, które prowadzę (pokrywających się mniej-więcej z tym, co jest w [link widoczny dla zalogowanych] ) Dopiero potem jakoś tak znienacka zaczęło mi się pisać dalej... Ja się śmieję, że Sophia stoi za mną i dyktuje - czasem swoją historię, czasem przemyślenia, tak, jak ten kawałek z netem i z Edkiem Smile W sumie zastanawiam się, czy tych przemyśleń nie oznaczać jakoś w tekście, wyróżniać ich...

Anyway, pięknie dziękuję raz jeszcze Smile




Kolejna część z zapasów, proszę bardzo... Ja aktualnie próbuję się ruszyć z pisaniem.


Wampiry dzielą się na klany – to już zapewne zdążyliście z mojej opowieści wyciągnąć. Mój klan to Tzimizce – jesteśmy władcami środkowej Europy, inni Kainici zaś znają nas pod przydomkiem Diabłów, choć my wolimy nazywać siebie Smokami. Dzielimy się na linie krwi – domy – i, o ile mi wiadomo, jest to podział unikalny wśród naszego rodzaju. Choć pozostałe klany także miewają swoje podgrupy, o tyle system domów jest czymś, co występuje tylko u nas. Nie będę wam przedstawiać wszystkich domów, podobnie, jak, wszystkich klanów – taka wyliczanka byłaby nudna. Jeśli chcecie informacji, poszukajcie, Internet zawiera wiele ciekawych rzeczy...
Mój dom to dom Tzildaris – jesteśmy uczonymi i dyplomatami. Byliśmy wówczas sporym domem – a szybko mieliśmy stać się najsilniejszym, na nieszczęście, bo stało się to nie wskutek wzrostu naszej siły, lecz przez upadek innych... wtedy jednak, jesienią roku 1450, ciągle jeszcze nasz klan był silny i ciągle jeszcze silny był dom Brankovan-Waivadi, władający Polską i Litwą. Właśnie Kraków, jako stolica Królestwa Polskiego, był ośrodkiem ich władzy i siedzibą wojewodów domu – Ferencza Waivadi, i jego małżonki Smerandy Brankovan. Król i Królowa Północy – tak ich nazywano. Klan darzył ich wielkim szacunkiem – ostatnich kilka stuleci upłynęło im na obronie zachodnich granic włości przed Niemcami i coraz silniejszym klanem Ventrue, wschodnich zaś – przed Rusinami. Teraz od południa zagrażali Polsce Turcy i Tatarzy, a choć królestwo śmiertelnych rosło w siłę, dom Brankovan-Waivadi słabł. Choć nieliczni, byli jednak wpływowi i należało się z nimi liczyć.
Spotkałam już wcześniej Ferencza i Smerandę, miałam też okazję poznać ich potomków. Teraz zostałam zaproszona do domu jednego z nich, miejskiej rezydencji zwanej Kamienicą pod Smokiem.
Ten dom dziś już nie istnieje, zrównany z ziemią w toku tragicznych wydarzeń. Gdyby istniał, niewątpliwie byłby perłą gotyckiej architektury, dorównując kamienicom Pragi. Zajmował dwie kurie – tak nazywano działki przeznaczone pod zabudowę – był więc nie domem, a pałacem. Jego ceglaną fasadę zdobiło kamienne laskowanie, układające się w smukłe ostrołuki. Nad zdobionym misternie portalem widniała rzeźba przedstawiająca smoka. Zwinięty gad trzymał w zębach koniec własnego ogona.
Trudno mi było nie uśmiechnąć się szeroko na ten widok. Podniosłam wyżej głowę i ruszyłam w stronę wejścia. Moja świata podążała za mną.
Przy wejściu do kamienicy natrafiliśmy na Kainitę. Wysoki, ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna w czarnym wojskowym stroju, z mieczem przypiętym do pasa także zmierzał w tę samą stronę. Nie był to Ferencz ani żaden z jego synów, nie dostrzegłam w nim też żadnych oznak przynależności do domu. Najpewniej należał do innego klanu. Obcy wydał mi się pomniejszym szlachcicem, zapewne robiącym karierę, lecz nie noszącym wielu tytułów. Zatrzymałam się w drzwiach, czekając, aż mnie przywita.
Zmierzył mnie wzrokiem, ale nie powiedział nic. Patrzył na mnie z góry, oczekując że to ja odezwę się pierwsza.
Niewychowany prostak. Nie zamierzałam czekać więcej, weszłam do pałacu. Szlachcic podążył za mną jak zły cień.
Zaanonsowano mnie i wkroczyłam do reprezentacyjnej sali, gdzie ustawiono już stół, przy którym mieliśmy usiąść. Za nim siedziała trójka Spokrewnionych. Ferencz, wysoki, postawny, w czarnym wojskowym stroju, ze smokiem na piersi. Smeranda, blondynka o skórze niemal przezroczystej, tak, że widać był drobne żyłki na jej twarzy i dłoniach, ubrana w suknię barwy wina, wyciętą tak głęboko, jak w owych czasach nie przystawało śmiertelniczce. Zapamiętałam ten obraz, wryłam go sobie w pamięć, już niedługo cień miał paść na ich oboje, złamać to, czym byli. Teraz jednak siedzieli ramię przy ramieniu, dumni i wyprostowani, mierząc mnie wzrokiem. Obok nich siedział jeden z ich synów – Grigorij, blondyn o orlim nosie i spokojnych, acz zdecydowanych oczach, odziany w dworski strój, barwniejszy nieco, niż odzienie jego rodzicieli.
Wstali wszyscy troje, witając mnie, ja zaś dygnęłam głęboko.
Nim zajęłam jedno z trzech przygotowanych miejsc, sługa zaanonsował Artura Sakiewicza. Nie musiałam się oglądać, by wiedzieć, że jest to ów niewychowany szlachcic – bardziej niewychowany, niż się spodziewałam, gdyż skłonił się naszym gospodarzom w przelocie i bez namysłu zajął środkowe miejsce przy stole. Zapamiętałam sobie tę zniewagę, drugą już tej nocy. Takt i maniery broniły mi jednak zaprotestować w obecności książęcej pary, zajęłam więc miejsce, zerkając tylko z pode łba na pana Sakiewicza.
I w tym momencie znów odezwał się sługa.
- Szlachetny poseł ze wschodu – zaanonsował.
Tego się nie spodziewałam, lecz to tłumaczyło obecność trzeciego krzesła. Wstałam z szacunkiem, a moje oczy z zaciekawieniem spojrzały na Saracena.
Był wysoki i postawny, a jasne szaty podkreślały tak jego budowę, jak i ciemny odcień skóry. Assamici jako jedyni nie stają się z wiekiem coraz jaśniejsi, lecz ciemnieją, tak, że w pewnym momencie ich skóra jest barwy hebanu. Jest to kolor równie nienaturalny jak bladość większości z nas, czy sinawy odcień, który potrafi czasem przybrać skóra Salubri. Barwa śmierci – nie kości, lecz zmumifikowanego pustynnym wiatrem ciała.
Ten Assamita, który wszedł do sali, był jeszcze na tyle młody, że jego skóra nie przeszła od brązu do czerni. Skłonił się nieco niewprawnie, najpierw książęcej parze, potem mnie, zaś panu Sakiewiczowi na końcu. Saracen poznał się widać na panującym tu porządku. Hańba dla miejscowego szlachcica.
- Hala ibn Basil ibn Iman ibn Zahhra abda al-Haquim – przedstawił się, wymieniając imiona wszystkich swych przodków, aż do Hakima, legendarnego założyciela klanu, o którym Assamici zwykli mówić, że nie był z trzeciego, lecz z drugiego pokolenia wampirów – a więc, że jego ojcem był sam Kain. – Przybyły z Alamut w imieniu mojego klanu, ślę pozdrowienia władcom tych ziem.
Ujął mnie swą uprzejmością, choć wiedziałam, że jest niebezpieczną bestią. Czarny, pustynny wilk o płonących oczach i kłach, których nie próbował nawet ukrywać.
Dygnęłam przed nim, głębiej, niż przed aroganckim panem Sakiewiczem, który przyglądał się Saracenowi wzrokiem wyrażającym niezmąconą pewność siebie.
- Panie – zwrócił się Hala ibn Basil do Ferencza. – Pragnę wyrazić moje ubolewanie nad stanem bezpieczeństwa dróg na twych ziemiach. Uprzedniej nocy orszak, któremu towarzyszę, został napadnięty.
Ochrypłe kaszlnięcie rozległo się gdzieś z kąta. Obróciłam głowę.
Kolejny gość dnia dzisiejszego, nieproszony, lecz nie niemile widziany, jak prędko się okazało, ukazał się moim oczom. Nie był to przyjemny widok. Niska, zgarbiona istota, która stała przed nami, była kobietą, lecz poznać jej płeć można było jedynie po obfitej spódnicy i chustce litościwie okrywającej łysawą zapewne głowę. Miała szpetną twarz z haczykowatym, obsypanym brodawkami nosem, usta pozbawione właściwie zębów innych niż kły, skórę obłażącą i pokrytą żółtymi plamami. Nosferatu w każdym calu. Wiedźma – czy raczej jędza – tak archetypiczna, jaką niełatwo znaleźć poza tym klanem. Uśmiechała się drwiąco i tajemniczo, lecz skłoniła się nam wszystkim z szacunkiem.
Ferencz zawołał sługę i kazał mu przynieść kolejne krzesło.
- Usiądź, Magdo – polecił wiedźmie, wyrażając szacunek dla tej pokracznej istoty.
Byliśmy tedy zebrani wszyscy czworo, dziwaczne towarzystwo, sprowadzone tu przez władców miasta. Z jakiegoś powodu wszyscy czworo byliśmy ważni, na tyle, by zebrano nas w jednym pomieszczeniu, a tyle, by pozwolono nam siedzieć.
Jednak Magda nie zamierzała skorzystać z krzesła. Powiodła po nas zapadniętymi głęboko oczyma, wyszczerzyła nieliczne zęby.
- Postoję, panie. Wiedźmie nie godzi się siedzieć przy szlachetnych państwie... Zwłaszcza, jeśli na skargę przyszła.
- Skargę, Magdo?
- Ano, panie – Nosferatu kiwnęła głową. Ciekawe było to, że choć wyrażała się jak wieśniaczka, wymowę miała jak ktoś wykształcony. Kim była przed przemianą, nim krew jej klanu wykoślawiła jej rysy? Mogła być każdym – szpetota stała się maską, na zawsze kryjącą dawną tożsamość kobiety. – Wiesz, że na północ, za miastem Kleparz są moje tereny? Zbójców tam wielu zawsze było – po drogach grasowali, po jaskiniach się kryli. Dziś po zachodzie jeden z nich przyszedł do mnie – ranny. Wczorajszej nocy ktoś rozbił cały ich oddział. Mówią, że potwór, diabeł wcielony, Tatarzyn czarny na gębie, jak potępiona dusza. Oczy mu się żarzyły jak węgle i pianę z pyska toczył... a nie, to jego koń – uśmiechała się złośliwie, patrząc na Assamitę. – koń z piekła rodem, tak, jak i jeździec. Panie, wiem, że bandyci są plagą, lecz zabijanie na moim terenie nie jest uprzejme. Żądam odszkodowania i zapewnienia, ze takie incydenty już się nie powtórzą.
Saracen uśmiechnął się, odsłaniając kły. Prędko miałam przekonać się, że każdy z uśmiechów Assamity ma w sobie coś z groźby.
- Tereny twoje, czy nie twoje, wiedźmo, nie pilnujesz ich dość, a władca tych ziem powinien zadbać o bezpieczeństwo, zwłaszcza o bezpieczeństwo posłów. Panie, oferuję moje usługi. Za drobną opłatą mogę pozbyć się tego problemu, który przecież może zaważyć na twojej opinii.
Ferencz uśmiechnął się tylko.
- W tym celu musisz się, panie rozmówić się z moim drugim synem, Kostakim. Na razie jednak pragnąłbym, byś poznał miasto – obecny tu pan Sakiewicz będzie przewodnikiem tak dla ciebie, jak i dla Lady Sophii
- Pragniemy – odezwała się tym razem Smeranda – by wasz pobyt w naszym mieście był dla was nie tylko obowiązkiem, lecz i przyjemnością. Mnie znajdziecie na zamku królewskim, Grigorija tutaj. Mój mąż wyrusza na granicę państwa, ku ziemiom Zakonu Krzyżackiego, nie będzie więc obecny przez jakiś czas. Pod jego nieobecność ja reprezentuję nasz dom i rządzę tymi ziemiami, moi synowie będą mi pomagać. Przykro mi – spojrzała na Assamitę – że przybyłeś panie w momencie, w którym nasze granice są niepewne, lecz zapewniam cię, że mam wszelkie podstawy by prowadzić z tobą rozmowy – ja i obecna tu Lady Sophia, która reprezentuje dom Tzildaris.
Hala ibn Basil spojrzał na mnie, uśmiechnął się, tym razem z zamkniętymi ustami.
Gdy zwiedzaliśmy miasto widziałam, jak szczególną uwagę poświęca murom, jak przygląda się strażnikom, oceniając potencjał obronny. „Chcesz pokoju – szykuj się na wojnę”, mówią. Najtrwalszy pokój to ten, który następuje, gdy masz już wrogów pod butem. Assamici, nauczeni tego wielowiecznymi walkami, nie umieli już myśleć inaczej. Idea wygryzienia sobie drogi do oświecenia opanowała ten szlachetny klan. A mimo to, świadoma, jak wielkie stanowią zagrożenie, szanowałam ich poczucie honoru i otwartość, z jaką przyznawali się do swych ostatecznych celów. Nie byli jak Ventrue, gotowi wbić sztylet w plecy, ani jak czający się we własnych cieniach Lasombra. Bliżej było Dzieciom Hakima do nas, woleli bowiem stawić czoła wrogowi otwarcie. W tamtych dniach Saraceni wciąż jeszcze byli szlachetniejsi, niż rycerstwo Zachodu i musiało minąć wiele stuleci, nim Islam stworzył własną karykaturę – Talibów. Jak bardzo zdegenerowali się sami Assamici – nie wiem, lecz ani przez chwilę nie podejrzewałam ich o zamachy jedenastego września. Wierzę cały czas, że, nie przestając być groźnymi wojownikami, zachowali najlepsze cechy swej cywilizacji i wiary i że przypomną o nich śmiertelnym.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:07, 13 Lut 2010    Temat postu:

Kurcze, miałam tyle refleksji dziś o trzeciej w nocy, a teraz mi one jakoś uciekły. Pamiętam, że zauważyłam parę literówek i jakieś niedociągnięcia stylistyczne, ale znajdę je drugi raz tylko, jeśli mnie do tego zmusisz (lenia mam, o).

Co zaś do samego tekstu - druga część nieco mnie znużyła. Podobnie jak Mal, pogubiłam się w nazwach domów - ale liczę, że nazwy pojawią się jeszcze w dalszych częsciach i dasz mi tym samym okazję do ich zapamiętania. Chwilowo dopiero po dłuższym kopaniu w pamięci przypominam sobie, do jakiego domu (klanu? rany, gubię się, trochę nie moje realia) należy Sophia.

No, a teraz poleje się wazelina, nic na to nie poradzę. Albowiem klimat tworzysz niesamowity. Wiadomo, ja do wszelkich magów, wampirów i im podobnych podchodzę jak do jeża chorego na wściekliznę, a "Lady Drugeth" wchłonęłam. Wspaniała atmosfera, ciężka, coś wisi w powietrzu, coś napawa lękiem i każe czytelnikowi przystanąć, zastanowić się nad tekstem. Masz mistrzowski styl - tak obrazowy, tak niesamowicie przejrzysty (choć zawiły), że widzę oczyma wyobraźni każdą kolejną scenę, jakbym oglądała dobry film.

Kolejna rzecz - tło historyczne. O tym już mówiłam, ale nadal piać będę z zachwytu i chyba zacznę się wspomagać "Lady Drugeth" przy kuciu do matury z historii. Gorzej, jak wampiry uznam za integralną część historii, bowiem takie można wysnuć wnioski na podstawie tej opowieści. No ale co tam.

I ostatnie, bo na deser zostawiam najlepsze. Fabuła. Niby niewiele się dzieje, ale... pomysł wysłania Sophii do Krakowa po prostu mistrzowski! Międzynarodowe towarzystwo, uwypuklenie różnic kulturowych i wszelakich innych - to jest to, co tygryski lubią najbardziej. W ogóle - widać, że wiesz, co piszesz i wiesz, jak pisać, żeby czytelnika to fascynowało. Właśnie dzięki Twojemu barwnemu stylowi mogę sobie wyobrazić wszystko to, co opisujesz w ostatniej części, łącznie z owymi wspomnianymi już różnicami. Na podobnej zasadzie podobał mi się zresztą wcześniejszy fragment o Cyganach - taki powiew świeżości, niby dygresja, ale z takich dygresji buduje się pełnowartościowy świat.

Ech, straszliwie cięzko recenzuje się teksty, przy których można tylko wazelinić. Ale mimo to planuję czytać, komentować, może nie zawsze "profesjonalnie", przygotuj się raczej na szereg dygresji i skojarzeń z mojej strony. I wiedz, że piszesz wspaniale, An. O wiele lepiej od połowy pisarzy, jakich dzieła miałam okazję trzymać w łapkach.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Cedalia
Pawie Pióro


Dołączył: 04 Sie 2008
Posty: 275
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 10:33, 14 Lut 2010    Temat postu:

Hm... Jak dla mnie dobrze napisane, nie będę komentować błędów gramatycznych, interpunkcyjnych itp...
Bo ja ich masę robię i jakoś sama wyhaczyć nie mogę, a nawet jeśli poprzednicy zapewne wszystkie wynaleźli Wink
Co do fabuły jest ciekawa, mroczny klimat, elementy historyczne, wszystko przeplatane takim stylem pisania który wciąga czytelnika.
Czytam, czytam i chcę więcej.
Podoba mi się zawarta w opowiadaniu oryginalność, wykorzystujesz jak sama napisałaś pewne elementy ze "Zmierzchu" Ale to i tak jest takie "inne"
Co do samej głównej bohaterki, jest interesującą postaciom, szczerze mówiąc nie przepadam za biednymi, dobrymi dziewczętami ( choćby Bella ze Zmierzchu. momentami jak czytałam wkurzała mnie ta postać xP)
Zaś sama Lady co o sobie myśli "Jestem krwiożerczą suką o kamiennym sercu. Jestem nieludzka i okrutna. Jestem złośliwa, władcza i umiem zabić dla własnych korzyści i zranić dla zabawy. Jestem wybitnie inteligentna, nie mam kompleksów – nazwijcie mnie zarozumiałą, proszę bardzo, kto pierwszy rzuci kamień? Urodziłam się, by rządzić"
Lady jest taka skomplikowana, niezrównoważona psychicznie i inteligentna.
Lubię takie zestawienie i to mnie zachęca do dalszego czytania.
Wątek historyczny udał Ci się to muszę przyznać, nadaje taki potrzebny klimat ^^
Nie za bardzo jednak podobał mi się jednak ten wątek z Internetem, osobiście wolałabym, żeby wszystko działo się w jednej strefie czasowej, ale to właśnie w tym wątku ujawniłaś osobowość bohaterki i jest ok.
Tak na koniec wciągnęła mnie fabuła, a byłam tak nie za bardzo nastawiona, jest mnóstwo osób które jak dla mnie kaleczą historie wampirów.
Mile mnie zaskoczyłaś.
Czekam na kolejne części, mam nadzieję, że klimat się zachowa Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 11:48, 14 Lut 2010    Temat postu:

[bulwers mode] Aaa! Elementy Zmierzchu, ale nie Meyerowskiego, Cedalio, wypluj te słowa, fuj fuj fuj! Tak Lady Drugeth obrażać, no! O Anowy Zmierzch chodzi, nie Meyerowy. Fe, fe, tak pomylić, i to gdy link do An podała do swojego Zmierzchu ałć, ałć. [/bulwers mode]

Hm, początek tej części taki trochę ni z gruszki ni z pietruszki po opisie podróży do Krakowa. Dałabym najpierw "Jak już pewnie zdążyliście zauważyć", by chociaż połową zdania wprowadzić inny temat. Bo tak to nagle kompletnie. Albo jakieś zdanie w tym stylu. Skoro lady Drugeth zwraca się czasami do czytelnika, to można byłoby zrobić taki zwrot typu "może teraz wyjaśnię..." czy coś takiego, jakby chciała faktycznie stworzyć zrozumiałą opowieść. Dodałabym też parę wstawek do samego wprowadzenia w system, jest trochę sztywny - czasami, jak zauważyłam - jak trzeba opisać coś krótko, to trochę narracja sztywnieje.
Później na szczęście wraca do formy.

Zaś co do samej części - Assamita wydał mi się najciekawszym osobnikiem z całej tej krwiopijnej czeredy. Takim najbardziej wyrazistym. Niby uprzejmy, jak i reszta, ale charakterrr to po nim od razu widać. Sophia jakby swój charakter wyraża głównie myślą, w każdym razie bardziej dyskretnie. Takie mam wrażenie. Zaś para władców wydała mi się trochę bezbarwna, jakby stali z boku.

Ale chyba nie muszę już wspominać, że następną część przeczytam z ciekawością, chociaż pewnie jeszcze przez pewien czas będę się gubić w nazwach domów i klanów. Podpieranie się poprzednimi rozdziałami na razie skutkuje, aczkolwiek jak będzie nazw więcej, to i znaleźć będzie ciężej poszukiwaną nazwę w rozdziałach poprzednich.
To można byłoby nieco ułatwić metodą podania tu i ówdzie przy wspominaniu o klanie/domu ogólnie kilka cech najbardziej charakterystycznych czy ważnych, by czytelnikowi utrwalić, ale do sposobu wypowiedzi Lady Drugeth średnio to pasuje. Ale może przy innej okazji się przyda.

An-Nah napisał:
barwniejszy nieco, niż odzienie jego rodzicieli
Przecinek wygonić, bo nie pasuje. Zresztą w ostatnim akapicie się niepotrzebny przecinek powtarza.

An-Nah napisał:
uśmiechała się złośliwie, patrząc na Assamitę.koń z piekła rodem
Wypadałoby albo kropę wygonić albo zacząć tego konia wielką literą.

An-Nah napisał:
jak i dla Lady Sophii
O, to zdanie na pewno chętnie przyjmie powyższą kropkę, skoro samo własnej nie ma ; )

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Nie 11:52, 14 Lut 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Cedalia
Pawie Pióro


Dołączył: 04 Sie 2008
Posty: 275
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:07, 14 Lut 2010    Temat postu:

Ojć najmocniej przepraszam < błaga o wybaczenie>
Poprostu nie kliknełam na linka xP
Po za tym wątek z klanami też był zawarty w "Zmierzchu" Meyer. więc tak sobie pomyślałam...
Żeby nie było niepotrzebnego nabijańska postów to tak jeszczę troszkę dopiszę.
Jeżeli chodzi o klany to ja akurat się nie gubię, jak dla mnie jest czytelnie, wszystko jest starannie opisane.
Najbardziej jak narazie z całej fabuły podobał mi się opis w domu w Kamienicy pod Smokiem.
Nareście akcja zaczyna się rozkręcać ^.^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 21:05, 02 Mar 2010    Temat postu:

Cedalia, nie, o ile sobie przypominam, u Stefy klanów nie było. a Stefę czytałam. Zabawna lektura.

Dziękuję pięknie za komentarze, zdecydowanie podnosi mi samopoczucie świadomość, ze nie dość, że ktoś czyta, to jeszcze się tekst podoba: )



Kostaki Brankovan, potomek Smerandy, nosił skazę jej krwi – przeźroczystą bladość skóry, eksponującą żyły, teraz pełne, pulsujące od krwi po niedawnym zapewne posiłku. Nie był jednak tak delikatny jak jego matka – bary miał szerokie, a jego brunatne włosy musiały stanowić istną grzywę, bo nawet ciasno spleciony warkocz nie zdołał ich okiełznać. Aureola kosmyków otaczała twarz o mocnej szczęce, gęstych brwiach i lśniących dziko zielonych oczach.
Mógłby być Gangrelem – był jednak z klanu Tzimizce i miał w sobie naszą dumę i nieugiętość. Poprzez dziedziniec swego podmiejskiego dworu stąpał ku nam sprężystym krokiem wojownika i władcy, a jego ludzie rozstępowali się przed nim z szacunkiem.
Zsunęłam się z konia, skłoniłam przed nim. Obok mnie Hala ibn Basil i Artur Sakiewicz także zsiadali ze swoich wierzchowców. Dostrzegłam też Magdę, która musiała wyruszyć tu pieszo i która właśnie wchodziła na dziedziniec.
Zapewne wyglądaliśmy razem dość niecodziennie – ciemnoskóry Saracen, pokraczna wiedźma i dwoje wyraźnie nie przepadających za sobą szlachciców... ale każde z nas miało do Kostakiego sprawę i tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie. Sam gospodarz dworku patrzył na nas zresztą z zainteresowaniem i pewnym rozbawieniem.
- Pani, szlachetni panowie. Magdo. Nie spodziewałem się was tu w tym samym czasie, zapraszam – Szerokim gestem wskazał nam drzwi.
Podążyliśmy za nim do wnętrza pachnącego sosnowym drewnem i zwierzęcymi skórami. Główna sala stanowiła świadectwo zainteresowań Kostakiego – przyozdobiona tarczami herbowymi, bronią, lecz przede wszystkim zwierzęcymi skórami i łbami. Nie należały te szczątki do pośledniej zwierzyny – dostrzegłam niedźwiedzie i pewna byłam, że wiele z nich młody Brankovan mógł zabić gołymi rękami. Jednak największe wrażenie robił łeb zawieszony nad szczytem stołu. Gigantyczny wilczy pysk spoglądał na nas, szczerząc zatrważająco białe i ostre jak noże zębiska. Czarna jak smoła sierść porastała wielkie uszy, nos lśnił wilgocią jak u żywej istoty, błyszczały złote oczy ze szkła. Tak wielkie wilki nie istnieją – nie normalne wilki. Bestia, której łeb widziałam, za życia była wilkołakiem. Wzdrygnęłam się mimowolnie, choć nie mogłam spuścić oczu z niecodziennego trofeum. Kostaki uśmiechnął się do mnie z dumą. Niewątpliwie wiele trudu zadał sobie, by zdobyć łeb – zapewne stracił też wielu ze swoich ludzi...
Usiedliśmy na krzesłach wykonanych z tego samego, ledwo co obrobionego drewna, co ściany dworku. Jedynie siedzisko Kostakiego wysłane było zwierzęcą skórą – nie dla wygody jednak, a dla ozdoby. Pan domu był osobą preferującą surowy tryb życia.
Splótł dłonie, oparł łokcie o stół. Zadowolony z siebie, lekko szyderczy uśmiech błądził po jego wargach, gdy Kostaki mierzył nas wzrokiem.
- Mniemam, iż każde z was przybyło do mnie w innej sprawie?
- Owszem – odezwałam się jako pierwsza, nawet przed nieokrzesanym panem Sakiewiczekm. – Ja jednak pragnę mówić z tobą na osobności.
Kostaki odsunął krzesło.
- Chodźmy więc, pani, nie odmawia się damie.
Podświadomie oczekiwałam, że poda mi ramię, nie uczynił tego jednak, zmierzając ku wyjściu pewnym, żołnierskim krokiem. Dworskie obyczaje były mu widać nie do końca znane i skrzywiłam się mimowolnie. Zauważył ślad tego skrzywienia, gdy stanęliśmy w małym pokoju obok, jego gabinecie.
- Pani?
- Wybacz mi – postanowiłam przekuć me niezadowolenie w atut. – moją minę, lecz trapi mnie jedna rzecz.
- Cóż takiego? – spytał, wspierając się o stół. Obok jego dużej ręki, bladej, pokrytej siatką błękitnych żył, widziałam stertę papierów, prosty, srebrny kałamarz i tłok pieczętny.
- Nasz klan przeżywa kryzys, przybyłam rozmawiać o tym z twoimi rodzicielami – Zaiste, poprzedniego wieczora, jeszcze zanim pan Sakiewicz oprowadził mnie i Saracena po mieście, zamieniłam kilka słów ze Smerandą i Ferenczem, opowiadając im o wieściach, które otrzymał mój ojciec. – Uznałam też, że w obliczu zagrożenia, jakie bunt stwarza dla całości klanu, nie warto rozbijać poszczególnych domów rodzinnymi waśniami – Uniosłam podbródek i spojrzałam Kostakiemu prosto w dumne, zielone oczy. – Panie, sądzę, że jeśli zależy ci na spokoju w klanie, powinieneś zaprzestać sporu z twoim bratem.
Wiadomo było, że między Kostakim Brankovanem i Grigorijem Waivadi nie ma braterskiej miłości. Choć nigdy nie doszło między nimi do otwartej walki, rywalizacja i wzajemna niechęć narastały w obu dziedzicach domu. Szeptano, że w którymś momencie kropla przepełni czarę i bracia rzucą się sobie do gardeł, niwecząc wszystko, co zbudowali ich rodzice. W swej naiwności uwierzyłam, że moje rozsądne argumenty przemówią do nich i okażą się być silniejsze, niż irracjonalna nienawiść.
Poprzedniego wieczora Grigorij skrzywił się lekko. Teraz Kostaki prychnął głośno, naruszając granice dobrego wychowania.
- Zaprzestać sporu? Z Grigorijem? Z miękkim, zniewieściałym dworakiem, który uważa się za lepszego, bo na każde swoje skinienie ma służbę? O, nie, pani, tak długo, jak ten wyrostek nie umiejący nawet miecza w dłoni utrzymać, będzie gardził mną – choć to ja pomagam ojcu, jego stwórcy, utrzymać porządek na naszych ziemiach – nie, póki on będzie uważał się za lepszego, nie wyciągnę do niego dłoni.
- Panie, lojalność wobec klanu...
- Bunt? Nie ma buntu na naszych ziemiach. I zapewniam cię, żaden z nas nie stanie po jego stronie.
Jego oczy lśniły niebezpiecznie. „Kim jesteś, by doradzać mi, jak mam postępować z własnym bratem?” – mówiły.
Wycofałam się.
- Wybacz mi, panie. Nie będę cię nachodzić.
- Dobrze – prychnął i otworzył na oścież drzwi do sali.
Nikt spośród tych, którzy przybyli równolegle do mnie nie miał najwyraźniej sprawy tak osobistej, jak moja, bo nikt już nie prosił Kostakiego na prywatną rozmowę. Hala ibn Basin powtórzył swe skargi na bandytów, którzy napadli poselski orszak i sądziłam, że i Magda wyrazi swój sprzeciw, ona jednak przybyła z inną, jak się okazało, sprawą.
- Bandyci – rzekła – może są problemem, ale niedawno słyszałam o czymś, co może być większym zagrożeniem dla podróżnych.
Assamita uniósł smoliście czarną brew, wiedźma uśmiechnęła się tylko, prezentując bezzębne dziąsła.
- Słyszałam o bestii kręcącej się po lasach na północ stąd. Panie – zwróciła się do Kostakiego – jesteś myśliwym i lubisz, by zwierzyna stanowiła dla ciebie wyzwanie, posłuchaj więc tego: przez lasy na północy nie można się przedrzeć, większe zwierzęta uciekają, Gangrel, którego znam, ledwo ostatnio uciekł z życiem.
Potomek Smerandy uśmiechnął się szeroko.
- Jeśli to wilkołak, zawiśnie obok tego – Wskazał łeb nad fotelem.
- Trevor mówi, że bestia nie pachnie wilkiem – zaprzeczyła Magda. – Mówi też, że na wilczych ziemiach zwierzyny pod dostatkiem, zaś las, w którym stwór się chowa – martwy.
Nadstawiłam uszu. Ciekawość jest moją wadą i muszę ją hamować, ale widziałam już, że, pomimo, iż polowałam rzadko i na zwyczajną zwierzynę, a i to dawno, gdy jeszcze byłam żywa, wyruszę w las na łowy, ujrzeć stworzenie, o którym mówiła Magda. Wilkołak, twór kogoś z naszego klanu, czy może jeszcze inny byt – móc zobaczyć go, może nawet zbadać jego ciało po tym, jak go zniszczymy – sama wizja czegoś takiego musiała sprawić, że zabłysły mi oczy.
Przypuszczam, że nikt tego błysku nie dostrzegł. Moje oczy już wtedy miały tendencję do odbijania światła w sposób, który czynił je niesamowitymi. Ten blask, który odziedziczyłam po Mariusie, miała z czasem wzmóc moc, którą zyskałam... wtedy jednak mało kto zwracał uwagę na tę niecodzienną właściwość mojego spojrzenia i tak samo mało kto zauważył, że zaszła w nim zmiana. Myślę, że dobrze się stało, że żadne z nich nie odkryło wtedy mojej słabości...
- Więc zapolujemy na potwora – Kostaki uśmiechnął się szeroko. – Doskonale.
Na dziedzińcu rozległ się tętent kopyt i gwar. Ktoś przebiegł korytarzem i drzwi sali otwarły się na oścież. Stanął w nich jeden z ludzi Kostakiego, za nim zaś podążał zdyszany mężczyzna barwach biskupstwa. Powiódł po nas wzrokiem, dłużej przyglądając się gospodarzowi i panu Sakiewiczowi.
- Panie – wydusił z siebie, wyraźnie kierując słowa do tego ostatniego. – Biskup... Ktoś zgładził biskupa!

***


Nie szukajcie nazwiska Mikołaja Lasockiego w katalogach krakowskich biskupów. Nie znajdziecie go tam. Sądzę, że jego następca zadbał, by zostało wymazane. Przypuszczam, że dla własnej chwały i nie dziwię się temu, bo poznałam kolejnego biskupa wystarczająco dobrze, by móc go ocenić... Ale uprzedzam fakty.
Lasockiego nie poznałam. Należał do mojego rodzaju, lecz nie do klanu – był Lasombra, jednym z tych Kainitów, którzy u początku ery upodobali sobie rodzącą się religię chrześcijańską i, niczym cienie, którymi władali, przeniknęli jej struktury. W tych dniach ich potęga chwiała się, zagrożona przez śmiertelnych inkwizytorów i inną siłę, o której jeszcze opowiem. Zabójstwo Lasockiego miało zaś na zawsze złamać pozycję jego klanu w tym mieście.
Artur Sakiewicz poderwał się. Widziałam, jak zaciska pięść, jak na jego twarzy pojawia się niezadowolony grymas. W tej chwili byłam już pewna, że sam jest Lasombra, podejrzewałam też – mylnie, jak się miało okazać – że zamordowany biskup był jego rodzicem.
Bez słowa niemalże pan Sakiewicz ruszył w kierunku dziedzińca. Podążyliśmy za nim, wszyscy, z naszym gospodarzem włącznie. Mnie nieco problemów zajęło szybkie wsiadanie na konia. Nie byłam tej nocy ubrana stosownie do szybkiej jazdy i widziałam złośliwe uśmieszki mężczyzn, gdy próbowałam ułożyć na siodle aksamitną suknię. Zazdrościłam Magdzie, której poszarpane, połatane spódnice okazały się o wiele praktyczniejsze w tej sytuacji, ale nie odezwałam się ani słowem, skupiając się na tym, by nie zsunąć się z konia podczas szybkiej jazdy w stronę miasta.
Biskup Lasocki posiadał kilka rezydencji, lecz tej tragicznej dla siebie nocy przebywał w małym, nieoficjalnym, jak przypuszczam, gabinecie ukrytym w niższej z wież kościoła Najświętszej Maryi Panny. Cokolwiek planował, cokolwiek zamierzał – było tajemnicą. Na biurku pozostawiono kilka arkuszy pergaminu i papieru, kałamarz, pióro, pieczęć i lak, nie dostrzegliśmy jednak żadnego rozpoczętego listu czy dokumentu – jeżeli takie były, musiał zabrać je napastnik.
Przy fotelu leżała kupka prochu – oto, co pozostało z biskupa. Na podłodze dostrzegliśmy jednak jeszcze inne ślady – kilka plamek krwi, sądząc po zapachu – najzupełniej ludzkiej. To jednak nie dało nam wiele. Opiekujący się wieżą mnich twierdził, że usłyszał przeraźliwy, nieludzki wrzask, gdy zaś przybiegł na pomoc, drzwi były zaryglowane od środka.
Ktokolwiek więc przyniósł Lasockiemu zagładę, musiał znaleźć inną drogę ucieczki...
Hala ibn Basil przyglądał się oknu. Wychodziło na spadzisty, śliski po ulewnym deszczu dach kościoła. Zbliżył się, przykucnął na parapecie, zastanawiając się, czy sam dałby radę wyjść na niego, nie łamiąc sobie przy tym karku. Nie wątpiłam, że nawet dla niego upadek z tej wysokości mógłby skończyć się tragicznie. Nie jesteśmy niezniszczalni.
- Jeśli ktoś dostał się tą drogą, musiał mieć skrzydła – stwierdził Kostaki, opierając się o parapet.
- Jeśli ich nie miał, na dachu będą obluzowane dachówki – zauważył Assamita.
- Jeśli miał skrzydła, bądź też budowę kończyn umożliwiającą takie akrobacje, nie był zwykłym człowiekiem – dodałam. – A że nie podejrzewam domu Brankovan-Waivadi o używanie mocy Zniekształcenia, myślę, że mogą stać za tym buntownicy.
Kostaki spojrzał na mnie zgryźliwie. Nie byłam pewna, czy uważa bunt za niewiele wartą plotkę, czy też daje mi do zrozumienia, jak wielką pogardą darzy moc kształtowania ciał. Widziałam to czasem w jego oczach, gdy ze mną rozmawiał – lekkie obrzydzenie, bo moje własne rysy nie były do końca naturalne...
- Miał pazury – stwierdziła Magda. – Spójrzcie.
Krawędź stołu znaczyły cztery głębokie wgłębienia, ślad po uderzeniu masywnych, długich szponów. Musiałam mieć rację, istota, która zabiła biskupa nie była człowiekiem – już nie.
Pan Sakiewicz nadal stał przy oknie, kontemplując lśniący od wody dach. Znów zaczęło padać – nie ulewny deszcz, a drobna, nieprzyjemna mżawka.
Ujrzałam, jak dłoń Lasombry rozpływa się w cień – i jak podąża za nią całe jego ciało. Czarna chmura spłynęła łagodnie na dachówki i zniknęła w mrokach nocy.
Czemu – zastanawiałam się – biskup nie zrobił tego samego? Czemu nie uniknął ciosu, używając mocy swego klanu i zmieniając się w chmurę ciemności?
Może po prostu atak nadszedł w najmniej oczekiwanym momencie, ze strony kogoś zaufanego...?
W świetle tego, czego dowiedziałam się później, sądzę, że było to możliwe.
Pan Sakiewicz wrócił, na powrót zmaterializował swoje ciało.
- Ślady na dachówkach – oznajmił. – Owszem. Sądzę, że to stworzenie miało raczej mocne kończyny i szpony, niż skrzydła. Ale i tak – spojrzał na mnie – niewątpliwie to robota kogoś z twego klanu, pani.
Kiwnęłam głową i otwarłam usta, by coś powiedzieć, gdy usłyszeliśmy głośne bicie dzwonów, dochodzące od strony zamku królewskiego.
W wilgotnym powietrzu i nocnej ciszy głos niesie się dobrze. Gdy zbiegliśmy na dół, wiadomo już było, że coś stało się na zamku. Nie zastanawialiśmy się długo. Nie pytajcie, co myśleli pozostali, gdy tam biegliśmy – ja po prostu byłam pewna, że niemożliwością jest, by zabójstwo biskupa było jedynym tragicznym wydarzeniem tej nocy.
Nie myliłam się. Podczas gdy my próbowaliśmy dociec, jak stwór wydostał się z wieży, on nie próżnował. Przedarł się na zamek i jedynie szczęściu można było przypisać to, że nie zabił nikogo. Szczęściu i temu, że tym razem cel bestii był o wiele lepiej przygotowany na potencjalny atak.
Pierwszy raz ujrzałam Malaka, tureckiego posła – ciemnoskórego mężczyznę, który niedługo potem miał zostać przemieniony, wtedy jednak ciągle był ghulem – pół-śmiertelnym, nie do końca wampirem, człowiekiem uzależnionym od naszej krwi. W półmroku panującym na dziedzińcu wydawał się być podobny do Hali, ale wiem, że nie umiałam wtedy jeszcze dobrze rozróżniać saraceńskich twarzy – a przecież i krew Assamitów, i odbyte szkolenie musiały wpłynąć na postawę i sposób bycia Malaka.
Hala ibn Basil rozmawiał z posłem, pan Sakiewicz – ze strażnikami. Przysłuchiwałam się temu, nie mówiąc wiele. Gromadziłam informacje.
Istota zeskoczyła ponoć z dachu, a gdy zakrzywiony nóż posła wbił się w jej bok, wydała z siebie skrzek i zniknęła w ciemnościach. Zamkowa straż przeczesuje wzgórze, król wyraża swoje ubolewanie, zaś lord Ferencz i lady Smeranda zrobią wszystko, by znaleźć zamachowców.
Magda rozpłynęła się w mroku. Nie sądziłam, by chciała swoją obecnością naruszać etykietę. Dostrzegłam za to Grigorija podążającego w naszą stronę. Na jego widok Kostaki skrzywił się, jego oczy zwęziły się – niemal widziałam trzaskające między braćmi błyskawice.
- Pięknie pilnujesz posła, mój bracie – oznajmił Kostaki, stając w rozkroku, w bojowej pozie.
Grigorij wydał mi się niezwykle spokojny, ale czułam, że także i w jego krwi szaleje burza.
- Ojciec wyruszył na wojnę, ja muszę dopilnować wszystkiego i ruszyć za nim. Jeśli uważasz, że źle spełniam swe obowiązki, przejmij je pod moją nieobecność.
Kostaki chciał coś dodać, lecz jego matka wychynęła z mroku, blada, odziana w czarny aksamit, obramowany krwawą purpurą. Mogła przypominać ducha, lecz była jedną z nas. Położyła dłonie na ramionach swoich synów, jedno jej spojrzenie uspokoiło obu.
- Lady Sophio – Smeranda skłoniła przede mną głowę. – Otrzymałam list od wojewody twojego domu. Sądzę, że cię to zainteresuje.
Zostawiłam pozostałych na dziedzińcu. Nie w mojej kompetencji leżała rozmowa z posłem – ani też przesłuchiwanie straży. Podążyłam księżną, do jej komnat, położonych w południowym skrzydle zamku – jakby w opozycji do apartamentów króla, znajdujących się na północy. Mimo tragicznych zdarzeń tej nocy, część zamku, w której znalazłyśmy się, była cicha.
Smeranda zapaliła świece, rozjaśniając swój gabinet. Wskazała mi krzesło. Usiadłam, ona zaś otwarła inkrustowaną kością słoniową kasetkę i wyjęła z niej arkusz pergaminu zakończony złamaną już pieczęcią.
- Mój małżonek – mówiła – wyruszył dziś wieczór. Szybciej, niż planowaliśmy. Grigorij jutro dołączy do niego. Sprawy się komplikują. Buntownicy, o których opowiadałaś, pani, rosną w siłę, przypuszczamy, że to oni są odpowiedzialni za niepokoje na granicy... Czytaj zresztą.
Podała mi list. W blasku świecy widziałam niepokój i smutek na jej pięknej, gładkiej jak porcelana twarzy. Czy przeczuwała już tej nocy...? Nie wiem.
Pieczęć na pergaminie była symbolem mego domu – smok opleciony wokół omegi. Pismo, zdecydowane i mocne, należało do Morgana Demetriusa, prawej ręki i zbrojnego ramienia wojewody. Przypomniałam sobie, co Marius mówił o planowanym ustąpieniu Tzildarisa. Czyżby Morgan...
- Czytaj – ponagliła mnie księżna.
Zagłębiłam się w tekście.
Dom Ruthven – rozbity. Dom Venizelos – na krawędzi. To było pewne. Niepokoje w pozostałych domach. Dom Ravensburg milczy, odcinając się do klanu, zbliżając do Ventrue. Dom von Klatka skupiony na walce z czarnoksiężnikami z Wiednia.
I imiona przywódców buntu.
Lugoj, Vykos, Velya.
Dziś, po ponad pięciu wiekach, każdy Kainita je zna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mała_mi
Gęsie Pióro


Dołączył: 16 Gru 2009
Posty: 133
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 0:29, 05 Mar 2010    Temat postu:

Ehhh jak strasznie trudno jest komentować takie teksty. To jest jedno z tych opowiadań, po których przeczytaniu nie pozostaje nic innego niż powiedzieć: woow.
I naprawdę trudno jest dodać coś więcej na ten temat:P

An, ty jesteś moim zdaniem mistrzynią tworzenia nastroju. Prostymi słowami, potrafisz zbudować taki klimat, że człowiekowi włoski się jeżą na rękach. Uwielbiam tą przygniatającą, mroczną atmosferę.
Naprawdę nie wiem co innego mogę na temat tego tekstu napisać, poza tym, że jest świetny Smile Sophie wydaje się być bardzo ciekawą postacią. Dojrzała, mroczna, fascynująca. Wampirzyca z krwi i kości.

Twoja wiedza historyczna imponuje mi, nigdy w życiu nie byłabym w stanie stworzyć takiego tła historycznego.

Domów i klanów jest rzeczywiście dużo i czasem można się nieco pogubić. To jest chyba jedyna, drobna wada tego tekstu. Ale myślę że z czasem się do tego przyzwyczaję.

Ze wszystkich dodanych fragmentów, ten ostatni podoba mi się najbardziej. Zaczęło się coś dziać, akcja powoli się rozkręca. Bardzo ciekawie. Fragment się skończył, a ja byłam bardzo rozczarowana, bo miałam ochotę czytać dalej Smile


Hmm co to ja chciałam jeszcze powiedzieć?
Aha, że wpadło mi w oczy kilka rzeczy.

Cytat:
Dziś, po ponad pięciu wiekach, każdy Kainita je zna.- Wybacz mi – postanowiłam przekuć me niezadowolenie w atut. – moją minę, lecz trapi mnie jedna rzecz.


Tutaj chyba nie powinno być kropki po "atut"


Cytat:
Stanął w nich jeden z ludzi Kostakiego, za nim zaś podążał zdyszany mężczyzna barwach biskupstwa


Nie wiem czy tutaj czasem nie zjadłaś "w" przed "barwach"

Cytat:
ale nie odezwałam się ani słowem, skupiając się na tym, by nie zsunąć się z konia podczas szybkiej jazdy w stronę miasta.



Myślę, że z któregoś „się” można by tutaj zrezygnować.




Z niecierpliwością czekam na następne fragmenty. Mam nadzieję, że nie będziesz kazała nam czekać zbyt długo Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 10:59, 05 Mar 2010    Temat postu:

Ooookey.
Poprzednio nie skomentowałam, bo komentowanie osobno każdego rozdziału jest ponad moje siły, ale może uda się co dwa...
Na początek taka mała dygresja: jak usłyszałam o tych elementach zapożyczonych ze Zmierzchu Stefanie, prawie spadłam z krzesłaXD Jeśli te dwa dzieła (...choć Zmierzch Meyer na to określenie nie zasługuje) mają ze sobą coś więcej wspólnego niż występowanie słowa "wampir", to ja się powinnam leczyć, bo nie zauważyłamXD
Bardzo podoba mi się pomysł wampirzych klanów, choć akurat w tym przypadku nie jest to Twoja zasługa. Niemniej naprawdę potrafisz wykorzystać realia Świata Mroku, wzbogacić je i dostosować do swoich potrzeb, a to też jest sztuka, nawet jeśli nie tworzy się wszystkiego od podstaw. Przypadły mi też do gustu te wtrącenia Sophii na temat przyszłości, wieszczące, że dalszy rozwój wydarzeń nie będzie zbyt radosny (np. to o jej klanie, który stanie się najsilniejszy, bo inne upadną). Bardzo ciekawe są też postacie Ferencza i Smerady, niby nie wiemy o nich zbyt wiele, ale mają w sobie to „coś”. Podobnie jak „szlachetny poseł ze wschodu”. Czarny, pustynny wilk? Świetnie to brzmiało.
W najnowszej dodanej części… widać, że w opisywanych tu zdarzeniach Sophia jeszcze nie jest tą doświadczoną, mądrą kobietą, która opowiada o swoich losach. Jej prośba o zaprzestanie sporu choć z pewnością słuszna (i znowu lekceważą bunt…) była odrobinę dziecinna, wszak skoro rodzice nie mogą nic z tym sporem zrobić, nie zostanie zażegnany przez przybyłą wampirzycę. Ale i to mi się podoba – widać, że przez wieki Sophia dojrzała. Jak ja nienawidzę, gdy wampir zachowuje się tak samo mając dwadzieścia jak sto dwadzieścia lat!
Biskup… znów sprawnie naginasz historię do własnych potrzeb, wpasowujesz swoją opowieść w realia historyczne. Za to wielkie brawa. Mikołaj Lasocki i historia jego śmierci. Wreszcie akcja rusza do przodu. Poza tym ładne zakończenie rozdziału, te ponure wiadomości, imiona buntowników – jakoś tak bardzo mi to tutaj pasuje.
Pozdrawiam i weny życzę.
ML


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin