Broszka
Piórko Wróbla
Dołączył: 23 Sty 2008
Posty: 55
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: spokąd^^ Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 17:02, 19 Sie 2009 Temat postu: Człowiek czy duchowny?[NZ] |
|
|
Wiem, że kiedyś już tu dawałam(zamknięto, przeniesiono?).
W każdym razie przeredagowałam, zmieniłam, mam nadzieje, że na lepsze, więc byłabym wdzięczna za ponowne przeczytanie i wyrażenie opinii w miarę możliwości...
1.
Nigdy nie czułem się wolny. Zawsze w jakimś stopniu byłem uzależniony od czegoś co stało wyżej i miało nade mną władze. Ograniczenia: rodzice, szkoła, praca, obowiązki. Swój wolny czas musiałem dzielić pomiędzy to wszystko, starać się by między jednym a drugim nie powstawały dysproporcje, bym nie stał się egoistą. Być dobrym, pomocnym, uśmiechniętym, spełniać oczekiwania innych. Ideał.
Licho jedno wie, co we mnie siedziało naprawdę. Nie było świata tylko martwa przestrzeń, wypełniona muzyką, jakaś warstwa czegokolwiek co może istnieć; te dłonie i ruchy tak namacalne, zawsze pewne swego, wiedzące co robić i w którą stronę iść. Ten dzień, jakby ktoś nagle nacisnął guzik „play”; nie mogę się zatrzymać. Przeszłość, to tylko chora wyobraźnia, coś co było, a czego umysł nie chce przyjąć do wiadomości.
My, młodzi, rzucamy się na głęboką wodę.
***
To był 21.04.1990.
Kościół. Zbyt duży, wybudowany na planie krzyża, budynek; drewniany, z małymi okienkami, przez które do środka wpada niewielka ilość światła. Raczej skromnie, mało przepychu; kilka nagich obrazów i dwa szaro-bure witraże. Z lewej strony, tuż przy malutkim ołtarzyku i wmurowanym w ścianę krzyżu, zastawione kwiatami drzwi, które prowadzą do piwnicy. Największa tajemnica? Plebania; już nie drewniana lecz murowana. Z przyciemnionymi szybami i malutkimi, rzeźbionymi ręcznie drzwiami. Brak krzaków i drzew. Pusto i smutno. Wszystko otacza brzydki, murowany chodnik – oznaka bogactwa. Obydwa budynki otoczone są wysokim płotem, który chronić ma religijne przekręty i wygody, przed wścibskim wzrokiem przechodniów.
***
Zamykam oczy i widzę to wszystko. Drewniane ławki, czerwony dywan, zwiędłe kwiaty, wytarte obrusy, zacinające się drzwi. Jestem tam. Wdycham wilgotne powietrze, wsłuchuje się w szeleszczącą obojętnie ciszę. Tak jakbym cofnął się w czasie; chociaż nie, teraz jestem tylko przyglądającym się z boku widzem.
***
Pamiętam, że wtedy padało, a Karina, nasza gospodyni, była chora. Brakowało mi jej dobrotliwego uśmiechu i dotyku pomarszczonych już dłoni na ramieniu. Zawsze w nocy, gdy zbyt długo wczytywałem się w jakąś, ambitną zazwyczaj, powieść, ona gasiła światło i zaganiała mnie do łóżka. Było mi przyjemnie z myślą, że ktoś się o mnie martwi, czułem się prawie tak, jakbym zyskał drugą matkę. Przepraszam, nie drugą, lecz pierwszą. W każdym razie te dni bez Kariny były ciężkie; musiałem sam przygotowywać posiłki, sprzątać po sobie i pamiętać o zamknięciu drzwi na klucz.
Chciałem wrócić na plebanie i włączyć telewizor, poużalać się trochę nad sobą, popłakać nad przykrym losem. Cały czas wracałem myślami do książki, którą rozpocząłem poprzedniego wieczoru; nie mogłem sobie przypomnieć na której stronie skończyłem czytać i byłem prawie pewny, że będę musiał zacząć od początku. Owa książka miała czarne i lekko pozaginane brzegi, znalazłem ją leżącą pod łóżkiem i pokrytą grubą warstwą kurzu.
Rano, tego samego dnia, zaciąłem się żyletką na twarzy i nosiłem plaster. Śmiesznie to musiało wyglądać, szczególnie w momencie gdy wygłaszałem kazanie. Przymykając ze zmęczenia oczy, widziałem twarze wyśmiewające się z mojej skazy i skierowane w moją stronę palce.
***
Pamiętaj- wskazujesz w kogoś palcem, pozostałe cztery skierowane są w Twoją stronę. Gdyby ludzie patrzyli na siebie, zamiast wytykać sobie nawzajem wady świat byłby milion razy lepszy.
***
Prześladował mnie wtedy jakaś posłyszana na ulicy piosenka, wystukiwałem ją niepewnie palcami; zawsze tak robię gdy się niecierpliwię. Nawet w czasie procesji potrafię wymrukiwać męczącą mnie melodie.
***
Dziś już wiem, że wtedy było to „Bless You” Lennona. Nienawidzę tego utworu.
***
Konfesjonał; ciemna, zabita deskami przestrzeń, był dla mnie wtedy czymś w rodzaju więzienia, z którego nie mogłem się wydostać. Przed sobą widziałem jedynie ciemności, a w moje nozdrza uderzał zbyt intensywny zapach tanich perfum i potu. Chyba chciałem dostać duszności, umrzeć niespodziewanie, zrobić ludziom, którzy mnie opuścili, przykrość.
Podczas niekończących się cierpień (nienawidziłem spowiedzi, nadal zresztą ona mnie nuży) często kładłem na kolana różaniec i liczyłem jego paciorki. Mruczałem grzesznikom, że Bóg wszystko im przebaczył i nie muszą odmawiać pokuty. Próbowałem wpuścić ich błahe grzechy jednym uchem, a wypuścić drugim. Tak jakby Boga interesowały losy toczące się na Ziemi.
Nawet teraz mnie to gorszy.
- Ojcze zgrzeszyłam... – pamiętam dokładnie ten głos pełen niewiary. Mijały dwie godziny odkąd zacząłem słuchać daremnego wołania o pomoc i rozgrzeszenie, i to właśnie one przywołały mnie do rzeczywistości. To był chyba ten pierwszy raz, kiedy poczułem, że mam dosyć, że już więcej nie chcę. Wymamrotałem, że nie, że to Bóg grzeszy i nas kusi. Że to jego wina. Potem wstałem i wybiegłem. W oddali słychać było odgłosy grzmotów, a odbijający się o chodnik deszcz zmoczył mi skarpetki.
Nawet teraz biegnę. Trzaskam z impetem sfatygowanymi drzwiami i przeglądam się w staroświeckim lustrze wiszącym na ścianie. Nic się nie zmieniło, wszystko takie samo, oczy, uszy, włosy i twarz. Nie widzę w sobie początku ani końca. Tak jak wtedy jestem ślepy.
Mimo iż złożyłem śluby czystości zaledwie kilka lata wcześniej, od tamtego czasu, moje poglądy na temat religii i kościoła katolickiego diametralnie się zmieniły. Już dawno przestałem wierzyć w szczerą skruchę, grzesznej jednostki ludzkiej, czy jakiekolwiek przejawy zbawienia. Zupełnie inaczej interpretowałem biblie niż większość śmiertelników, analizowałem poszczególne wersety, podważałem dogmaty, zapisywałem w pamiętniku herezje. Lecz mimo wszystko wierzyłem w Boga, kochałem, przestrzegałem przykazań. Usprawiedliwiałem się prostym podejściem, że przecież człowiek musi wierzyć w c o k o l w i e k.
Dusiłem się, w tym habicie i białym kołnierzyku. Czarne szaty zżerały mnie od środka.
Wiedziałem jednak, że bez tego cierpienia niczego nie osiągnę, że tylko będąc księdzem mogę w jakiś sposób dotrzeć do ludzi, przemówić im do rozumu, być może troszkę namieszać w ich uporządkowanym świecie, pełnym początków i końców.
Chyba już wtedy byłem wariatem.
***
Audrey, przybyłaś tutaj tak niespodziewanie. Zjawiłaś się, pewnego czerwcowego wieczora, prosząc o możliwość spowiedzi. Weszłaś, spuszczając pokornie swoje piękne oczy, obciągając, i tak już zbyt długą, sukienkę. Długo rozmawialiśmy, o Tobie, Twoich ideałach, rodzinie, życiu. Miewam złudzenia, jakoby znalibyśmy się od wielu lat.
Jesteś tak inna od tych wszystkich, głośnych i grzesznych dziewcząt, niewinna i pokorna.
Od czasu owej szczęśliwej nocy, przychodzisz do kościoła nazbyt często, widzę to. Oczywiście nigdy nie jesteś sama, zawsze w towarzystwie przyjaciółek lub narzeczonego. Chciałbym kiedyś udzielić wam ślubu, móc wziąć, chodź troszkę, udział w Twoim szczęściu. Myślę, że może zostaniemy kiedyś przyjaciółmi, a dzięki temu będę mógł podzielić się z Tobą moimi aspiracjami i marzeniami- jestem pewien, iż ty na pewno zrozumiesz.
Przepraszam za to, iż przypadkowo dotknąłem wtedy Twojej dłoni. Naprawdę mi przykro, byłem chyba lekko nieprzytomny. Ty jednak zachowałaś całkowitą trzeźwość umysłu i cofnęłaś, swą śniadą dłoń, spuszczając oczy.
Przepraszam jestem tylko człowiekiem.
Post został pochwalony 0 razy
|
|