Oomphica
Ołówek
Dołączył: 28 Maj 2008
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 9:35, 28 Maj 2008 Temat postu: "Chłopiec, który zniszczył świat" [NZ] |
|
|
Tak jakoś wyszło, że nie mam gdzie umieścić tego FF. Bo połączyłam ze sobą świat realny z anime... Mam jednak nadzieję, że spodoba się Wam. I liczę na przychylność oraz poprawę błędów i wskazówki odnośnie tekstu
Chłopiec, który zniszczył świat
„Więc jak zagubione dziecko będę się ukrywał
Ale w końcu, jak zagubione kłamstwo, będę musiał powrócić...”
Rozdział pierwszy
Zdążyć przed śmiercią
Zatopiony w całkowitym mroku pokój pogrążony był w martwej ciszy. Niknące w ciemności rysy staroświeckich hebanowych mebli lśniły w blasku wdzierających się ostrożnie do mieszkania księżycowych promieni. Blade światło odbijało się również od dłuższego czasu w dwóch nieruchomych punktach gdzieś w głębi pomieszczenia.
Za oknem wiatr poruszał łagodnie gałęziami milczącego kasztanowca. Wątłe światło latarni rzucało na nie gasnące iskry srebrzące się w wilgotnym powietrzu.
Idąca chodnikiem para przyspieszyła kroku i otworzyła czarny parasol.
Niebo rozjaśnił krwawy błysk i przez ułamek sekundy tajemniczy pokój stanął jakby w ogniu. Para wilczych oczu zapłonęła na ten jeden niepowtarzalny moment i równie szybko zgasła. Siedząca bez ruchu kobieta drgnęła i podniosła się machinalnie ze swojego fotela. Podeszła wolnym krokiem do wysokiego okna i wpatrzyła się w płynący ulicą strumień wody, który wciąż wzbierał wraz ze wzmagającą się ulewą. W dłoniach kobiety jakiś podobny ludzkiej postaci przedmiot dotykał bezszelestnie poszarzałej firany, która falowała lekko oddechami pięknookiej istoty. Kobieta wpatrywała się uparcie w skaczącą przez kałuże młodą parę i drgnęła niemal niezauważalnie, kiedy niepozorna twarz mężczyzny stanęła nagle w świetle przeszywającego nocne niebo pioruna. Ziemia zatrzęsła się od potężnego huku, który nastąpił chwilę później i wtedy nagle wszystko ucichło. Chmury momentalnie odpłynęły na wschód i naprzeciw okna tajemniczego pokoju na powrót ukazał się mlecznobiały księżyc w pełni.
W całkowitej ciszy mieszkania dało się słyszeć głuche stuknięcie. Coś lekkiego i miękkiego upadło na gładką lodowatą posadzkę, wydając stłumiony dźwięk.
Kobieta o wilczym spojrzeniu podeszła wolny, szumiącym trenem sukni krokiem do lustra. Wychudzona dłoń powiodła powykrzywianymi grą na fortepianie palcami po chropowatej ścianie muskając nimi podłużny kształt włącznika światła. Żarówka zawieszona nad zwierciadłem rozjaśniła mrok dotąd martwego pokoju. Jeden z jej bladych promieni padł w kąt pomieszczenia, gdzie pod wciąż falującą firanką tkwiła odwrócona twarzą ku dołowi głowa lalki oddzielona brutalnie od reszty ciała leżącego nieopodal.
***
Brzask rozpostarł nad sennym miastem swoje krwawe ramiona. Smuga przechodzącej w pomarańcz czerwieni opadła nisko, niby na dno niewidzialnego kotła. Bury dym buchał z niego niczym z przepełnionego utworami piroklastycznymi wulkanu i wznosił się wciąż i wciąż ku szarzejącemu z wolna niebu.
Drzemiące w milczeniu wieżowce wyłaniały się z rzednącego mroku na wzór przebudzonych nagle upiorów, umęczone, brudne i w potarganych wiatrem historii betonowych płaszczach.
Stare to było miasto, niegdyś kolebka przemysłu, teraz jedynie mara koszmarnego snu na jawie. Po latach świetności nadeszły lata upadku i ruiny. O dawnej potędze gospodarczej świadczyła już tylko grupa niknących w porannej mgle kominów – jedyni świadkowie wydarzeń z pożółkłych kart historii.
To niegdyś piękne i prężnie rozwijające się miasto teraz stało się świątynią nagiej ciszy siedzącej gdzieś na dachu tego milczącego świata z zakrytymi dłońmi oczyma i wpatrującej się przez palce w rodzący się z wolna dzień.
Ten ranek od początku zapowiadał się koszmarnie. Amy Lynn Lee, bo tak nazywała się kobieta o oczach bladych jak tafla wody skuta lodem, uchyliła powieki i patrzyła w bezruchu na krwawe znaki na niebie.
- Zgroza... – wypowiedziała pierwsze słowo bezdźwięcznie, poruszając jedynie wargami.
Jak każdego dnia przed pójściem do pracy usiadła przy hebanowym stole i pochyliła się nad stosem nie zapisanych kartek. Tym razem jednak wena nie nadchodziła, dlatego też Amy stanęła przed wysokim jak ona lustrem i utkwiła zimne oczy w swoim odbiciu. Obraz zdawał się drgać i przesuwać tak, że w szyderczym zwierciadle chwilami widać było postać stojącą w pewnej odległości od kobiety. Ilekroć jednak Amy odwróciła się, zjawa znikała, lecz nie znikał towarzyszący jej bytności tajemniczy dźwięk podobny do skrzypienia starych drzwi. Ktoś wciąż był w tym strasznym pokoju, a jego obecność przyprawiała Amy o lodowate dreszcze. Kobieta siadała wówczas przy wielkim czarnym fortepianie i śpiewała przejmująco o nieszczęśliwej miłości oraz zmęczeniu życiem, a rozbiegane palce wydobywały z zimnych klawiszy niezwykłe, pełne jakiejś tajemnej siły tony. Tak stało się i tym razem.
Ponura mara rozpłynęła się bezszelestnie w suchym powietrzu i nastała chwila ciszy przerywana ciężkimi oddechami umęczonej namiętną grą Amy. Pełne piersi ukryte pod obcisłą nocną koszulą falowały, nie mogąc przez dłuższą chwilę po prostu się uspokoić.
Dzień ów był jednym z setek innych. Praca w studiu dawała Amy wielką satysfakcję. Tworzenie tekstów piosenek przychodziło jej z łatwością, jak również zaśpiewanie ich w najlepszy z możliwych sposobów. Nagrania trwały po kilka godzin dziennie, gdyż zmęczenie ograniczało dyspozycyjność kobiety i droga do sławy ciągnęła się niczym tortury.
Wieczorami Amy przywdziewała gotyckie suknie i wychodziła na scenę, gdzie śpiewała i grała wraz ze swoim zespołem dla tysięcy rozkochanych w niej fanów. Jedynie podczas dawania koncertów zdawała się czuć szczęśliwa i w spełnieniu przenosiła się do innego wymiaru, który istniał tylko dla niej, a w którym egzystowała jako wolna od wspomnień istota wykreowana niemal na bóstwo. Zatapiała się w ciężkich gotyckich dźwiękach i szła na samo dno rzeki słów, którą sama tworzyła. Wir jej muzyki porywał również kołyszących się pod sceną niczym łódki na wzburzonym morzu fanów. Wszyscy po kolei nurkowali w linie melodyczne, by zatracić się i już nigdy nie wypłynąć. Siedząca przy fortepianie Amy, otulona burzą prostych czarnych włosów, stawała się na czas występu obiektem kultu, kimś nadludzkim, w magiczny sposób opanowującym uległe umysły.
I znów nadchodziła noc, którą Amy Lynn Lee spędzała samotnie w całkowicie opustoszałym mieszkaniu. Piękna, czerwona, gotycka suknia leżała zwinięta na podłodze, podobna konającej od postrzału w brzuch kobiecie.
Amy leżała na łóżku w halce i patrzyła z nienawiścią na artykuł w jednym z kolorowych pism. Z purpurowego tła wilcze oczy zdawały się śmiać w twarz Lee. Kobieta nie mogła już dłużej znieść swojego pozowanego zdjęcia w gazecie. W przypływie wściekłości chwyciła w dłoń długopis i z pasją zamazała nim swoją twarz. Wyrwała stronę z magazynu, zgniotła ją i cisnęła o ścianę. Gdziekolwiek nie spojrzała, zewsząd otaczał ją jej wizerunek wykreowany dla sławy. Grała niegdyś w filmie postać znudzonej światem milionerki i na potrzeby obrazu przefarbowała swoje krucze włosy na jasny blond. Jednak media nie dostrzegały różnicy pomiędzy życiem na planie a tym rzeczywistym, ukrytym przed okiem widza. Do Amy przylgnęła etykietka zepsutej, rozkapryszonej gwiazdy dbającej jedynie o pieniądze i status społeczny.
Kobieta stanęła przed ukochanym zwierciadłem. Cała mistyczne piękno wyparowało z niej w jednej chwili. Rozmazany makijaż podkreślał rażąco zmęczone bezsennością oczy. Spod schodzącego już pudru wyzierała ziemista, poszarzała twarz. Rozchylone wargi spierzchły.
Amy zbliżyła się do okna i oparła o parapet. Oczom jej ukazało się na wpół zatopione już w mroku miasto skąpane w poświacie zachodzącego słońca. Ciężkie bure chmury przesuwały się po ciemniejącym stopniowo nieboskłonie. Zaiste, złowróżbne to były znaki z głębi piekieł, lecz Amy – nieświadoma niczego – stała przy przeklętej szybie i wpatrywała się w gęstniejący mrok. Atramentowa płaszczyzna kosmosu pokryła się dziesiątkami połyskujących i migotliwych punktów podobnych chórowi anielskiemu.
Poranek zastał Amy na parapecie, siedzącą i skuloną w zamyśleniu.
***
Amy otworzyła szerszą część okna i spojrzała w błękitne niebo, które od tamtego feralnego dnia ani trochę się nie zmieniło. Łagodny powiew ciepłego sierpniowego wiatru musnął w przyjacielskiej pieszczocie jej rozpogodzoną już twarz i osuszył ostatnią zabłąkaną w okolicy nosa łzę.
Głęboka depresja ostatnich kilku miesięcy odcisnęła na pięknym obliczu kobiety bolesne piętno. Wszystko zdawało się być wciąż tak przytłaczające i upokarzające, jednak coś w tym nowym życiu z pewnością nie pasowało do reszty. Jakiś ukryty pod płaszczem podświadomości element, jakiś nieznany czynnik powodował, że Amy zaczynała dostrzegać w tym bagnie krztynę szczęścia.
Gdyby mogła, tak jak teraz, stanąć nad sobą jeszcze jakiś czas temu, nakazałaby sobie cisnąć telefonem komórkowym o ścianę bądź sama wzięłaby nożyczki i przecięła internetowy kabel. Może gdyby on wtedy nie przyszedł do jej pokoju na tej pechowej imprezie... Ale przyszedł i teraz Amy stała przed oknem i rozmyślała nad ich związkiem.
Więc to już rok. Osiem tysięcy sześćdziesiąt godzin. Pięćset dwadzieścia pięć tysięcy sześćset minut. Miliard osiemset dziewięćdziesiąt dwa miliony sto sześćdziesiąt tysięcy sekund nieustannej męki w samotności. Tak długi czas Amy żyła bez Michaela. Uświadomiła sobie, że już nie ma „ich”, i że już nigdy nie będzie. Teraz egzystowali jako „ona” i „on”. Dwie zupełnie odrębne jednostki, które od początku tego chorego układu miały ze sobą tyle wspólnego, co niebo i ziemia. Co woda i ogień.
Robiła wszystko, by choć na ułamek sekundy zapomnieć o tych słodkich oczach, boskim uśmiechu, opiekuńczym głosie, ramionach rodem z piekła ( które odcinały drogę ucieczki i zamykały w rozkosznym więzieniu ciepłych ust z wprawnym językiem czyhającym na chwilę nieuwagi ofiary), twardej piersi dającej schronienie i azyl w chwilach zwątpienia w sens życia, miękkim brzuchu służącym za poduszkę i silnych nogach wyposażonych w miażdżącą moc. Amy uwielbiała go całego i nie mogła temu zaprzeczyć, co doprowadzało ją do rozpaczy w obliczu faktu, że musiała wyrzucić go ze swojego życia. Nawet myślenie o jego wadach nie było w stanie wyratować tej schwytanej w miłosną sieć dziewczyny. Ilekroć mijała kościół, wracało wspomnienie odzianego w białą szatę Michaela odczytującego fragmenty Biblii w czasie mszy. Płakała jak dziecko... I te wspólne spacery do stadniny koni... Ucieczki ze szkoły, by być razem...
Amy popatrzyła przed siebie, a następnie w okno. Niebo pokryło się drobnymi białymi obłoczkami, a dziewczynę naszły refleksje. Błękitna przestrzeń była jak jej umysł, a chmury – niczym rozlane krople mleka, tysiące, tysiące nikomu niepotrzebnych myśli przesłaniających realny świat, miliony, miliony straconych chwil, pustych marzeń podobnych do czarnych skrzynek skrępowanych łańcuchami życia. Więc może lepiej było nie otwierać Puszki Pandory...? Kim staje się człowiek w obliczu Boskich wyroków? Cicha pieśń śmierci rozbrzmiewała z niewiadomego źródła, tnąc i kalecząc dawne poczucie spokoju Amy.
- Jestem potworem... – szepnęła kobieta i spojrzała na swoje drżące dłonie. Podświadomie widziała na nich krew ukochanej osoby.
Ciepłe słoneczne promienie wprawiły Amy w senny nastrój. Przez jej zmęczony umysł płynęły łagodne tony jakiejś bliżej nieznanej piosenki, której dziewczyna poddała się bezwolnie. W przeciążonej głowie rodziły się i umierały piękne obrazy pełne miłości, szczęścia i beztroski. Amy biegła roześmiana przez łąkę pełną wysokich traw sięgających jej do pasa i oglądała się za siebie. Goniący ją Michael już – już dopadał ukochaną w otwarte ramiona, lecz ona wciąż pozostawała nieuchwytna. Przewróciła się i – zachłyśnięta szczęściem – pozwoliła porwać się w objęcia chłopaka i unieść ponad ziemię. Radośni kochankowie cieszyli się sobą tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu, a wszelkie zło odstąpiło ich na tę jedną jedyną niepowtarzalną chwilę. Reszta świata zwyczajnie nie istniała. Śmiech zakochanych niósł się szerokim łukiem przez całą przestrzeń, osiadając na płatkach ukrytych w trawie kwiatów, które zdawały się wciąż kwitnąć i kwitnąć, muskane łagodnym zefirkiem Utopia! Utopia? Utopia...
Amy otworzyła oczy i zdała sobie sprawę ze swojej naiwności i ślepego zaufania. Pokochała kogoś niedojrzałego emocjonalnie, pokładała wiarę w coś, co tak naprawdę od samego początku było fikcją, ułudą i nie miało szans przetrwania. Szalona przygoda. Lecz ona nie traktowała tego w tych kategoriach, choć powinna. Niezdolny do uczuć wyższych Michael okazał się małym, bezbronnym dzieckiem uwięzionym w bezkresnej szklanej klatce dorosłego ciała. Zza lodowej szyby pełnoletności wyglądały przerażone źrenice zabłąkanego, zdziczałego chłopca opętanego przez wiarę, nadzieję i miłość – trzy ślepe, mściwe siostry stworzone na podobieństwo Boga Ojca. Najpotężniejsza z nich – śmierć – podporządkowała sobie pozostałe siostry i, z czasem, wymknęła się spod władania swego stwórcy. Co dzień, co noc zbierała swe ciche żniwo. Dobry czy zły, młody czy stary, bogaty czy biedny – każdy musiał poczuć na swym karku kościstą dłoń śmierci, jej straszliwe trupie tchnienie.
Nagle Amy znalazła się w ciemnym lesie, tuż przy tafli cichej, zdradzieckiej wody. Otaczające ją zewsząd drzewa zdawały się szeptać złowrogie zaklęcia nie pozwalające poruszyć kobiecie choćby palcem.
- Zostanę tu – pomyślała Amy odziana w suknię koloru niewinności. – To miejsce jest mi tak bliskie... Tak dziwnie bliskie...
Gęste, zbite płatki śniegu tańczyły powolne tango za namową uwodzicielskiego wiatru.
Tej nocy pękaty Księżyc otoczył swym blaskiem śpiącą na parapecie Amy, której wilgotna twarz ( oparta o ramę okna ) zwrócona była ku gasnącemu z wolna miastu.
Z otulonego bladą poświatą zwierciadła wypełzł ciemny kształt. Ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi nie było w stanie zbudzić śpiącej twardo Amy.
CDN
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Oomphica dnia Czw 11:52, 29 Maj 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|